Sława - Janusz Korczak (biblioteki naukowe TXT) 📖
Opublikowana w 1913 roku krótka powiastka dla dzieci. Relacjonuje rok życia chłopca, którego losy gwałtownie się odmieniły, gdy ojciec stracił pracę, a rodzina przeprowadziła się do biedniejszej dzielnicy.
Sława to opowieść o tym, że przyjaźń pozwala przetrwać najgorszą biedę, nauka jest ważna, a sława bywa całkiem zwyczajna. Banalne? Nie dla dziecka, które nie widzi przed sobą żadnych perspektyw. Żeby uwiarygodnić swe optymistyczne przesłanie, Korczak sięga po bardzo prosty język, trzyma się blisko zwyczajnych spraw i codziennego życia. Niczego też przed dziećmi nie ukrywa: śmierci, nierówności społecznych, niesprawiedliwości świata wokół, kłopotów i bezradności dorosłych. Szczerze mówiąc, dzieci w tym utworze sprawiają wrażenie dużo dojrzalszych i bardziej poukładanych niż rodzice.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sława - Janusz Korczak (biblioteki naukowe TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Władek zadowolony był, że się oracja skończyła, bo dzieci nic jeszcze złego nie zrobiły — więc po co się na nie gniewać?
Na lekcji wszystko szło dobrze.
Władek pokazał cztery pierwsze litery, wytłumaczył, że b ma brzuszek na prawo, a d ma brzuszek na lewo. Trochę mu głos drżał ze wzruszenia. Potem kazał liczyć do dziesięciu na placach i na tabliczce. Potem przeczytał powiastkę o kłamcy-pastuszku i o wilkach. Wreszcie napisał w kajecie kreski i krzyżyki na jutro.
— No, dosyć będzie na pierwszy raz — powiedział ojciec Kazia i Zosi. — Ukłońcie się panu nauczycielowi. Tak, mój kawalerze, nic życie darmo nie daje.
Władek, chociaż głodny, bo przyszedł na lekcję prosto z mydlarni, musiał wysłuchać długiej przemowy o nauce, szacunku i figlach dziecięcych.
Nazajutrz lekcja poszła tak źle, że gorzej być wcale nie mogło. Na przywitanie Kazio ukłonił się nisko i niby nienaumyślnie się przewrócił. Zosia wypięła brzuch, zaczęła biegać po pokoju i wołać, że jest b i d. Jedno wlazło pod stół, drugie za łóżko. Władek stracił głowę. Najprzód prosił; obiecał, że powie bajkę, że kupi im po karmelku — ale to nie pomogło. Chciał nawet uderzyć Kazia, ale chłopak odskoczył i powiedział groźnie:
— Spróbuj mnie tylko ruszyć!
Władek zmierzył ku drzwiom bliski płaczu.
— A z lekcją co będzie? — zapytały dzieci.
— Jesteście głupi i źli. Nie będę was uczył.
— A ty masz mleko pod nosem — powiedział Kazio, ale Zosia zgromiła brata przestraszona:
— Cicho bądź i nie mów mu: ty. Słyszałeś, że ojciec kazał mu „pan” mówić?
Władek został, bo obiecali, że będą spokojni. I niby siedzieli przy stole; ale na złość źle odpowiadali i co chwila wybuchali śmiechem.
Wyszedł Władek zmęczony i smutny i przypomniał sobie, jak na dawnym mieszkaniu poszedł do kawiarni z przeciwka, do tego Smoka; prosił, żeby gdzie indziej założył swój sklep ze stolikami z marmuru.
— Mój tatuś tu był pierwszy — powiedział — po co pan wynajął naprzeciwko tatusia?
Smok nie rozumiał z początku, a kiedy się domyślił, o co idzie, przepędził Władka, nazwał go śmierdzielem, smarkaczem, który się wtrąca do nieswoich rzeczy.
I pomyślał Władek, że najbardziej boli, kiedy chce się zrobić coś dobrego, a jest się źle zrozumianym, że najbardziej boli niesprawiedliwość.
Dlaczego dzieci tak go dzisiaj skrzywdziły? Przecież nic im złego nie zrobił.
Dlaczego Smok tak go sponiewierał? Czyż nie miał słuszności, że chciał ojca obronić?
Dlaczego ludzie są gorsi od wilków? Boć syty wilk pozwoli się najeść głodnemu.
Raz Władek wrócił do domu słaby bardzo. Do herbaty nic nie jadł, położył się zaraz do łóżka — zimno mu było. Chciał zasnąć, ale czuł się niedobrze — nie wiedział, czy gardło go boli, czy męczy wypita herbata. Przemordował się, aż zegar wybił dwunastą — i nie mógł już dłużej.
— Mamo! — zawołał.
Mama nie odpowiadała. Leżał jeszcze Władek, próbował zasnąć — nie, coraz gorzej.
— Mamooo!
— Co?
— Nie mogę spać.
— Przeżegnaj się — powiedziała mama sennym głosem.
Ale Władkowi coraz gorzej było. Zaczął jęczeć. Mama zapaliła lampę, doszła do łóżka; już do rana przy nim siedziała. A rano zachorował i Wicuś.
Władek wie, że czas wstać i iść do mydlarni; słyszy, że Wicuś krzyczy w gorączce, słyszy, jak mama z ojcem rozmawia — ale mu wszystko jedno. — Paskudna jest ta mydlarnia: takie brudne wszystko, tak brzydko pachnie... Olkowi lepiej w składzie papieru.
Przyszedł jakiś pan, oglądał jego i Wicusia; mama zaczęła płakać, pan się na mamę gniewał; potem ojciec wrócił, ubrali Wicusia i Władka, kołdrą owinęli i znieśli po schodach do dorożki.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Władek.
— Do szpitala.
— Po co?
— Nie rozmawiaj, bo zimno.
I mama nasunęła mu chustkę na głowę.
Władek wszystko rozumie. Jedzie dorożką na dużym siedzeniu z Wicusiem, a mama i ojciec na małej ławeczce. Potem stoją przed domem z kratami. Potem pan w białym fartuchu kładzie mu głęboko w gardło żelazo. Władek widzi, że to nie łyżka, tylko coś innego. Teraz siedzi w wannie — myje go pani w białym fartuchu. I już są w łóżku; słyszy, jak Wicuś rzuca się i gniewa.
– Cicho tam, szczeniaku — woła jakiś chłopiec.
Bo w dużym białym pokoju stoją łóżka blisko jedno obok drugiego i w każdym łóżku ktoś leży.
„Jeżeli zechcą bić Wicka, to go obronię” — pomyślał Władek.
Ale Wicusia nikt nie bił. Ile razy budził się Władek, podnosił głowę i patrzał, co robi Wicuś. Raz widział przy nim pana w fartuchu, to znowu siostrę miłosierdzia w białym czepku z dużymi skrzydłami.
„Wicuś umrze” — pomyślał Władek.
Przyszło rano i znów wieczór. Władek czuł się już lepiej, tylko gardło go mocno bolało i pić mu się chciało. Usiadł, patrzał na brata i żal mu było, że nie chciał wtedy dać Wicusiowi flaszki od wody kolońskiej.
— Wicuś, czego krzyczysz? Co chcesz?
— Nie mów do niego, on nieprzytomny — powiedziała pani.
To dziwne, że wszyscy tu chodzą w białych fartuchach.
Zasnął Władek i ani razu się nie obudził. Aż dopiero zawołał go chłopiec, który leżał przy jego łóżku:
— Te, patrzaj50, nie ma twojego brata!
Władek się przestraszył.
Ale wszedł felczer51, który mierzy wszystkim gorączkę rano i wieczorem.
— Proszę pana, gdzie Wicuś?
— Zabrali go rodzice.
— A mnie kiedy zabiorą?
— Ty duży, nie tęsknisz do domu.
Władek westchnął: i on chce być w domu. Gardło go tylko troszeńkę jeszcze boli.
Władek był już zupełnie zdrów, tylko mu skóra z rąk i nóg schodziła. Władek zdrapywał kawałki skóry, żeby prędzej wrócić do domu. Dostawał już bułki do jedzenia, ale tylko dwie.
W niedzielę odwiedził go ojciec; mama nie mogła przyjść, bo Pchełka chora. Na przyszłą niedzielę Władek wróci do domu. Tak mówi doktor. — Czy dobrze Władkowi w szpitalu?
— Dobrze, tylko się przykrzy bardzo. Wczoraj chłopakowi, co leży przy oknie, przecinali wrzód na szyi; wcale go nie bolało, bo mu dali na sen takie krople. A ten, co leży przy ścianie, jest także z ich podwórka, ten chłopak posłańca, co go tak biją; nie chce wracać do swoich, bo tu co dzień mięso dostaje i w łóżku śpi. — Czy Wicuś naprawdę jest w domu? I dlaczego zabrali go w nocy, a nie w dzień, po wizycie rodziców, jak wszystkich? — I teraz także dwoje dzieci jest wypisanych, bo zdrowe. — Czy Wicuś już nie krzyczy i czy przytomny?
Niecierpliwie czekał Władek następnej niedzieli. Szybko wbiegł po schodach do mieszkania. Jest Mania, jest Abu, a w łóżku ktoś leży. To Pchełka leży w łóżku, ale całą głowę ma obwiązaną i taka zupełnie inna.
Chciała Pchełka przywitać się z Władkiem, ale tylko głową ruszyła, jęknęła i znowu oczy zamknęła.
— Władeeek!
— Co chcesz, Pchełko?
— Czy Wicuś już zdrowszy? Kiedy wróci do domu?
Władek spojrzał na mamę i wszystko zrozumiał — i tak mu się zrobiło, jak wtedy, gdy mieli Abu oddać sklepiczarce na własność.
Trzy dni Pchełka nic nie mówiła, nie jadła, nie piła, tylko cicho nawet przez sen jęczała. Czwartego dnia, kiedy Władek przyszedł z mydlarni na obiad, a mama zmęczona zasnęła, Pchełka cichutko-cichutko zawołała Władka.
— Władek, znasz Helenkę?
— Siostrę Karola?
— Tak... Ja jej winna jestem dwa grosze... Jak umrę, to oddaj... I nie gniewaj się na mnie.
Pchełka mówiła bardzo cicho, bo na wargach miała czarne strupy, które ją bardzo bolały, i trzeba było ciągle przykładać kawałki waty zamoczone w zimnej wodzie.
— Władek, poproś mamy53, żeby już nie robili opatrunków, bo to tak boli... Tak bardzo boli!
Jeszcze tylko jeden opatrunek robili Pchełce, a drugi już był niepotrzebny...
Władek nie chciał czekać, aż dostanie miesięczną pensję; wziął od Olka sześć groszy, odnalazł Helenkę.
— Pchełka pożyczyła od ciebie dwa grosze, prawda?
— Tak — powiedziała Helenka i jakby się zawstydziła.
— Masz tu sześć groszy.
Helenka nic chciała wziąć więcej, niż się należało.
— To resztę oddaj dziadkowi i powiedz, żeby zmówił pacierz za duszę Wicusia i Pchełki.
A Mania taki wiersz napisała:
— Prawda, że chcesz być sławny? — zapytał Olek.
— Chcę — odpowiedział Władek bez wahania.
— Czy także sławnym wodzem?
— Chyba nie — mówi Władek.
— W ważnych sprawach nie ma „chyba” — oburzył się Olek.
Władek powiedziałby Olkowi — tylko żeby się nie śmiał. Władek chce być sławnym doktorem. Od czasu jak Pchełka i Wicuś umarli, często myśli o tym, choć wie, że to niemożliwe.
Czemu niemożliwe? Czy Władek nie czytał życiorysów znakomitych samouków i męczenników wiedzy? Wszystko można, tylko trzeba naprawdę chcieć i wiedzieć, jak wziąć się do rzeczy. Żeby zostać doktorem, trzeba tylko szkołę skończyć. Wodzem być trudniej: wódz musi mieć armię dopiero.
— Jakże ja skończę szkołę, do której wcale nie chodzę? — szepnął Władek z goryczą.
— Będziesz chodził, zobaczysz. I ja będę chodził, bo wódz musi też dużo umieć.
Olek wynalazł w Warszawie szkołę niedzielną, to znaczy, że można cały tydzień pracować i tylko raz w niedzielę idzie się do szkoły. Wpis nic nie kosztuje, tylko zapisać musi właściciel dużego sklepu, bo taka jest formalność55.
— Ja wszystko robię strategicznie — powiada Olek. — Szkoła — to forteca, którą chcę wziąć szturmem. Poznałem teren i przeszkody. Jutro pierwszy atak.
Nazajutrz podczas obiadu spotkali się przed wielkim sklepem, gdzie właściciel miał ich zapisać.
— Jesteś? Dobrze. Teraz głowa do góry, pierś naprzód, przeżegnaj się — i marsz, a śmiało!
Władek za żadne skarby nie byłby sam wszedł.
— Mamy niecierpiący zwłoki interes do pryncypała — powiedział głośno Olek, wszedłszy do sklepu.
— Niecierpiący zwłoki? — zdziwił się subiekt i wyszedł do drugiego pokoju.
Po chwili wprowadzono ich do gabinetu, gdzie siedzieli dwaj panowie: młody i stary, siwy.
— Czego chcecie, chłopcy? — zapytał ten młody.
— Chcemy, żeby pan nas zapisał do szkoły niedzielnej.
— A wy skąd jesteście?
— Ja pracuję w składzie papieru, a mój przyjaciel w mydlarni — mówi Olek.
— Więc dlaczego przyszliście do mnie?
— Bo pan należy do Zgromadzenia Kupców.
— No tak, ale ja mogę tylko swoich chłopców zapisać.
— Myśleliśmy, że pan nie odmówi, bo to przecież tylko formalność — śmiało odrzekł Olek.
Siwy pan włożył okulary i nagle zapytał powoli:
— A co to znaczy formalność?
— Formalność — odpowiedział Olek — to jest takie głupstwo, które trzeba zrobić, żeby chodzić do szkoły, żebym ja mógł zostać wodzem, a mój przyjaciel doktorem.
Władek byłby się schował pod ziemię ze wstydu. Jak można obcemu tak wszystko zaraz mówić?
— Dobrze, ja was zapiszę — powiedział siwy pan. — Wstąpcie jutro do mnie.
Olek wyjął notes, pan podyktował swoje nazwisko i adres i Olek może trochę za głośno powiedział, wychodząc:
— Moje uszanowanie!
Kiedy wyszli, Olek odsapnął głęboko:
— Pierwszy atak zwycięski, jutro druga potyczka!
— Ale ja z tobą nie pójdę — zastrzegł się Władek.
— Obejdzie się bez łaski. Jutro sam sobie poradzę. Powiem staremu, że jesteś nieśmiały.
Olek, Władek i Mania cały wolny czas od pracy spędzają razem. W powszednie dni mało jest czasu; nawet wieczorem uczą się gramatyki i robią zadania. I dopiero późno się schodzą, i zaraz spać już iść trzeba.
Za to w niedzielę idą razem na spacer oglądać wystawy sklepowe. Raz byli nad Wisłą, raz w gabinecie zoologicznym, gdzie są wszystkie wypchane zwierzęta; byli i na cmentarzu na grobie Wicusia i Pchełki — ale rodzice się bardzo gniewali, bo dzieci długo nie mogły znaleźć krzyżyków i późno wróciły do domu.
Czasem Natalka się do nich przyłącza, czasem syn rządcy, często Michalinka, którą teraz już rozumieją, kiedy na migi rozmawia.
Michalinkę lubią. Natalkę trochę mniej, bo że ojciec jej jest polityczny, więc myśli, że wszyscy muszą jej słuchać.
Syn rządcy jest bardzo niemiły, chwali się zupełnie jak kuzyn Janek. Ojciec mu kupi zegarek, rower, karetę; ma stryja proboszcza, bogatego wuja, u którego jeździł na kucu. Najczęściej mówi o zegarku i wtedy Władek myśli o ojcu, który już nie nakręca wieczorem zegarka i nie ma pierścionka na palcu, bo zastawione w lombardzie56.
Zaprosił ich syn rządcy do siebie. Kazali nogi wycierać, żeby nie zabłocić podłogi, o ścianę się nie opierać, bo nowa tapeta. A muszą się z synem rządcy przyjaźnić, bo im robi trudniejsze zadania; ale trzeba
Uwagi (0)