Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖
Irytujące osły, ukochane żabusie, wredne małpy — w codziennych rozmowach przewija się czasem cały zwierzyniec. Nie inaczej było ponad sto lat temu, za czasów Zapolskiej.
Historie koteczków i gołąbków, małp, oślic i kozłów ofiarnych, czasem śmieszne, czasem straszne, a czasem okrutne. Łączy je wyjątkowy zmysł obserwacji autorki, która w scenkach z życia powszedniego uchwyciła wychodzące z ludzi zwierzęta, te przerażające i te budzące współczucie.
Gabriela Zapolska, czyli Maria Gabriela Janowska z domu Korwin-Piotrowska, podobnie jak jej utwory, budziła kontrowersje. Była postacią niejednoznaczną, aktorką, dramatopisarką, autorką powieści i opowiadań. Nazywano ją „polskim Zolą”; podobnie jak on poruszała w swoich utworach tematy niewygodne, drażliwe i omijane przez większość innych autorów epoki. Pochylała się nad problemami społecznymi, gorąco krytykowała tzw. moralność mieszczańską, którą po sukcesie Moralności pani Dulskiej zaczęto nazywać „dulszczyzną”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
— Pan ode mnie ucieka, a ja cierpię!...
„Nokturn” rozpływa się w przyciszonym akordzie. Ewelinka z wdziękiem opiera głowę o pulpit i pozostaje w tej pozie chwil kilka, żałując, że nie może widzieć siebie samej i ocenić w całej malowniczości sytuacji, w której się znajduje.
Pan Wentzel tymczasem mieni się na twarzy wszystkimi kolorami tęczy.
Boże mój! Ona... przez niego cierpi, a on stoi jak wkuty w dywan, nie mając siły, aby powiedzieć słowo na swoje usprawiedliwienie!...
Ewelinka obserwuje go spod oka.
Cieszy się serdecznie rozpaczą wyrytą na chudej twarzy chłopaka.
Cierpi! Mężczyzna cierpi z jej powodu.
O radości!
Nie wie jednak, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Czy, podawszy rękę, zmusić go do uklęknięcia, czy oddalić się jak „senne zjawisko”, pozostawiając po sobie „szmer jedwabnej szaty”...
Wybiera to drugie, odkładając triumf zupełny na później i zerwawszy się z wdziękiem z taboretu, przebiega salon z szelestem świeżych spódniczek, a odwróciwszy się na progu, rzuca osłupiałemu Wentzlowi dwa słowa:
— Do wieczora!...
Lecz scena ta ma świadka w osobie matki-wdowy, która suwa się jak cień po całym mieszkaniu, udając gorliwie wypełnianie swych obowiązków.
Przed wrytym w ziemię Wentzlem zjawia się teraz nagle surowa, sztywna, pełna godności.
— Co pan tu robisz, panie Wentzel — pyta majestatycznie — proszę się nie zapominać! Nie za-po-mi-nać!...
I odwraca się jakby z jednej sztuki wykuta, owijając nogi nieszczęsnego nauczyciela w fałdy swej długiej szaty.
Pan Wentzel skłania się nisko i cofa się tyłem w stronę przedpokoju. Otwierając, drzwi słyszy brzęk szkła i odwróciwszy się dostrzega Justysię, pokojówkę, strącającą szczotką pogruchotane kinkiety.
— Wszystko przez pana — mruczy pokojówka — szarpnąłeś pan drzwiami, że się we mnie wszystko zatrzęsło...
Pan Wentzel na palcach sunie przez przedpokój.
— Czysto jak zmora, albo hałasuje, albo milczkiem lezie...
Pan Wentzel przy drzwiach prowadzących na schody podnosi zasuwkę i ujmuje klamkę.
Justysia, oparta na szczotce, patrzy z pogardą na jego wytarty surducik i wąskie ramiona.
— To ci mężczyzna! — szepcze pociągając nosem. — Ni do Boga, ni do ludzi...
Pan Wentzel gorączkowo zaczyna zbiegać po schodach.
Tymczasem w pokoju Ewelinki cicho odbywa się scena. Pani Szymczyńska uznaje za stosowne przestrzec córkę przed niebezpieczeństwem, na jakie się naraża, pozostając sam na sam z mężczyzną.
Lecz Ewelinka smaruje sobie nos kremem Simona i pogardliwie wzrusza ramionami.
— Z jakim mężczyzną mnie widziałaś? — pyta wydymając usta.
— Z panem Wentzlem!...
— A!...
— No... nie zaprzeczysz temu, że byłaś z nim przed chwilą... w salonie — mówi jąkając się matka, której zimna krew Ewelinki i wzgardliwe miny prawie od chwili urodzenia córki imponują i pewność siebie odbierają.
Ewelinka teraz pudrem Simona bieli się na potęgę.
— Byłam... — odpowiada wreszcie — byłam, ale taki pan Wentzel przecież się nie liczy...
— Przecież jest mężczyzną...
Ewelinka spojrzała na matkę z litością.
— Mężczyzna?... To nędzna imitacja, nie żaden mężczyzna!...
I poszła, odwijając z cienkich obsłonek mydło Simona, mające własność „udelikatniania naskórka”.
„I ftobie jednym cała nasza nadzieja synu najmilszy, com cię własnymi piersiami wykarmiła i sboleniem sercowym wyhodowała”...
Pan Wentzel rękę przesunął po oczach, bo jakaś mgła wilgotna źrenice mu przysłaniać poczęła. Ten kawałek grubego, ordynarnego papieru, zakreślony krzywym i niewprawnym pismem, szarpie mu duszę na kawałki.
Odebrał przed chwilą z poczty ten list od matki, ubogiej sklepikarki w małej podgórskiej mieścinie, gdzie i on spędził swe dziecinne lata. Gdy listy przychodziły dawniej do domu pani Szymczyńskiej, „wyjątkowe” dzieci na dobre bawiły się „koszlonami”, z jakich złożony był adres.
Od pewnego czasu więc pan Wentzel odbiera listy od matki z biura pocztowego i siada w małym ogródku, otaczającym gmach pocztowy, dla31 odczytania i odcyfrowania hieroglifów, z jakich się zwykle listy te składają.
I teraz siedzi na wilgotnej ławce, tuż pod krzakiem bzu, który dopiero pączki wypuszczać zaczyna.
Dokoła kilka chudych drzew wznosi swe bezlistne gałęzie, pies jakiś błąka się po trawnikach, grzebiąc łapami w czarnej ziemi, poprzecinanej wąskimi paskami zieloności.
W powietrzu unosi się ciepła wilgoć, która piersi smutkiem tłoczy i moc wspomnień nasuwa. Pan Wentzel raz jeszcze powoli list przeczytał, po czym, pochyliwszy na piersi głowę, myśleć począł.
W nim jednym cała nadzieja!
Cała nadzieja tych dwojga starców, zgiętych od pracy, nędzy i smutku! Jak w tęczę, tak patrzą w niego ci rodzice, którzy — odmawiając sobie kawałka mięsa, chwili spoczynku — do szkół go wysłali i teraz czekają plonów z tej mozolnej, ciężkiej pracy.
On wie, on to czuje, że jemu ustawać w pracy nie wolno, że wszystko, co znosi w domu pani Szymczyńskiej, nadal znosić powinien, bo ma kąt, w którym stoi łóżko jego, ma dach nad głową, bo łyżka strawy, która mu nieraz przez ściśnięte gardło przejść nie może — trzyma go przy życiu — jego i tamtych dwoje...
I widzi ich w czarnej jamie sklepiku pomiędzy workami kartofli, beczką nafty, pękami drzazg, widzi ich schylane postacie, słyszy kaszel ojca, stękanie matki, woń stęchlizny i wilgoci owiewa dokoła...
Biedni! Biedni starzy!...
Lecz on? On sam, czyż nie cierpi, czyż te upokorzenia, te tortury, które codziennie z Julusiem i Marianem przebywa, te noce bezsenne spędzone nad książką, te ranki, wśród których znużone ciało domaga się chwili snu, te zaparcia się wszelkich uciech młodości, uśmiechów, swobodniejszej myśli!... czyż to się liczyć daje?
Zresztą dość spojrzeć na niego, gdy tak siedzi, nędzny i blady w jasnych promieniach wiosennego słońca. Twarz ma żółtawą z zielonawym, prawie trupim na skroniach odcieniem, piersi wklęsłe, plecy wypukłe, nogi wychudłe.
Jest brzydki, nędzny, śmieszny — wie o tym, czuje to i jest bardzo nieszczęśliwym.
A jeszcze w dodatku serce mu bije gwałtownie i coś się przed nim majaczy, jakiś uśmiech dziewczyny, jakiś akord „nokturna”, zasłyszanego przed chwilą...
Wszystko to gnębi go i dręczy nad wyraz.
Ciasna klatka piersiowa nie może pomieścić tylu wrażeń, które razem z ciepłą wonią wiosenną do jego piersi się cisną.
Coś go dławi w gardle, oddech mu tamuje. O! Ta wiosna!... Czyż ona istnieć powinna dla takich jak pan Wentzel nędzarzy?!...
Pies, plączący się po trawniku, zbliżył się teraz do ławki i przed nogami Wentzla przesuwać się począł.
Był tak jak Wentzel nędzny, wychudły i oddychał ciężko.
Chłopiec nachylił się nad zwierzęciem i brudne jego kudły delikatnie gładzić począł.
Bezdomne zwierzę oparło łeb o kolano człowieka, wpatrzyło się w bladą twarz, pochyloną nad nim i nagle przeciągle zawyło.
Wówczas z ciemnych, smutnych oczów pana Wentzla stoczyły się dwie wielkie łzy...
Gdy „wyjątkowe” dzieci weszły do salonu wraz ze swym nauczycielem, kilkanaście osób na wzór manekinów zapełniało fotele i kozetki. Był to jour fixe32 i pani Szymczyńska uważałaby sobie za straszne uchybienie, gdyby przynajmniej ze sześć brzydkich jak noc panien, takaż ilość wychudłych mężczyzn i odpowiednia liczba mam nie wynudziła się wśród ścian jej salonu.
Pan Wentzel wprowadzał zwykle swych uczniów, drżąc na myśl wystawienia na światło licznych kandelabrów wyplamionego tużurka33 i gumowych kołnierzyków.
Była to dla niego najcięższa chwila w całym tygodniu.
Zwykle Marian i Julusiek ukłoniwszy się gościom zwracali się z dowcipnymi uwagami w stronę swego kozła ofiarnego.
Lecz dziś pan Wentzel był stokroć więcej zmieszany niż zwykle. List matki, poranne przejście z panią domu, a wreszcie scena z Ewelinką odebrały mu resztę przytomności.
Ewelinka w gronie panien rozpoczęła właśnie zajmującą rozmowę o emancypacji kobiet, pragnąc ją oprzeć na całkiem nowym gruncie, bo na darwinowskiej przemianie gatunków. Ewelinka lubiła popisywać się ze swą „głęboką wiedzą”, nie zaniedbując przy tym powłóczystych spojrzeń.
Wypróbowała je rano na panu Wentzlu, była więc pewna swego i gradem ognistych spojrzeń obsypywała młodziuchnego blondynka, który jak wiśnia rumienił się i obrywał guziki u rękawiczek. Pan Wentzel, wciśnięty w kąt, stał opierając się plecami o ścianę.
Ponad nim płonęły świece kinkietu i oblewały go złotawym blaskiem i kroplami stearyny. Marian zajął jedno z lepszych miejsc, tuż obok dobrze wydekoltowanej mężatki, i włożywszy ręce w kieszenie, patrzył i usta wydymał.
Julusiek zatrzymał się chwilę przed panem Wentzlem.
— Cóż pan tak tkwi koło ściany? Nie może pan usiąść?...
Pan Wentzel obejrzał się za fotelem, czując, że parę osób zwraca na niego uwagę.
W pobliżu właśnie stał wspaniały fotel, obrzucony makatą.
Pan Wentzel osunął się na niego machinalnie.
Julusiek wzruszył ramionami.
— Na fotelu? — zaskrzeczał podskakując na jednej nodze — jak jaki obywatel?... Nie możesz pan na krześle?...
Osoby siedzące bliżej zaczęły się uśmiechać.
Julusiek uczuł, że odnosi sukces, i podniósł głowę z prawdziwym triumfem.
Pan Wentzel zacisnął usta i nie śmiał oczów34 oderwać od ziemi.
Wniesiono herbatę.
Julusiek porwał z tacy filiżankę i zbliżył się z nią do nauczyciela.
— Napij się pan herbaty! — mówił, pakując się na kolana Wentzlowi — wyglądasz pan jak śmierć angielska... pij pan...
I potrącił filiżankę, wylewając gorący płyn na ręce i tużurek Wentzla.
— Potem powiedzą, żeś się pan u nas zagłodził... — dodał, wykrzywiając się jak stary pajac.
Pan Wentzel ujął filiżankę i oglądał się za łyżeczką.
— Czego pan szuka?
— Łyżeczki!
— A to po co?
— Zamieszać!
— A nie możesz pan palcem?
I zlazłszy z kolan nauczyciela, „wyjątkowe” dziecię zmieszało się z tłumem gości, depcząc po jedwabnych trenach dam i lakierkach mężczyzn.
Pan Wentzel pozostał w swoim kąciku z filiżanką herbaty w ręku.
Przed nim jakaś tęga brunetka prezentowała swą pełną szyję w oświetleniu płynącym z góry. Jej obnażone ramiona, fałda ciała na karku, fałda pełna tajemniczego cienia, mieszała pana Wentzla i napełniała jakąś bojaźnią. Sam, nędzny i chudy, lękał się dobrze rozwiniętego kobiecego ciała.
Zapach wydzielający się z sukien brunetki odurzał go do reszty.
Przy tym głos Eweliniki, donośny, trochę nosowy, jej śmiech nerwowy, nadto dobrze „ułożonej” panny, wstrząsał mu serce.
Uczuł się bliskim zemdlenia.
Nagle z tego półsnu zbudził go skrzeczący głos Juluśka:
— Czyś pan kiedy kochał?
To wyjątkowe chłopię w ten sposób interpelowało rumianego blondynka, siedzącego obok Ewelinki. Mimo woli rozmowy ucichły. Julusiek miał własność śmieszenia całego towarzystwa, oczekiwano na coś bardzo dowcipnego.
Malec czuł się panem sytuacji.
Potrząsnął żółtą czupryną i rozstawił szeroko nogi.
— No! Powiedz pan, czyś już się kochał?...
— Nie... — wybąknął blondynek — jestem jeszcze za młody...
Julusiek szeroko otworzył oczy.
— Phi! — skrzeknął — a pan Wentzel młodszy od pana, a już się kocha.
Wszystkie oczy zwróciły się ku nauczycielowi, który otworzył usta, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz głosu mu zabrakło.
— Ja bym panu powiedział, w kim — ciągnął dalej Julusiek — ale uprzedzam pana, że oni mnie zaraz za drzwi wyrzucą, bo prawdę pawiem. O! Jewelinka i pan Wentzel to się mają ku sobie...
Purpurą oblała się twarz Ewelinki.
— Panie Wentzel! — zawołała, drżąc cała ze złości — proszę Julka wyprowadzić i zamknąć się z nim w dziecinnym pokoju...
Pan Wentzel podniósł się, czepiając poręczy fotela. Żyły mu na skroniach nabiegły, wyglądał jak pijany.
Chciał podejść do Juluśka, lecz malec szedł już ku drzwiom, dumny, zadowolony z uczynionego wrażenia, mrucząc ciągle:
— A co? Nie mówiłem, że gdy powiem prawdę, to mnie za drzwi wyrzucą?!
W dziecinnym pokoju pali się niewielka lampa, przysłonięta zielonym abażurem. Julusiek i Marian, zdaje się, śpią spokojnie w swych łóżkach, ponakrywanych stosem kołder i kołderek.
Koło stołu siedzi pan Wentzel, kurcząc pod stołem nogi w zaplamionych atramentem skarpetkach. Przed nim leżą nożyczki, gruba igła, motek nici i kilka guzików. Pan Wentzel zabrał się do łatania swej codziennej kurtki i jakoś mu idzie niesporo. Kłuje się w palce, ściegi daje monstrualnych rozmiarów! Miał zamiar sprawić sobie nową kurtkę na wiosnę, ale namyślił się — zrobi inaczej. Pieniądze te pośle rodzicom, właśnie matka pisała, że sklepik nic nie przynosi, ojciec coraz słabszy...
Pan Wentzel matce odpisał, guldeny w list włożył i teraz, szyjąc, spogląda z rozrzewnieniem na kopertę, która za parę dni w sczerniałych od pracy rękach matki będzie.
I wśród tej ciszy nocnej w wyobraźni swej widzi pomarszczoną twarz ojca, wybladłe lica matki, którzy z radością się nad listem pochylą i sylabizować literę po literze będą.
Biedni! Biedni starzy!...
Pan Wentzel prawie uśmiechać się zaczyna. Na chwilę zapomina o swej nędzy, ciesząc się, że radość innym sprawia.
Nagle jakby na komendę z dziecinnych łóżek podnoszą się dwie rozczochrane głowy i rozlega się wrzask, od którego pan Wentzel drżeć i blednąć poczyna:
Gorączkowo Honorka zaczęła spowijać kwilące cichutko dziecko.
A wyciągając długi — na trzy łokcie powijak, mówiła ochrypłym głosem:
— Chodzi! Chodzi! Synulku!... pójdziemy na wesele twojego ojcaszka! Chodzi synulku, pójdziemy mu drużbować, ale nie ołtarz mu sprawimy, ni jakie weselenie, jeno35 łaźnię gorącą, że aż mu w piętach postygnie!
Stojąca obok barłogu, na którym leżało dziecko — kuma Kazimierzowa zaczęła nagle szlochać.
— A bezbożnik! Wydziwiacz, rozbijaka! Taką ci uczciwą dziewczynę z dobrej drogi sprowadził i teraz nijakiej pamięci o niej nie ma!...
Honorka szarpnęła silnie powijak.
— On ci pamięci o mnie nie ma, ale ja go za to w pamięci mam i niech mi Pan Jezus i Matka Najświętsza ręce i nogi
Uwagi (0)