Głodne kamienie - Rabindranath Tagore (biblioteka dla dzieci i młodzieży TXT) 📖
Opowiadania Rabindranatha Tagore, zebrane przez polskiego tłumacza w tom Głodne kamienie, pokazują obraz społeczności oddalonej od nas o sto lat i tysiące kilometrów.
Możemy w nich jednak zobaczyć w nowym świetle to, co jest nam bliskie. I tak, czytając o politeizmie i okrutnym systemie kastowym, obserwując malowniczą wielokulturowość tamtego świata, wnikając w hierarchiczną strukturę indyjskiej rodziny, spotykamy się z takimi sprawami, jak różnorodność relacji i uczuć rodzinnych, przemiany społeczne, duchowość i religijność (ale też przesądy i wiara w duchy), patriotyzm i oportunizm.
Pisarz jest żarliwym, ale mądrym orędownikiem praw słabszych i wykluczonych. Relacjonuje walkę o zmianę statusu wdów; piętnuje nadużywanie władzy męża nad żoną; pochyla się nad przeżyciami zarówno małych, jak i dorastających dzieci i podkreśla wagę wychowania; ukazuje losy przedstawicieli nizin społecznych.
- Autor: Rabindranath Tagore
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Głodne kamienie - Rabindranath Tagore (biblioteka dla dzieci i młodzieży TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rabindranath Tagore
— Do Sitarampury. Muszę tam jechać.
— Cóż za okrutny pomysł? No, ale któż z tobą pojedzie?
— Anath.
— Nie, dziś jechać nie możesz, moja droga. Jutro!
— Kajuta już opłacona!
— To nic, niewielka strata. Możesz jechać jutro rano.
— Maszi, nie mam przesądów co do feralnych dni kalendarza. Cóż to może szkodzić, że dziś pojadę?
— Dżatin chce pomówić z tobą!
— Dobrze, mam jeszcze trochę czasu. Pójdę doń i załatwię się prędko.
— Ale nie mów mu, że wyjeżdżasz!
— Dobrze, nie wspomnę o tym. Tylko długo pozostać nie mogę u niego. Jutro jest annapraszan mojej siostry i dzisiaj jechać muszę!
— Proszę cię, droga Mani, usłuchaj mnie bodaj raz jeden! Posiedź przez chwilę spokojnie, opanuj się. Niech nie spostrzeże, że ci tak pilno!
— To trudno! Pociąg nie zaczeka, ani statek. Anath przyjdzie tu za dziesięć minut najdalej. Tak tylko długo mogę z nim mówić.
— Nie, to na nic! W tym nastroju nie możesz się mu pokazywać. Nie wpuszczę cię wcale. O, ty marna istoto, człowiek, którego tak dręczysz, niedługo opuści ten świat! Ale zapowiadam ci... popamiętasz dzień dzisiejszy na całe życie! Przekonasz się niezadługo, że istnieje sprawiedliwość boska!
— Maszi, czemu mi złorzeczysz?
— O, biedny mój bracie! Czemuż nie zmarłeś wcześniej? Grzech ten nie ma końca, a nie jestem w możności zapobiec mu!
Maszi wahała się przez chwilę, potem wróciła do pokoju chorego w nadziei, że zasnął tymczasem. Ale poruszył się na łóżku, gdy weszła. Maszi wykrzyknęła od samego proga:
— Wyobraź sobie, co Mani uczyniła!
— Co się stało? Czy nie przyjdzie? Czemu byłaś tam tak długo, Maszi?
— Zastałam Mani płaczącą gorzko, albowiem przypaliła śmietankę przeznaczoną do twojej zupy. Pocieszałam ją, jak mogłam, przekonując, że jest jeszcze więcej śmietanki na świecie. Ale myśl, że mogła być tak nieuważna i zepsuć śmietankę przeznaczoną dla ciebie, doprowadziła ją do rozpaczy. Z wielkim trudem zdołałam ją uspokoić nieco i położyłam do łóżka. Dlatego nie przyszła. Pozwól, niech zapomni we śnie o strapieniu.
Jakkolwiek przykro było Dżatinowi, że Mani nie przyszła, uczuł niejaką ulgę. Obawiał się po trochu w głębi duszy, że rzeczywista Mani zmąci ten obraz, jaki sobie wytworzył o niej. Ale myśl, że Mani uczuła się nieszczęśliwa przez to, iż spaliła jego śmietankę, napełniła mu serce niezmierną radością.
— Maszi!
— Co, mój drogi?
— Jestem pewny, że się zbliża mój zgon. Ale nie smuci mnie to. I ty nie martw się także!
— Nie będę się martwiła. Wiem, że nie tylko życie jest dobrem, ale także śmierć.
— Wierzaj mi, Maszi, śmierć to rzecz słodka.
Dżatin leżał spokojnie wpatrzony w nocne niebo. Wydawało mu się, że śmierć w postaci Mani zbliża się doń. Była młoda wiekuistą krasą, gwiazdy były to kwiaty rozrzucone po jej ciemnych włosach błogosławiącą dłonią wielkiej matki świata. Wydawało mu się, że oto po raz pierwszy widzi ją pod ślubnym muślinem. Niezmiernie rozrzewniło go miłosne spojrzenie jej oczu. Mani narzeczona, Mani młoda dziewczyna stała się uosobieniem bóstwa królującego na ołtarzu gwiazd, gdzie łączą się w jeden dwa strumienie: życia i śmierci. Dżatin złożył do modlitwy ręce i szeptał: „Nareszcie uniosła się zasłona, rozdarta została opona ciemności! Najdroższa! O, jakże często dręczyłaś moje serce! Teraz nie opuścisz mnie już!”.
— Czuję bóle, droga Maszi, ale nie myśl, że cierpię. Wydaje mi się, jakoby te bóle odłączały mnie powoli od życia. Dotąd wlokły się za nim jak obładowane czółno ciągnione za statkiem na linie. Teraz lina zerwana i oto prąd wody pędzi je w przepaść wraz z wszystkim, co mi tak ciążyło. Widzę je jeszcze, ale nie mają już ze mną nic wspólnego. Maszi... już przez dwa dni nie widziałem wcale Mani!
— Dżatinie, czekaj, dam ci inną poduszkę.
— Wydaje mi się, moja Maszi, jakby mnie Mani także opuściła i poszła z prądem jak owa łódź pełna ciężarów cierpienia.
— Może byś się napił trochę soku z granatu, mój drogi. Musiało ci całkiem wyschnąć w gardle.
— Spisałem wczoraj testament. Czym ci go pokazał? Doprawdy nie mogę sobie przypomnieć...
— Nie masz potrzeby pokazywać mi go, Dżatinie.
— Gdy matka zmarła, nie posiadałem nic. Tyś mnie żywiła i wychowywała. Dlatego sądzę...
— Głupstwo, mój drogi. Miałam tylko ten dom i trochę pieniędzy. Resztę zarobiłeś sam.
— Ale ten dom...
— Nic nie znaczy! Przybudowałeś doń tyle, że dziś trudno poznać, gdzie był mój dom.
— Jestem pewny, że miłość Mani ku tobie...
— Tak... tak, Dżatinie. Spróbuj teraz trochę zasnąć!
— Jeśli całe swe mienie zapisałem Mani, to w praktyce pozostanie ono twoim, Maszi. Ona wszakże we wszystkim jest ci powolna...
— Czemuż dręczysz się tym wszystkim, mój drogi?
— Wszystko, co mam, zawdzięczam tobie. Ujrzawszy mój testament nie myśl ni przez chwilę...
— Cóż za przypuszczenie, Dżatinie? Sądzisz więc, że mogłabym ci brać za złe, że dajesz Mani to, co jest twoją własnością? Wszakże nie jestem tak małostkowa!
— Ale ty także...
— Przestań, Dżatinie, bo się pogniewam! Chcesz mnie pocieszyć pieniędzmi?
— Ach, moja Maszi! Jakże chętnie dałbym ci coś, co lepsze o wiele od złota!
— Uczyniłeś to już, i w ogromnej nawet mierze! Wypełniłeś całe moje samotne życie! Było to wielkie szczęście i myślę, że musiałam na nie chyba zasłużyć w poprzednim swoim życiu. Dałeś mi tyle, że teraz, gdy to życie nic mi już dać nie może, nie będę się wcale żaliła. Tak... tak... Zapisz Mani wszystko, dom, pieniądze, powozy i posiadłość rolną... Dla mnie byłoby to zbyt wielkim ciężarem.
— Wiem, że utraciłaś upodobanie w uciechach tego świata. Ale Mani tak młoda...
— O nie! Nie mów tego! Słusznie czynisz, pozostawiając jej majątek, ale co do uciech życia...
— Wszakże ma do nich prawo, Maszi!
— Nie, nie będzie mogła z nich korzystać z powodu brzemienia bólu po twej stracie. Wydadzą jej się marnością, garstką pyłu...
Dżatin umilkł. Nie mógł rozstrzygnąć, czy to prawda, czy nie, i nie wiedział, czy ma żałować, że świat bez niego wyda się Mani wstrętny.
Westchnął i powiedział: „Tego, co rzeczywiście warte coś, nie możemy zapisać nikomu!”.
— Niemałe są to rzeczy, które dajesz, mój drogi, i pragnę tylko, by ona zrozumiała wartość tego, co dostaje.
— Daj mi jeszcze trochę soku z granatu, Maszi, pić mi się chce bardzo! Więc naprawdę Mani przyszła wczoraj do mnie?
— Tak, była, ale właśnie spałeś wtedy. Długo siedziała u twego wezgłowia i chłodziła cię wachlarzem. Potem odeszła, by naprawić twą bieliznę.
— To ślicznie! Zdaje mi się, że właśnie w tej chwili śniłem, iż Mani usiłuje wejść do pokoju. Drzwi były tylko przyparte, ona popychała je, ale nie chciały się otworzyć. Maszi, posuwasz się za daleko, powinnaś ją uwiadomić, że ja umrę. Inaczej śmierć moja będzie dla niej straszliwym ciosem.
— Czekaj no! Położę ci ten szal na kolanach. Masz zimne nogi.
— Nie, Maszi! Nie mogę tego znieść.
— Czy wiesz, Dżatinie, że to Mani utkała ten szal? Pracowała pilnie w porze, kiedy powinna była kłaść się spać. Dopiero wczoraj skończyła go.
Dżatin pogładził szal czule. Dotykał jedwabistej miękkiej wełny i wydawało mu się, że trzyma w ręku dłoń Mani. Noc w noc tkała go i miłosne, dobre myśli wplatała w tę robotę. Szal nie był z wełny, ale składał się cały z dotknięć Mani. Gdy Maszi okryła mu szalem nogi, wydało mu się przeto, że pieści je Mani.
— Maszi! Zdaje mi się, że Mani nie umie tkać! W każdym razie nie cierpi tej roboty!
— Kobieta uczy się z łatwością robót ręcznych. Naturalnie musiałam jej pokazać, jak się ma brać do rzeczy. Narobiła też mnóstwo omyłek i pospuszczała mnóstwo oczek.
— To nic, to nic... Nie poślemy tego szala na wystawę paryską! Mimo pomyłek grzeje mi doskonale nogi!
Dżatin zaczął sobie w duchu malować, jak wyglądać musiała Mani przy pracy, jak popełniała omyłki, gubiła osnowę i nie mogła dojść do końca z robotą. A mimo to każdego wieczoru pracowała cierpliwie. Jakież to wzruszające widowisko! I znowu począł gładzić szal z rozrzewnieniem.
— Maszi, czy przyszedł lekarz?
— Tak, jest na dole. Chce zostać na noc tutaj.
— Powiedz mu, że to jest bezcelowe. Nie chcę też nasennego środka. Nie daje mi on spoczynku, a czuję się tylko gorzej po nim. Pozwól mi czuwać... dobrze? Wiesz, Maszi, że ślub nasz odbył się w maju, w noc, kiedy księżyc był w pełni. Jutro przypada rocznica tego dnia i na niebie ukażą się te, co wówczas, gwiazdy. Mani pewnie o tym zapomniała. Chciałbym jej to przypomnieć... zawołaj ją tu na chwilę! Czemuż milczysz? Pewnie ci lekarz powiedział, że jestem tak słaby, że każde wzruszenie... ale zapewniam cię, Maszi, że ta kilkuminutowa rozmowa z nią tak mnie uspokoi, iż nie będę potrzebował brać nasennego środka. Maszi, nie płaczże tak strasznie! Czuję się całkiem dobrze, serce moje tak radosne dzisiaj, jak może nigdy dotąd nie było. Dlatego chciałbym zobaczyć Mani! Nie... nie, Maszi... nie mogę znieść twego okropnego łkania. Przez kilka dni ostatnich byłaś taka spokojna... Cóż ci się stało nagle?
— Ach, Dżatinie! Myślałam, że wypłakałam już moje łzy, ale płyną... płyną... i nie mogę ich powstrzymać.
— Zawołaj Mani! Chcę jej przypomnieć rocznicę naszego ślubu, tak, by jutro...
— Idę... już idę! Szombhu będzie czuwał pod drzwiami. Zawołaj go, gdyby ci czego było potrzeba.
Maszi poszła do sypialni Mani i padła, łkając na podłogę. „O przyjdźże, przyjdź!” — wołała. — „Bodaj ten jeden raz przyjdź, istoto bez serca. Spełń ostatnią prośbę tego, który ci dał wszystko, co posiadał. Umiera już! Nie zadaj mu ostatniego ciosu!”.
Dżatin posłyszał w korytarzu kroki i zawołał:
— Mani!
— To ja, Szombhu! Czy mój pan raczył mnie wołać?
— Powiedz twej pani, by tu przyszła!
— Kto ma przyjść, panie?
— Twoja pani!
— Jeszcze nie raczyła powrócić!
— Powrócić? Skąd?
— Z Sitarampury!
— Kiedyż wyjechała?
— Przed trzema dniami!
Przez chwilę był Dżatin pogrążony w zupełnym oszołomieniu i wszystko kręciło mu się przed oczyma. Zsuwał się z poduszek podpierających plecy i strącił z kolan wełniany szal.
Gdy po dobrej chwili Maszi wróciła, Dżatin nie wspomniał wcale imienia Mani i Maszi myślała, że o wszystkim zapomniał.
Nagle zawołał: „Maszi, czym ci opowiadał sen mój wczorajszy?”.
— Jaki sen?
— Sen, w którym wydawało mi się, że Mani popycha drzwi, ale drzwi nie chcą się otworzyć szerzej jak na jeden cal? Stała w korytarzu i wejść nie mogła. Teraz wiem, że aż do końca Mani pozostać musi na zewnątrz, pod mymi drzwiami.
Maszi nie odpowiedziała ni słowa. Przekonała się, że sklepienie owego raju złud, zbudowanego z kłamstw, zapadło się mimo wszystkich jej wysiłków. Gdy nadchodzi cierpienie, najlepiej nie unikać go wcale. Bóg uderza, czyż można umknąć przed jego ciosem?
— Maszi! Miłość, jaką mi dałaś, trwać będzie przez wszystkie przyszłe wcielenia moje. Wypełniła całe moje obecne życie, przeto zabieram ją z sobą. Pewny jestem, że w przyszłym życiu odrodzisz się jako moja córka, a ja z wielką miłością będę cię strzegł od złego i hodował.
— Co mówisz, Dżatinie? Sądzisz, że znowu urodzę się dziewczyną? Pomódl się, bym została synem twoim.
— Nie, nie chcę syna. Przyjdziesz na świat w moim domu tak samo niezrównanie piękna, jaką byłaś czasu młodości. Wyobrażam sobie już, jak cię będę ubierał.
— Nie mów tyle, Dżatinie! Spróbuj zasnąć.
— Dam ci imię Lakszmi3.
— Ależ to imię staromodne, Dżatinie!
— Tak. Ale ty jesteś także staromodna, Maszi. Powróć do mnie z twą śliczną, tą samą duszą!
— Nie chcę sprawić w domu twym zawodu, przybywając jako dziewczyna, każdy życzy sobie chłopca!
— Maszi, sądzisz, żem słaby, i chcesz mi oszczędzić wszelkich uciążliwości?
— Mój drogi, jestem kobietą i posiadam właściwe mej płci słabostki. Dlatego przez całe życie chciałam ci oszczędzić wszystkiego, co przykre, ale... nie udało mi się.
— Maszi! Nie starczyło mi w tym życiu czasu na zastosowanie wszystkich tych nauk, jakie posiadłem. Ale skorzystam z tej wiedzy w życiu przyszłym. Pokażę wówczas, do czego zdolny jest mąż wielki. Nauczyłem się, że źle jest myśleć wyłącznie o sobie.
— Mów, co chcesz, mój drogi, ale nigdy niczego nie pożądałeś dla siebie, wszystko dawałeś innym.
— Jedno mogę przyznać. W szczęściu nigdy nie byłem tyranem i nie dążyłem do pozyskania przemocą tego, co mi się należało. Ponieważ nie mogłem okłamywać samego siebie, przeto musiałem czekać długo. Ale może prawda na koniec okaże mi się łaskawa... Kto tu jest, Maszi? Kto tu?
— Gdzie? Nie ma nikogo, Dżatinie!
— Maszi! Popatrz no do drugiego pokoju. Zdawało mi się...
— Nie, nie, mój drogi! Nie widzę nikogo.
— Zdawało mi się zupełnie wyraźnie...
— Nie, Dżatinie! Nie ma nikogo. Uspokój się. Właśnie nadchodzi lekarz.
Gdy lekarz wszedł, powiedział do Maszi:
— Proszę nie przesiadywać tak ciągle przy chorym. Pani go drażni. Proszę się położyć spać. Mój asystent będzie czuwał.
— Nie, Maszi, nie puszczę cię!
— Dobrze, mój drogi. Będę siedziała cichutko w rogu kanapy.
— Nie, musisz siedzieć przy mnie blisko. Nie
Uwagi (0)