Klemens Boruta - Aleksander Świętochowski (focjusz biblioteka .TXT) 📖
Nędza to niewielka wioska na śląsku. Nędzę ma nie tylko w nazwie. Piszcząca bieda zatruwa umysły, rzuca się cieniem na relacje międzyludzkie, rozbija solidarność.W Klemensie Borucie Świętochowski zastanawia się, jak silne muszą być więzi międzyludzkie żeby przetrwać stan skrajnej biedy.
Kiedy głód przyciśnie i talerz zupy z odpadków stanowi o przeżyciu bądź śmierci, dzielenie się z innymi przychodzi z najwyższym trudem. Smutny, ale optymistyczny w swoim przesłaniu obraz życia na dolnym śląsku. Aleksander Świętochowski był wpływowym przedstawicielem postępowej inteligencji warszawskiej końca XIX wieku. Jego esej Praca u podstaw był jednym z fundamentów, na którym kształtował się pozytywistyczny system wartości. W opowiadaniach Świętochowskiego widoczne jest silne zacięcie dydaktyczne.
- Autor: Aleksander Świętochowski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klemens Boruta - Aleksander Świętochowski (focjusz biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Świętochowski
Ponieważ prosięta, korzystając z pogodnego dnia, wybiegły na podwórze, Brzost więc swobodnie mógł zajmować się pracą w przeznaczonej dla nich izbie. Siedział on pod ścianą, otoczony pękami korzeni i prętów, z których powoli, nieśmiało, plótł mały koszyk. Obok dziesięcioletni Wicek, syn Katarzyny, wpatrywał się w robotę owczarza i zastępując mu brak oczu, ostrzegał go co chwila.
— Nie tu, dziadku, nie tu.
Brzost zwykle ustawał, badał ręką plecionkę i mówił:
— Co ty mnie będziesz uczył! Przeplotłem ten patyk, teraz ten.
— Ale ominęliście jeden.
— Utrzyj sobie nos, głupi, który ominąłem?
— No ten.
Owczarz zaczął macać palcami i choć przekonał się o słuszności uwagi chłopca, gderał:
— Mądry, bo ma oczy. Kiedy ja je miałem, urwisie, to o wiorstę mogłem odróżnić, czy owca leci, czy baran.
— Nie sztuka — rzekł chłopiec — baran ma rogi.
— Osioł jesteś, a mały baranek gdzie ma rogi?
— Na głowie.
— Och, ty capie, tobie one wyrosną.
Podczas gdy Brzost tak się z małym kramarzył, na progu stanął człowiek z dziewczynką, któregośmy widzieli przy tarnowickiej kopalni. Rozejrzał on się po izbie i zatrzymał wzrok na starcu.
— Dziadku — rzekł Wicek — czegoś chcą.
— Kto?
— Nie wiem.
— Co gadasz, ciemięgo?
— Przyszli.
— Kto tam? — zapytał owczarz.
— Klemens Boruta — odpowiedział przybyły.
— Klemens... Boruta — powtórzył Brzost, opuszczając plecionkę koszyka — Klemens, biedny mój chłopaku, żyjesz? Gdzie jesteś, nie widzę cię, nie zobaczę, oślepłem, pójdźże, daj rękę Brzostowi...
— To wy, Brzoście? — rzekł Klemens zdziwiony.
— Nie poznałeś mnie, zgrzybiałem — co? Popruchniały już drzewa, które ze mną wyrosły, ani jednego głosu znajomego nie słyszę. I twój się zmienił, ile masz lat?
— Czterdzieści z górą.
— Czterdzieści, Jezu! Gdzież jesteś, jakże ci się wiedzie?
— Źle, dziadku, źle, dwadzieścia lat w kopalni kułem, teraz roboty nie mam.
— O, biedny, daj mi rękę, siądź tu. Wypędzili cię znowu, pobiłeś kogo?
— Rozpuścili nas w Tarnowicach, wziąłem dziewczynę i przywlokłem się tu.
— To i córkę masz, gdzie, chodź tu, no dobrze, a gdzież żona?
— Umarła.
— Biedny robaku. I mnie wygnali, plotę koszyki z Wickiem. To syn Kasi. U nich także bieda. Rymarz lata po wsiach z wywieszonym językiem i zarobić nie może. Zostaniesz tu?
— Muszę, póki coś się nie trafi.
— Trudno, bo trudno. Każdy za kamieniem się ogląda, czy chleba nie minął. O mój drogi, co za czasy. Zboże podobno przepadło, kartofle gniją, kto nie zdąży umrzeć przed zimą, strasznie żyć będzie.
— Albo to od dziś? I moja nieboszczka nie byłaby zmarła, gdybym miał jej dać co zjeść. Cherlała, cherlała, w domu zimno, w garnku pusto, ledwie dziecko było czem uciszyć. Furda bić łbem o mur, aby go przebić. A tu nic, czasem tylko powietrza chłapniesz i na tem przestać musisz.
— Wicek — rzekł Brzost — pobiegnij na górę i przynieś garnuszek, co tam stoi przy posłaniu liściami nakryty. Zjedźcie kaszy trochę — dodał po odejściu chłopca — dziewczyna pewnie głodna.
Jak przed dwudziestu pięciu laty częstował owczarz Borutę, ale już bez trzmielówki, bez wesołego usposobienia, bez nadziei spokojnego jutra. Gdy dziewczyna pochłaniała kaszę, dwaj przyjaciele opowiadali sobie wzajemnie przygody życia.
— Zdrów jesteś, oczy masz — mówił Brzost, to prędzej gdzie się uczepisz, ale ja... Ot budują na folwarku stodołę, może tam się robota znajdzie.
— Pójdę, popytam. Ty, Marcysiu, zostań i zamieć izbę, ja zaraz wrócę.
— Tylko mi moich prętów nie ruszaj — rzekł owczarz do dziewczynki — tam, w sieni, jest miotła.
Marcysia zaczęła skrzętnie uprzątać izbę, którą znów prosięta utracić miały. Brzost ciągle z nią rozmawiał, wypytywał się o szczegóły losów ojca, ale ona niewiele go objaśnić mogła. Było to dziecko miłe, ale fizycznie wątłe i umysłowo nierozwinięte. Ciągłe odżywianie się kartoflami, do których tylko czasem dolewano serwatki lub dokładano kawałek baraniego łoju, nie pozwoliło wzmocnić się wątłemu z natury organizmowi i przytępiło jej władze duchowe. Marcysia miała już lat osiem, a wyglądała na pięć. Chuda, drobna, blada, z niepomiernie wydętym brzuchem, z rzadko porosłymi jasnymi włosami, nosiła na sobie widoczne ślady choroby. Umysł jej obracał się w bardzo ciasnem kółku pojęć i stosunków dość żwawo, ale po za tem kółkiem tracił wszelką siłę. Zapytana, jak się zwie jej ojciec, odpowiadała natychmiast, ale niezdolna była objaśnić, jak ona się nazywa. Liczyła z trudnością do trzech, każdy dzień świąteczny był dla niej niedzielą, a powszedni czwartkiem. Dla czego czwartkiem — żaden psycholog nie umiałby tego wytłomaczyć. Zabiedzona od dzieciństwa znosiła głód z nadzwyczajną cierpliwością. Dostawszy nawet jakiś pokarm, jadła go powoli i mało. Wprawiona rozkazem w ruch, uwijała się skrzętnie, ale wypełniwszy polecenie, siadała w kącie niema i osłupiała.
I teraz, zamiotłszy izbę, przytuliła się do komina.
— Gdzie mała? — pytał Brzost Wicka — wyszła?
— Jest.
— Czemuż nic nie gada? Nie bój się Marcysiu, chodź tu, ja cię nauczę pleść koszyki.
Wszedł Boruta.
— No, to i dobrze — rzekł widocznie uradowany.
— Cóż takiego? — zagadnął Brzost.
— Dali mi robotę przy stodole. Marka za dzień, ale i to pieniądz! Dziewczyno, podskocz, będzie kolacya. Masz tu nożyk i obierz te kartofle.
Zaczął wysypywać z zanadrza ziemniaki.
— Garnka dostaniemy, drzewa bodaj z płotu nałamię i będzie bal. Tam w woreczku jest kawałek słoniny i sól. Teraz pójdę słomy kupić.
Znów wyszedł. Dziewczyna zabrała się do roboty, wymyła garnek Brzosta, przyniosła wiórów i nastawiła przy ogniu kolacyę.
Wieczorem już Boruta był zagospodarowany i poprzyjaźniony z rymarzem oraz jego żoną. Katarzyna nie zapomniała mu, że ją przed dwudziestu kilku laty poczęstował kiełbasą i wywdzięczyła się teraz miseczką gotowanej marchwi. Krótko wszakże trwały przypomnienia dawnych czasów i opowiadanie przebytych kolei. W biedzie wysychają uczucia. Myśl, zajęta ciągle najprostszemi potrzebami życia, nie ma chęci i czasu kwilić rzewnie. Mieszkańcy więc domu Borutów, zamieniwszy między sobą kilka westchnień i pamiątek, zmierzywszy pobożnie swoją niedolę, legli spać z zamiarem kłopotania się nazajutrz jedynie osobistemi sprawami. Dostrzedz można było tylko, że między Brzostem a Borutą splótł się jakiś silniejszy węzeł.
— Pójdę już na górę — rzekł owczarz, gdy noc zapadła.
— Po co? — mówił Boruta. Przyniosę wam posłanie, tu spać możecie. Przecie już prosiąt niema. Mnie nie zawadzacie a i dziewczynie będzie raźniej, gdy ja pójdę do roboty.
Owczarz nie dał się długo namawiać i od tej chwili został lokatorem dawnego swego przyjaciela.
Nazajutrz o świcie Boruta stanął przy pracy. Och, z jakąż skwapliwością do niej przystąpił! Robił wszystko: mieszał wapno, podawał cegły, ociosywał bale, kopał, posłuszny na każde skinienie, jak gdyby się bał, ażeby go nie pozbawiono tak szczęśliwie zyskanego zarobku. Gdy raz mularz krzyknął:
— Nie potrzeba cegły!
Boruta omal nie upadł na dół z całem brzemieniem. Zdawało mu się, że w tych słowach usłyszał straszną dla siebie groźbę. Trwożony tak ustawicznie, popełniał ciągłe błędy i ściągał napomnienia, ale z drugiej strony dowodami pilności zyskiwał wielkie uznanie.
— Mial by ja takich trzech, jak ty — rzekł raz do niego rządca Nędzy — to wybudowalby ja z nimi cala stodola.
Boruta podrósł z dumy.
Rósł on z dniem każdym, ale równocześnie rosła i stodoła.
Klemens takie miał poczucie wartości swych rąk, że nie przypuszczał nawet, ażeby zachwycony nim p. Dornfisch mógł nie zużytkować tyle użytecznej siły. Płynęły więc dnie w dość jasnem zadowoleniu. Brzost siedział w domu i plótł koszyki, opowiadając dzieciom o dawnych czasach, w których trzmielówka niepoślednią grała rolę, Marcysia pod jego kierownictwem gotowała obiady i kolacye, a chociaż grosze nie zawsze starczyły, widmo głodu do izby nie zaglądało.
Jednego dnia Boruta wrócił do domu niezwykle wesół.
— Skończyliśmy stodołę — rzekł do Brzosta — jak cacko.
— Cóż teraz będzie? — spytał owczarz lękliwie.
— Co z innymi będzie, nie wiem, ale ja przy dworze zostanę. Dornfisch zawołał mnie do siebie i kazał przyjść jutro. Żeby dał ze 60 talarów i ordynaryę! Chyba da.
Nazajutrz Boruta z pewną miną wszedł do rządcy. Dornfisch, ujrzawszy go, wyjął z biurka książkę, popatrzył w nią, odliczył pieniądze i podając je Klemensowi, rzekł:
— Dostajecie jeszcze trzy talary. No, ja z wami zadowolony; jak będzie robota, to ja was zawolać. Bądźcie zdrów.
Boruta skamieniał. Wziął pieniądze machinalnie, popatrzył osłupiały na Dornfischa, chciał coś powiedzieć, ale gdy rządca powtórzył:
— Bądźcie zdrów, poczciwy Boruta...
nieszczęśliwy człowiek wyszedł.
Pogodne słońce wrześniowe, to samo, które przed dwudziestu pięciu laty tak starało się rozweselić pozbawionego pracy Borutę i teraz zabiegło mu drogę, gdy wracał od rządcy, obrzuciło go swymi ciepłymi promieniami i osuszało łzy, które u spuszczonych powiek robotnika zawisły. Klemens szedł machinalnie, ściskając pieniądze w ręku, zapomniał nawet włożyć kapelusza, utkwił wzrok w ziemię i potykał się co krok na bruzdach i zagonach pola, na które bezwiednie z drogi zboczył. Oddaliwszy się znacznie od wioski, oprzytomniał i stanął. Nogi wszakże chwiały się pod nim, więc usiadł na świeżo zoranej roli. Przez chwilę rozglądał się na około błędnym wzrokiem, następnie otworzył rękę i zaczął na niej liczyć odebrane pieniądze. Liczył długo, chociaż wszystkiego miał 9 marek i 4 sr. grosze.
— Nie dołożył, nic nie dołożył — szepnął smutnie. Żeby grosz, żeby pięć fenigów, żeby jeden.
Zerwał się i podążył ku domowi. Właśnie Marcysia płukała groch, przyśpiewując sobie w robocie i wiodąc rozmowę z Brzostem. Zajmowana tak długo przez prosięta izba, dzięki obecnym jej mieszkańcom, dziwnie wypiękniała. Przybyły do niej dwa tapczany, stolik, trochę garnków i misek, a rozstawione na półkach nowe koszyki Brzosta stanowiły nawet pewną ozdobę. Światło jesienne wlewając się swobodnie przez czyste, chociaż maleńkie szyby okien, nadawało tej ubogiej siedzibie wesoły widok. I Brzost, choć ślepy, czuł błogie orzeźwienie w tej jasności, bo nieustannie żartował.
— Wicek, Wicek, nie gap się na dziewczynę, tylko prątki podawaj. Ona nie dla ciebie śpiewa. Ale jak urośniesz i będziesz umiał bez płaczu cebulę rozebrać, to cię z Marcysią ożenię.
— O, ja już dziś umiem — odezwał się chłopiec.
— Patrzcie go, obibok, umie, a ile razy nos przytem utrzesz, hę? Nie taki jak ty smyk przechwalał się we dworze. Czerwoną sukienkę zdjął, ale jak się do białych koszulek zabrał, beczał też, beczał! O, tak.
— Zjedz teraz zęby — krzyknął wchodząc Boruta — bo już nic innego mieć nie będziesz.
— To ty Klemensie? — spytał strapiony Brzost.
— A ja i bieda za mną. Nie zgubiłem jej — mówił dziko — nie bójcie się. Wlecze się zmora, wlecze, nie odczepię jej, nie odpędzę, nie uduszę. Ona mnie udusi. Kanarek — szelma. Świergotał, obiecywał i dał — w kark. Jak robota będzie. Ha, ha, ha — będzie bywa długie, bardzo długie. Choćbym te pieniądze tylko lizał, to bym i wreszcie wylizał.
Upadł ciężko na tapczan i westchnął. Izbę zaległa cisza.
— Co się stało? — przerwał nieśmiało Brzost.
— Nic nowego — rzekł szyderczo Boruta — to samo, co od czterdziestu lat ciągle mi się zdarza: skończyłem robotę, odprawili.
— Odprawili — powtórzył stary ze smutkiem.
— Bo i cóż mieli zrobić — odparł gniewnie Boruta — do chlewu mnie wsadzić i na słoninę karmić? Nie wieprz jestem, tylko człowiek, mam ręce i gębę, jak dla rąk zbraknie, gęba pościć musi. Czego się jąć? Gwiazdy na niebie liczyć, czy wodę w rzece mierzyć?
W słowach Boruty widoczna była plątanina starganej nieszczęściem myśli. Rzucał je bez ładu, chciał gniewem kogoś ugodzić i nie widział celu.
— Ty połknij groch — zawołał do Marcysi wysypującej z garnka ugotowany obiad, ja połknę ciebie, Brzost — mnie, będziemy syci. Do tego przyjdzie, niedaleko... Rymarz w domu?
— Pojechał — bąknęła dziewczyna.
— Ha! — zawołał, zrywając się z tapczana — podpalę kiedy tę chałupę, bo mi już życie obmierzło!
— Klemensie! Klemensie! — uspokajał go Brzost.
— Ja wiem, że mię tak ochrzcili, nie przypominajcie. Jedz mała, nie czekaj na mnie. O, żeby nie ty, puściłbym się w świat i nie oparł aż tam, gdzie biedy niema.
— Mówią — odezwał się Brzost — że do Polski potrzebują dużo ludzi.
— Plotą, a wy słuchacie i nie rozumiecie. Jak roboty niema, każdemu się ona śni, że gdzieś jest. Toć gadają, że i pod Wiedniem do wałów potrzeba. Więc cóż? Czy kareta po mnie zajedzie, czy kolej dowiezie? Do Polski — to raj! Znam takich, co do tego raju w kapocie poszli, a bez kapoty wrócili.
— A ja znam takich, co tam dużo zrobili pieniędzy!
— Może ukradli. Niby to raz kosztowałem polaków. Wleź do nich wtedy, kiedy masz dwie skóry, bo jedną pewno zedrą.
— Ot! bajesz głupstwa.
— Już ja się waszego rozumu za ogon nie czepię. Co widziałem, to wiem. Albo to Pęczkowskiego z Gliwic za Wisłą nie obili? I za co? Za to, że za kośnika się zgodził. To też gdy jeden wilk do nas się przemknął, porachowaliśmy mu żebra, że aż mu dwóch zbrakło.
— I w jednej wsi zabiją. Ty pluj gdzie chcesz, a ja byłem pod Sandomierzem i...
— To idźcie sobie tam do stu tysięcy djabłów, nikt was tu nie trzyma. Wam będzie wesoło, a drugim lżej.
— A czemże ja ci tak zaciężyłem? — rzekł Brzost boleśnie. —
Uwagi (0)