Klemens Boruta - Aleksander Świętochowski (focjusz biblioteka .TXT) 📖
Nędza to niewielka wioska na śląsku. Nędzę ma nie tylko w nazwie. Piszcząca bieda zatruwa umysły, rzuca się cieniem na relacje międzyludzkie, rozbija solidarność.W Klemensie Borucie Świętochowski zastanawia się, jak silne muszą być więzi międzyludzkie żeby przetrwać stan skrajnej biedy.
Kiedy głód przyciśnie i talerz zupy z odpadków stanowi o przeżyciu bądź śmierci, dzielenie się z innymi przychodzi z najwyższym trudem. Smutny, ale optymistyczny w swoim przesłaniu obraz życia na dolnym śląsku. Aleksander Świętochowski był wpływowym przedstawicielem postępowej inteligencji warszawskiej końca XIX wieku. Jego esej Praca u podstaw był jednym z fundamentów, na którym kształtował się pozytywistyczny system wartości. W opowiadaniach Świętochowskiego widoczne jest silne zacięcie dydaktyczne.
- Autor: Aleksander Świętochowski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klemens Boruta - Aleksander Świętochowski (focjusz biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Świętochowski
Obaj znowu pociągnęli kolejno z butelki, na której dnie niewiele zostało.
— Jak umierzył — rzekł Brzost — trzymając flaszkę do światła. Mamy gęby równe, jak kieliszki, ha, ha, ha! — jak kieliszki — półkwartki! Mnie dwudziestu zębów brak, to i gęba powinna być większa. Dwa przeszłego roku sobie wybiłem. Szelma Burek, wypłoszył w polu małą kuropatwę, ja za nią, on mi pod nogi, potknąłem się i rznąłem zębami o kamień. Poszedł psie, poszedł Klein, a zbój! Weg, weg!... owce zrosił! Cóż to one kopyt nie mają, w butach chodzą lepszych niż ja, bo bez dziur. Hu — ha!
— Hu — ha! powtórzył, zataczając błędnym wzrokiem Boruta i zaśpiewał:
A, żeby tak kapela, tupnąłbym...
— Ba, rozśmiał się Brzost, skłaniając głowę na posłanie i przymykając radośnie załzawione oczy.
— Pójdziemy do karczmy, dziewek nałapiemy po drodze, jeśli nie będzie muzyki, to będziemy szczękać szklankami. A gardło od czego? Od picia — to będę pił, od śpiewania — to będę śpiewał.
— Moja! — wtórował Brzost, dmuchając przez nastroszone wąsy.
— U nas było dziewczyn huk, tylko lucyper nie pozwalał. Szymonie, w wasze ręce.
— W ręce! — odbił echem owczarz, ale ująwszy butelkę, nie mógł jej do ust ponieść i na nodze oparł.
— Tam na tańcu — mówił, skłaniając się do Brzosta Klemens — podbiłeś się, tu i nagniotek nie zaboli.
— Brał! — szepnął owczarz chrapliwie.
— Born nie wyfrunie mi z garści — bełkotał Boruta — ja go jeszcze ścisnę!
Aa! Burek, psia wiara! No, Brzoście, pójdziemy do karczmy; prawa w górę, lewa na dół...
Już Brzost nie mógł odpowiedzieć na to wezwanie, bo zasnął. I Boruta również rozpocząwszy daremnie kilka śpiewek, zapadł w sen głęboki. Po chwili, ośmielony milczeniem Burek zbliżył się i zabrawszy resztę baraniny, odszedł na bok. Zwolna po owczarni zaczęła się rozchodzić i mieszać z wyziewem nawozu ostra woń trzmielówki, którą Brzost, wypuściwszy z ręki butelkę, obok siebie wylał. Zdziwione owce podsunęły się gromadką do śpiących, ale Burek, który podejrzywał je o złe zamiary względem pana, a nadewszystko względem ukrytej w posłaniu baraniny, odpędził je natychmiast warczeniem. Kilka wszakże odważniejszych skopów znowu wróciło, jeden nawet zaczął obwąchiwać miejsce, z którego rozchodziła się woń trzmielówki, ale cofnął się, kichnął i pokręcił nosem, jak gdyby z Borutą mówił:
— Czuć cynamon!
Gdy Burek, naśladując pana, syt baraniny, również usnął, gdy odstraszone jego warczeniem i wonią trzmielówki owce spokojnie legły, w owczarni zapanowała uroczysta cisza. Swobodnie też przez otwarte drzwi rozlewał się po słomie jasny potok wrześniowego światła. Na podwórzu również nie odzywał się żaden hałas, jak gdyby dla nieprzerwania błogiej drzemki dwu ukołysanych przez trzmielówkę przyjaciół.
Nagle na smudze światła u progu owczarni odbił się jakiś cień. W progu jej stanął niskiego wzrostu, dobrej tuszy, w kurtce i dużym kapeluszu, młody mężczyzna. Rozejrzał się na około, zatrzymał wzrok na śpiących, wywinął wzgardliwie grube wargi, nałożył binokle i mruczał.
Tak nie naigrawałby się ze śpiących Jowisz, ale naigrawał się Gerhard Klein.
Zbyt wina śpiących była niewątpliwą i zbyt surowy jej sędzia był pewnym efektu, ażeby nie miał ociągać się z rzuceniem gromu. Stał więc przez chwilę na progu, mierzył Borutę i Brzosta wzrokiem, z którego przebłyskiwały uczucia gniewu, szyderstwa lub zadowolenia. Nareszcie, jak gdyby mu szczęśliwa myśl błysnęła, cofnął się na podwórze, a spostrzegłszy przechodzącego parobczaka, kiwnął na niego:
— Brzost leży chory — rzekł z drwiącym uśmiechem. Wypędź owce na pole po cichu, żeby go nie obudzić i hüte bis Abend, tam rechts od lasu.
Parobczak pobiegł do owczarni, zdjął ze ściany bicz i zaczął po cichu wyganiać owce, ku wielkiemu zdziwieniu Burka, który wyskoczył z legowiska, spojrzał to na śpiącego pana, to na przywłaszczyciela jego berła, chciał zaprotestować, ale widząc swą bezsilność, wybiegł tylko na podwórze i wrócił, jak gdyby mówił:
— Brzoście, i ty na taką zniewagę pozwolisz?
Brzost pozwalał, bo spał. Nagle rozległo się na podwórzu trzaśnięcie z bata. Owczarz, który odgłosy swego bicza znał, drgnął silnie. W tej chwili Klein, nie chcąc stracić obmyślanego efektu przebudzenia, zawołał po niemiecku:
— Nie przeszkadzać panom!
Ockniony już do połowy, a przytem wrażliwy na głos rządcy Brzost, zerwał się w przerażeniu.
— Co pan każe? — spytał.
— Nic, szanowny panie Brzost — odrzekł ironicznie Klein — ja tylko upominałem chłopaka, co owce popędził, ażeby śpiących panów nie budził.
— Owce popędził? — wybełkotał strwożony starzec, oglądając się po pustej owczarni. — Zdrzemnąłem się chwilę, jagniaki musiały odpocząć. Burek, psia paro, gdzie bat mi zawlokłeś, a ty szelmo, bodaj cię...
Kopnął psa, który zaskowyczał przeraźliwie, zaczął się kręcić bezmyślnie, wreszcie wybiegł z owczarni.
— Panie Brzost! — zawołał rządca.
— Co pan każe?
— Powtarzam, że ja panu nic nie rozkazuję, bo jesteś wolny. Chcę tylko poradzić, ażebyś pan, przespawszy się, poszedł ze swoim towarzyszem na przechadzkę.
— Co to ma znaczyć, proszę pana?
— To ma znaczyć, że od jutra będziesz pan pasał tylko swego Burka, bo ja pijaków nie trzymam.
— Alboż...
— Milcz, zabieraj swoje łachmany i precz!
Słowa te, wypowiedziane gniewnym tonem, przebudziły Borutę.
— Łotrze! — krzyknął Klein — to ty zgodziłeś się po to, żeby mi ludzi rozpajać, owczarnię zaswędzać jakąś śmierdziuchą! Oddawaj zadatek i wynoś się gałganie, bo cię kijem przemierzę.
Boruta wytrzeszczył oczy, zbierając myśli, które mu wódka jeszcze rozpraszała, nareszcie nachylił się poziomo i z rozpędem uderzył głową Kleina w brzuch tak silnie, że ten padł w znak na słomę. Nie rzekłszy ani słowa, wyszedł.
— Zbój — krzyczał, dźwigając się, rządca — łapać go, zbój!
Boruta nie obejrzał się nawet i wkrótce znikł za budowlami.
— Ja cię, zbrodniarzu, przebodę — wołał siny z gniewu Klein — ty nie wiatr, nie uciekniesz! Ha! podłe gnaty polskie! I ty może myślisz łbem rozbijać? — wrzasnął do stojącego pokornie Brzosta.
— Dwanaście lat, panie, tu wiernie służę — odrzekł spokojnie owczarz.
— Wy wszystko równo — mówił nieco spokojniej Klein, przeszedłszy nagle do polskiej mowy. Ha, ryj, ja go obciąć będę. Pamiętaj Brzost, że przed sąd przysięgniesz! Ty w Boga wierzysz — co?
— Zawsze.
— No, jeśli ty w Boga wierzysz, to u sądu powiesz, że on zbój był. Idź do owiec, ja tobie przebaczam, bo wina swoja znasz.
Owczarz nisko skłoniwszy się, odszedł w pole. Kiein udał się do dworu — a gdzie był Boruta?
Dworskie zabudowania Nędzy wznosiły się na górze. U jej spodu biegła pokrzywiona w różne strony wieś, której ubogie, przeważnie słomą kryte chaty, zrzadka jedynie przekładane domkami z czerwonej cegły, wskazywały, że głód szerokie prowadził w niej gospodarstwo. Znać to było i z ubogich plonów, które wieśniacy zwozili na małych furkach do stodół. A słońce wrześniowe świeciło tak jasno, jak nad obrazem szczęścia i dostatku. Ach, to poczciwe słońce, czasem ono jedno tylko nie odmawia człowiekowi swych promieni, gdy los go ze wszystkich swoich łask obedrze! Czasem zamiast chleba położy swój odblask na stole biedaka, jak gdyby go światłem nakarmić chciało. Dobre słońce, nie gaśnij, nie zasłaniaj swego oblicza dla ubogich.
Boruta, usiadłszy na klocu pod chatą, od której skręcał się na wieś gościniec dworski, utkwił wzrok w słońce. O czem myślał? Więcej o tem, co z sobą zrobi, niż o tem, co zrobił z Kleinem. Niezwietrzały jeszcze wpływ trzmielówki, pewne oszołomienie, gniewny półsen — wszystko to tworzyło w jego głowie wir wrażeń, a nadewszystko nastrajało go zuchwale. Zwróciwszy wzrok na pole, spostrzegł Brzosta, śpieszącego do owiec. Wstał więc z kloca, okrążył zabudowania folwarku i podążył za owczarzem.
— Szymonie! Szymonie! — wołał zdaleka.
Ale Szymon, pogrążony we wspomnieniach świeżego wypadku, nic nie słyszał.
— Cóż tak zagony liczycie? — krzyknął wreszcie Boruta, doganiając owczarza.
— A co? nie gorzki migdał? — rzekł, zatrzymawszy się Brzost.
— Potłukłem go bardzo?
— Tłusty wieprz — nic mu się nie stało. Ale co rymnął, to rymnął, jak kłoda.
— Krzyczał, słyszałem; niech mnie za ogon złapie.
— Powiedział, że cię do sądu weźmie, a mnie postawi, żebym przysiągł.
— Niech skarży. Was zostawił?
— Czort go wie, kazał iść do owiec. Wypędzi, to pójdę z torbą. A co ty?
— Trzeba poszukać roboty.
— Byłeś u Jana?
— Po co? Że stryj, to nie pan i nie kupiec. Chleba nie ma, a roboty nie da. A co, że w chałupie przenocować pozwoli!
— A ty głupi, chałupa jest do połowy twoja i ogród także. Przecież dziedzictwo po nieboszczyku ojcu do ciebie należy. Toć grosz warto.
— Więc połowa chałupy i ogrodu moja? — powtórzył Boruta zdziwiony.
— Jakeśmy żywi oba! Idź tylko i powiedz, kto jesteś. Oni cię sami poznają, siedem lat nie wieki.
zaśpiewał Boruta, skacząc uradowany po polu.
— Tak, tak! — mówił Brzost — to twoja ojcowizna.
— Dziedzic, to po dziedzicku. Dziś się upijemy Szymonie, ale bawarskiem.
— To pewnie! Wyszczułby mnie jutro za dziesiąty kopiec.
— Nie bójcie się, mam łeb twardy.
— Masz go dla siebie, a wreszcie ja tylko trzmielówkę... Bawarskie w głowie zawraca.
— E, to odwróci. Przyjdźcie dziś do szynku.
— Nie mogę, ja tylko moją...
— Spróbujcie innej. Pójdę do stryja, a wieczorem potańcujemy.
— No, do wieczora, Szymonie — rzekł, podawszy rękę owczarzowi i wesoło odszedł.
— Przynieś jutro na pole kroplę, to skosztuję... wołał Brzost.
Owa ojcowizna, która tak niespodzianie zbogaciła Borutę, była nędzną chatą, za którą wązkim językiem wyciągnął się kawałek ogrodu. Gdzie mech nie osłonił, tam przegniłe gonty rzęsiście wyhaftowały dach dziurami, które na jednej stronie założono badylem, zatkano gałganami lub chrustem. Po tej to bowiem stronie mieszkał Jan Boruta, stryj Klemensa i współwłaściciel nieruchomości, zapisanej w księgach hypotecznych Nędzy pod Nr. 15. Zabłocona sień dzieliła dom na dwie połowy. Na prawo znajdowała się dość obszerna izba, a za nią alkierz. W tej izbie Janowa, kobieta podeszłego wieku i wychudłej budowy, maczała właśnie w szafliku kurę, która na jajkach siedzieć chciała, gdy wszedł Klemens.
— Pochwalony.
— Na wieki wieków.
— Nie poznajecie pewnie — Klemens.
— A! — odrzekła, przyglądając mu się uważnie, gdy ją pocałował w rękę. Skądże?
— Ze świata. Cóż tu słychać?
— A słychać. Kaśka ot leży, bo febra ja trzęsie, a stary ledwie dziś do szopy nogi zawlókł.
Z pod kożucha na łóżku odezwał się lekki jęk.
— Czy stróżuje?
— Stróżuje — z rydlem. Drogę sypią do Rybnika. Gdzież ty teraz?
— Tu mnie dziś zgodzili i dziś wypędzili.
— Za co?
— Bom się na godzinkę spać położył.
— To jaskinia, nie dwór! Żeby ziemia się pod nim zapadła. Gdzież wracasz?
— Nie wracam, pozostanę tu tymczasem, oddacie mi połowę chałupy.
— Człowieku! — zawołała oburzona Janowa — nie boisz ty się Boga? Młody, zdrów, zabierać nam tę głupią izbę!
— A ona wam po co?
— Na dworze prosiaki uwiążę, czy to psy?
— O, spleciemy chlewek, będą stały.
— Okien niema, przez pułap się leje.
— Gdybym na drodze sypiał, jeszcze bardziej by się lało.
— Tfu! — splunęła Janowa — wilcze ślepie! Z ołtarza by zdarł.
— E, z wami gadać a miesiącowi się przedrzeźniać, to jedno — rzekł Klemens i wyszedł.
O ile Janowa z natury była chciwa, a z biedy na wszystko łakoma, o tyle zawojowany przez nią mąż chętnie z każdym się dzielił. Bez trudu więc tegoż jeszcze dnia pomógł synowcowi przeprowadzić prosiaki do sieni. Klemens, nie mając garści słomy, a przytem chcąc zagłuszyć smutek, jaki mu się co chwila w duszy odzywał, zgodnie z pierwotnym zamiarem poszedł do karczmy, gdzie ucieszywszy się tańcem i bawarem, przenocował. Nazajutrz od świtu zaczął porządkować mieszkanie. Wymiótł je, oczyścił z kurzu, pozaklejał wybite okna i myślał nad tem jedynie, jakby je wywietrzyć z woni poprzednich mieszkańców, gdy wtem wybawiła go z kłopotu niespodziewana okoliczność: dostał wezwanie do sądu w sprawie Kleina.
— Pootwieram okna — mówił do siebie — jeśli wsadzą do kozy, mieszkanie przez ten czas wywietrzeje.
Jakoż nie tyle może skutkiem zabiegów Kleina i zeznań Brzosta, ile skutkiem życzliwości, sąd odgadując zapewnie złe powietrze w mieszkaniu Boruty, ofiarował mu na dwa tygodnie kozę.
Brzost nie tylko wyrzekł się „kropli”, którą sobie u Klemensa zamówił, ale nawet widocznie go unikał. Jako bowiem jedyny świadek powalenia Kleina, zeznaniem swojem na jego korzyść w sądzie głównie przyczynił się do osadzenia Boruty w kozie. Ile w tem zeznaniu było prawdomówności, a ile chęci utrzymania się na zajmowanem stanowisku, domyślać się nie będziemy. Tylko dla zadowolenia ciekawych zrobimy przypuszczenie, że samolubstwo, które nie jest wstrętnem dla nikogo, nie mogło być takiem dla Brzosta, i że zapytywany w sądzie o szczegóły wypadku, myślał naprzód o sobie, a potem o przyjacielu.
Myliłby się wszakże ten, ktoby sądził, że Boruta uczuł do owczarza jakąś niechęć. Bynajmniej. Karę swoją
Uwagi (0)