Sława - Janusz Korczak (biblioteki naukowe TXT) 📖
Opublikowana w 1913 roku krótka powiastka dla dzieci. Relacjonuje rok życia chłopca, którego losy gwałtownie się odmieniły, gdy ojciec stracił pracę, a rodzina przeprowadziła się do biedniejszej dzielnicy.
Sława to opowieść o tym, że przyjaźń pozwala przetrwać najgorszą biedę, nauka jest ważna, a sława bywa całkiem zwyczajna. Banalne? Nie dla dziecka, które nie widzi przed sobą żadnych perspektyw. Żeby uwiarygodnić swe optymistyczne przesłanie, Korczak sięga po bardzo prosty język, trzyma się blisko zwyczajnych spraw i codziennego życia. Niczego też przed dziećmi nie ukrywa: śmierci, nierówności społecznych, niesprawiedliwości świata wokół, kłopotów i bezradności dorosłych. Szczerze mówiąc, dzieci w tym utworze sprawiają wrażenie dużo dojrzalszych i bardziej poukładanych niż rodzice.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sława - Janusz Korczak (biblioteki naukowe TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
— Tylko pamiętaj, żeby nie zniszczyć — upominał Władek.
I wieczór prędzej przeszedł niż wszystkie poprzednie.
Ojciec w dzień sypia, wychodzi wieczorem i wraca rano. Ojciec znalazł robotę w piekarni, gdzie zdrowie rujnuje i tak mało zarabia, że Władek często teraz bywa głodny.
Ach, za nic w świecie nie powiedziałby nikomu — ani mamie, ani nikomu, nikomu, bo strasznie wstyd być głodnym. Ale kiedy widzi, że jest mało chleba, kraje cienki plasterek. A kiedy mama nalewa zupę, mówi, że dosyć, choćby zupa ładnie pachniała. I często — ach, jak Władkowi wstyd! — przypomina sobie wielkie pajdy chleba z powidłami w dawnym mieszkaniu. Mama nikogo teraz nie namawia do jedzenia, nawet Wicusia. Władek udaje, że nie zauważył.
I zupełnie niespodzianie Władek też znalazł zajęcie.
W tym samym domu był sklepik. W sklepiku mieszkali mąż i żona, ale nie mieli dzieci. Ona bardzo gruba, a on miał drewnianą nogę. Oboje nie umieli ani czytać, ani nawet rachować.
Raz kazali Władkowi przeczytać o zbrodni, która się stała na tej samej ulicy; pochwalili Władka, że płynnie czyta, i dali mu sześć landrynek. Władek dał Pchełce i Wicusiowi po dwie landrynki, bo mali, jedną landrynkę dał Mani i jedną głuchoniemej dziewczynce, która z nikim się nie bawi, tylko zawsze stoi blisko i patrzy, jak się inni bawią, i nikt jej stać blisko nie zabrania.
Parę razy Władek czytał gazetę w sklepiku i parę razy robił rachunki. Potem pan z grubą żoną przyszli w niedzielę z wizytą i powiedzieli, że Władkowi za robienie rachunków będą płacili pięć złotych na miesiąc i że chcą wziąć małą Abu na własność, bo Abu już piersi nie ssie, a oni nie mają dzieci.
Władkowi zdawało się zawsze, że nie kocha Abu. Abu była kapryśna i beksa, nie rozumiała nic i wszystko chciała brać do rąk, a jak wzięła, zaraz zepsuła. I mama kazała jej ustępować, że Abu jest mała i głupia. Jak głupia, niech się nie naprzykrza, nie wtrąca do wszystkiego! I Władek zły jest często na Abu, jeśli musi ją bawić.
Kiedy jednak usłyszał, że mają zabrać Abu na zawsze, że już nie będzie jej bratem, że pan bez nogi ma być jej tatusiem, zdawało mu się to tak straszne! Abu stała się tak droga, że za nic w świecie Władek się nie zgodzi.
— Mamo, ja będę pracował, Olek znajdzie mi miejsce... Nie, nie, mamo, nie oddawajcie Abu. Ona taka malutka! Jej będzie smutno bez Pchełki i bez Wicusia. Ja oddam jej swoje kartofle.
Władek zapomniał zupełnie, że już jest duży, i tak płakał, tak strasznie płakał, że uciekł na dach lodowni w kącie podwórza i jeszcze, i jeszcze płakał, i nie mógł się uspokoić.
Za co ich Bóg tak karze? Kawiarni nie mają, do szkoły nie mogą chodzić, kot ich opuścił, babcia wyjechała, tatuś zdrowie marnuje...
I Władek wszystko powiedział Olkowi.
— Nie becz, frajerska łapo — pocieszał go przyjaciel — wszyscy sławni ludzie byli nieszczęśliwi.
I podarował Władkowi dewizkę27 z globusem.
— Jutro nie idę do budy — powiedział Olek.
Budą nazywa Olek sklep, w którym pracuje, a właściciela sklepu nazywa „starym”. Jeżeli nawet „stary” jest młody, zawsze nazywa się stary — bo wszyscy tak mówią.
Olek musi iść do ochrony, żeby zapisać młodszego brata.
— I ty masz malców u siebie. Weź ich metryki28, wszystko troje29 się razem zapisze. Ale ty pewnie znów nie rozumiesz?
Olek już wie, że Władkowi wszystko trzeba tłumaczyć.
Ochrona jest szkółką dla dzieci zupełnie małych; ośmioletnie już są za duże, bo uczyć nie wolno nawet liter. Dzieci rysują, śpiewają, wyplatają koszyczki, dostają mleko i dwa razy do roku prezenty: fartuszki albo trzewiki i ciastka.
— A zresztą sam zobaczysz.
Jaki ten Olek jest śmiały!
Wszedł z przedpokoju do klasy i pokazał Władkowi, gdzie siedział, kiedy był mały i sam tu przychodził. Potem pokazał na ścianie obrazki, które już wtedy wisiały, i nowe, które później przybyły. Potem otworzył drzwi do drugiego pokoju, gdzie stoły i ławki są inne i większe.
— Patrz, widzisz? To szwalnia. Tu starsze dziewczyny uczą się szyć i haftować.
Tam też zastała ich niska, chuda pani, która Olka od razu poznała i wcale się nie gniewała.
— A, Olek, jak się masz? Co powiesz nowego?
— Przyszedłem do pani z ważnym interesem. Mam nadzieję, że pani nam nie odmówi. A to mój kolega Władek, który także ma dwoje dzieci.
Pani podała Władkowi rękę, z którą Władek nie wiedział, co zrobić.
— Oto metryka mojego brata, a te dwie — dzieci mego przyjaciela.
Pani przejrzała metryki, skrzywiła się, że Wicuś trochę za mały jeszcze do ochrony.
— Już ja za nich odpowiadam, proszę pani — zapewniał Olek. — Cała trójka, proszę pani, jak ulana30 i w najlepszym gatunku. Niech pani nie grymasi, bo towar dobry, po cenie hurtowej.
— Nie błaznuj, Olek — powiedziała pani. — Po co udajesz głupca, kiedy jesteś rozumnym chłopcem?
Olek się zaczerwienił i zamilkł, i pani ich pożegnała, bo znów weszły dwie kobiety z metryczkami dzieci, żeby zapisać je do ochrony.
Władkowi było przykro. Kochał swego przyjaciela bardzo, ale czasem trochę za niego się wstydził. Raz nawet w czytelni powiedziano Olkowi, że jeżeli się nie uspokoi, książek mu nie wydadzą. Wtedy też powiedziano:
— Nie błaznuj.
W ogóle Olek czasem jest mądry i miły, a czasem tak jakoś dziwnie mówi, jakby chciał koniecznie, żeby się z niego śmiali.
— Pani się rozgniewała na ciebie — zaczął Władek, chcąc przerwać niemiłe milczenie.
— To nic, przeprosimy się znowu. W niedzielę jadę do ciotki, to narwę kwiatów, ułożę bukiet i złotym atramentem napiszę: „Na przeprosiny”.
Olek dużo mówił o czasach, kiedy sam chodził do ochrony.
— Ona jest bardzo dobra. Ale tu jest inna ochrona; psu bym tam chodzić nie radził. Za byle co targa za uszy albo linią31 bije po palcach. Taka, powiadam ci, wściekła, jak ciężka cholera.
Władkowi zdawało się, że Olek i do innej ochrony też musiał chodzić, ale chyba niedługo.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Mama przepowiadała, że będzie coraz gorzej, a jednak było teraz lepiej niż na początku. Pan Witold z Pragi oddał ojcu trzydzieści rubli, które był winien; sprzedano niepotrzebną komodę. I znów zaczęło się ukazywać masło na chlebie i częściej mięso na obiad. A maleńka Abu otrzymała pierwsze w życiu trzewiczki.
Abu została uratowana.
Nikt jej nie weźmie na własność, nikt nie wyniesie już z domu.
— Nasza Abu! — mówią dzieci z dumą i, idąc na podwórko, zabierają z sobą.
Bo dawniej Władek ani Mania nie chcieli schodzić z Abu na dół; sądzili, że nie wypada im piastować dzieciaka jak pierwszemu lepszemu, który nigdy do szkoły nie chodził. Bo dawniej Abu była mamina — teraz do wszystkich należy.
Więc Władek kupił dla Abu prawdziwą szwajcarską czekoladę, po której Abu trzy razy wymiotowała; Mania darowała jej mniejszą lalkę, choć wiadomo było, że ją Abu do reszty potłucze; a Pchełka i Wicuś szykowali dla Abu niespodziankę, którą pletli i wyszywali w ochronie. (Pani przyjęła Wicusia do ochrony, chociaż był trochę za mały).
Dzień Władka tak teraz wygląda:
Rano idzie Władek do sklepiku po drzewo na podpałkę, po chleb i naftę. Potem pomaga sprzątnąć pokój, który wcale czysty nie jest, chociaż tak wysoko. Potem z Manią ma lekcje, żeby nie zapomniała, czego się nauczyła w szkole. I mamie w obiedzie pomaga.
Szkoda, że wtedy nie oddał metryki Mani, która mogła chodzić do szwalni i uczyć się szycia; a teraz już było za późno.
O godzinie czwartej szedł Władek do kantoru32 kuriera, gdzie były przyklejone na ścianach wszystkie ogłoszenia. Trzeba było bardzo się śpieszyć, żeby mieć dobre miejsce, żeby przepisać adresy, gdzie poszukują chłopca na posyłki do sklepu, i prędko biec pod wskazany adres.
Władek nie znał dobrze Warszawy. Musiał po drodze pytać się przechodniów, gdzie jest i jak iść na potrzebną ulicę; a kiedy przychodził wreszcie, zawsze się dowiadywał, że przyszedł za późno albo że jest za mały, albo że umie za mało.
— No i cóż? — pytała mama.
— Ano nic — odpowiadał Władek zupełnie tak samo, jak dawniej mówił ojciec, kiedy szukał miejsca.
Wielu musiało być chłopców, którzy szukali pracy, bo dużo razy słyszał Władek, że przyszedł za późno, że już był ktoś przed nim i został przyjęty. Dużo chłopców, dziewcząt i starszych ludzi stało przed kurierem, czytało ogłoszenia. I przychodzili co dzień ci sami, więc także chyba nie mogli znaleźć roboty.
Wiele razy deszcz padał, a oni stali cierpliwie, czekali. Czasem kurier się spóźnił albo miejsca przy ścianie były zajęte; a z daleka nie można przeczytać, bo literki są małe.
Raz, kiedy szukał tokarza, gdzie potrzebny był chłopiec, rzucił się na Władka pies na podwórku i chociaż lekko go ugryzł, ale podarł spodnie.
Podobno nie wolno, żeby psy gryzły, i Władek miał prawo żądać nowych spodni od pana, do którego zły pies należał.
Ale trzeba mieć świadka, co widział; a tu tylko stróż jeden stał w sieni i jeszcze się gniewał, jeszcze zwymyślał:
— Patrzcie go — roboty szuka. A może tego szukasz, czego nie zgubiłeś? Znamy was, łapserdaków33!
Było już prawie ciemno. Władek czytał śpiesznie, żeby skończyć rozdział do zupełnego zmroku. Czytał akurat o tym, jak czerwonoskórzy chcieli spalić podróżnika, któremu już na pomoc biegli towarzysze. I nagle ktoś pociągnął Władka za rękaw.
— Kto to? Czego chcesz? — prawie przestraszył się Władek.
To była Pchełka.
Zawsze wesoła i skacząca, Pchełka teraz była pokorna i smutna.
— Władeeek!
— Co?
— Nie będziesz się na mnie gniewał?
Pchełka miała łzy w oczach, duże, okrągłe łzy.
— Co zrobiłaś, Pchełko?
— A nie będziesz się gniewał i nie powiesz nikomu?
— Nikomu nie powiem.
— Więc: widzisz, ja jestem niedobra. Wicuś jest mały i głupi; to nie jego wina, że ja kupowałam cukierki.
Wicuś, usłyszawszy swe imię, wylazł zza szafy i wolnym krokiem zbliżył się do Władka.
— Raz kupiłam za grosz, a potem za dwa grosze. Potem założyłam się o dwa grosze i także przegrałam.
— A skąd miałaś pieniądze? — zdziwił się Władek.
— Właśnie, że nie miałam.
Władek wszystko zrozumiał: Pchełka narobiła długów, teraz szarpią ją wierzyciele34 — tak jak pana Witolda. Pchełka jest lekkomyślna, żyła nad stan35 i teraz pokutuje.
— Ile jesteś winna? — zapytał Władek.
— Najbardziej jestem winna pięć groszy: w ochronie trzy grosze i na podwórku dwa.
Pchełka dziś wcale nie była w ochronie, bo ta dziewczynka kazała jej przynieść pieniądze, bo dłużej czekać nie może i powie wszystko pani, i pani ją z pewnością wyrzuci.
— Mój Władku, mój Władku kochany, tylko nie mów nic mamie. Ja już nigdy nie będę.
I Pchełka powoli wszystko powiedziała.
Zaczęło się od tego, że kupiła od Józi landrynkę za grosz, niby że będzie jej winna — bo przecie za grosz można dostać cztery landrynki. Potem nie miała grosza, więc się założyła i przegrała — to już były dwa grosze. Wtedy Józia kazała jej przynieść serwis Mani za te dwa grosze, ale Pchełka nie chciała. Potem Wicuś powiedział, że się poskarży mamie, więc musiała mu kupić karmelek, żeby nic nie mówił, i pożyczyła od dziewczynki w ochronie; tego karmelka nawet nie skosztowała. Władek pamięta to zielone szkiełko, co jak przez nie patrzeć, wszystko było zielone? Więc szkiełko i pieczątkę z aniołem, i maluśkiego kotka porcelanowego bez nogi — wszystko oddała — i więcej nic już nie ma.
Władek zupełnie zapomniał o podróżniku, którego mieli spalić czerwonoskórzy.
Gdyby zamiast myśleć o Indianach i tygrysach, więcej patrzał na Pchełkę, toby zauważył, że już dawno była ona smutna, że nie śmieje się i nie skacze jak dawniej, że niechętnie chodzi do ochrony, że tajemniczo szepcą ciągle z Wicusiem. Mama prosiła, żeby uważał na Pchełkę i Wicusia, a on co? Nic sobie z tego nie robił.
Pchełce obiecał Władek, że spłaci jedenaście groszy długów, a sobie przyrzekł, że więcej będzie dbał o młodsze rodzeństwo.
I kiedy Pchełka znów głośno się śmiała i wesoło skakała, Władek myślał z zadowoleniem, że to jego zasługa.
Teraz się nareszcie wykryło, dokąd mama wychodzi co dzień i długo nie wraca. Chodziła mama od jednej cukierni do drugiej, od jednej piekarni do drugiej — i szukała dla ojca lepszego zajęcia. Po drodze wstępowała do sklepów i pytała, czy nie potrzebny chłopiec do posług albo dziewczynka, to znaczy Mania.
Władek dobrze wiedział, jak przykro słyszeć wszędzie, że się jest niepotrzebnym, i nie dziwił się teraz, że mama tak się ciągle gniewa. Jeden powie grzecznie, że nie ma u niego roboty, drugi ofuknie, żeby mu nie zawracać głowy, a trzeci każe się wynosić. Nawet pies rzuca się na tego,
Uwagi (0)