Nogi Izoldy Morgan - Bruno Jasieński (czytanie ksiazek w internecie TXT) 📖
Groteskowe opowiadanie powstałe we Lwowie w 1923 roku, wydane w tomie pod tym samym tytułem.
Bruno Jasieński, a właściwie Wiktor Zysman (1901–1938), był poetą żydowskiego pochodzenia i jednym z twórców futuryzmu w Polsce. Z tym kierunkiem po raz pierwszy zetknął się w Rosji, gdzie przebywał z matką i rodzeństwem podczas pierwszej wojny światowej. Po powrocie do Polski wraz ze Stanisławem Młodożeńcem oraz Tytusem Czyżewskim w 1920 założył Niezalegalizowany Klub Futurystów „Pod Katarynką”. Wtedy też zaczął posługiwać się pseudonimem artystycznym, którym podpisywał pierwsze publikowane na łamach prasy teksty. Wraz z Anatolem Sternem stworzył bardzo znany manifest polskich futurystów „Nuż w bżuhu. Jednodńuwka futurystów”.
- Autor: Bruno Jasieński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nogi Izoldy Morgan - Bruno Jasieński (czytanie ksiazek w internecie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bruno Jasieński
Nagle słyszy za sobą nieludzki świst. Przelatujące auto zaczepia go wachlarzem i odrzuca na trotuar. Słyszy z wewnątrz sypiące się przekleństwa.
Jest zupełnie wytrącony z równowagi. Musi się oprzeć o drzewo, żeby skupić myśli. Strach duszony w głębi skrada się i zagląda mu w oczy.
— Trzeba to przemyśleć, przemyśleć — powtarza Berg i jednocześnie czuje, że właściwie wszystko jest już za niego z góry przemyślane. Wyjścia niema. Przed chwilą w śmiesznej naiwności wydawało mu się, że wystarczy zmienić posadę, aby odgrodzić się od nienawiści maszyny. Teraz widzi, że maszyna czyha na niego wszędzie. Każdy krok jego uzależniony jest od maszyny.
Berg czuje się nagle osaczonym. Wszystkie maszyny, oglądane kiedykolwiek, wypełzają z zakrętów świadomości i otaczają go żelaznym pierścieniem. Jak słaba nitka światła z tego labiryntu, majaczeje w nim krzyk, imię: Izolda!
Rozgląda się. Jest gdzieś daleko w nieznanej okolicy. Czuje dopiero teraz, że jest bardzo zmęczony. Trzeba wracać do domu.
Nadchodzi tramwaj. Na widok jego Berg wzdryga się. Chce mu się krzyczeć. Patrzy w twarz pasażera z prawej strony. Jest dobroduszna, spokojna i zadowolona, jak maska. Nagle pod naporem wzroku Berga maska pęka na dwoje potworną szczeliną uśmiechu i Berg widzi na chwilę czerwoną, otwartą paszczę szaleństwa o kilka centymetrów od swojej twarzy.
Coraz dziwniejsza atmosfera panuje w elektrowni. Niedostrzegalne szepty pomiędzy robotnikami od czasu tragicznej śmierci Gintera przeszły w cichy pomruk. Mówią o strajku.
Berg coraz częściej natyka się w hali maszyn na rozsypujące się na jego widok grupki robotników. Na drzwiach elektrowni wisi od dwuch dni mała kwadratowa odezwa, której nikt nie zdziera.
Berg długo płakał tej nocy z twarzą na nogach Izoldy. Nadszedł czas. Los wypycha go, dając mu w ręce rolę oswobodziciela.
Hala maszyn jest czarna i zieje pustką. Berg, od chwili, kiedy zamknął za sobą drzwi, stoi oparty o ścianę i coraz słabiej uświadamia sobie, poco właściwie tu przyszedł. Odkąd zjawił się tu poraz pierwszy jako młodziutki inżynier, nie widział nigdy tej hali milczącej i nieoświetlonej. Jest oszołomiony. W pierwszej chwili chce zapalić elektryczność, ale przypomina sobie, że elektryczności niema w całym mieście, ponieważ elektrownia nie funkcjonuje. To mu powraca świadomość. Stara się myśleć chłodno. Wyjmuje z kieszeni ślepą latarkę, którą specjalnie sobie przecież przygotował i zapala ją. Ostra smuga światła przecina mrok. Czarna próżnia wydaje się przez to jeszcze ciemniejszą. Jak czarne skrzydła gigantów wyłaniają się z niej olbrzymie kontury kół.
Berg czuje, że jeżeli pozostanie tu jeszcze chwilę — rzuci się do ucieczki. Robi kilka kroków. Teraz porusza się już zupełnie mechanicznie. Za siódmą dynamo znajduje się tablica rozdzielcza. Droga jest dziwnie długa. Bergowi zdaje się, że już ją ominął. Trzeba wrócić. Podnosi latarkę. Widzi dopiero w tej chwili, że stoi pod samą tablicą. W ostrym świetle smugi jak dwoje ślepiów jarzą się oczy zegarów.
Berg wyjmuje z kieszeni palta młot i pilnik.
Oczy zegarów wpatrują się w niego zimno i spokojnie. Ręka w której ściska młotek jest chłodna i pewna. Teraz tylko dużo spokoju.
Oczy manometrów stają się dziwne i magnetyzujące. Bergowi przychodzi na myśl fakir, którego widział w cyrku, ubezwładniającego wzrokiem węża. Teraz czuje to, co czuć musiał wąż, który przyszedł ukłuć, a nie może się poruszyć spętany tym dziwnym wzrokiem. To trwa chwilę. Wtedy ostatnim wysiłkiem woli podnosi Berg nagle młot i z niepojętą dla siebie samego siłą uderza nim w tablicę.
Trzask pękającego marmuru rozwala ciszę.
Spokój jasny, ciepły, głęboki jak staw...
I nagle staje się coś niepojętego: Jasne bezbrzeżne światło oślepia go na chwilę. Czarne nieruchome koła zaczynają się obracać. Berg czuje nagle twarde uderzenie w głowę i upada, waląc twarzą o posadzkę.
Na czwartej stronie jedynej, rozchwytanej w ciągu godziny gazety, między komunikatami czernieje mała wzmianka petitem:
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Pusta olbrzymia hala fabryczna zapełniona morzem ludzkich głów. Na środku zniesiona pospiesznie z kilku pak trybuna. Chudy, piegowaty student z białymi, mrugającymi rzęsami odczytuje bezbarwnie akt oskarżenia. Czarny, wylizany buchalter z dużym nosem przewraca wolno z namaszczeniem kartki bruljonu. Piegowaty student podnosi od czasu do czasu głos, który rozlega się, jakby płaczliwie i wtedy wtóruje mu pomruk tłumu, jak wiatr przepływający przez halę.
Rozprawa dłuży się nudno i beznadziejnie. Właściwie wyrok jest już wszystkim wiadomy, chodzi tylko o przeprowadzenie przepisanych formalności.
Wreszcie student siada, wycierając nos chustką, a buchalter cienkim, metalicznym głosem zwraca się z nieokreślonym gestem w prawo:
— Proszę wprowadzić oskarżonego.
Głuchy pomruk przechodzi salą. Potem drzwi prawe otwierają się trochę za głośno i pod konwojem czterech uzbrojonych w mauzery robotników, wchodzi Berg. Tłum rozstępuje się trochę, aby dopuścić ich do trybuny.
Gwar rośnie i powoli zamienia się w hałas wrogich głosów.
Dzwonek.
Przesłuchanie trwa dalej.
Wskazówki zegara poruszają się z upartą, żółwią bezradnością.
Nagle szmer wzmaga się i tłum głów, jak popchnięty, pochyla się w stronę trybuny. Na trybunie stoi Berg.
Jest bardzo blady, oczy mu biegają, jeden kosmyk włosów spadł na czoło. Ubrany jest bez zarzutu, w żakiet. Mówi głosem dźwięcznym, spokojnym, często zatrzymując się dla pochwycenia odpowiedniego wyrazu:
Nastąpił dzień zemsty. Świadomy swoich celów proletarjat staje do walki. Żeby walka była owocną, trzeba przedewszystkiem uświadomić sobie kto jest śmiertelnym wrogiem. Wystarczy tego wroga zniszczyć a zło będzie usunięte. Takim wrogiem jest niewątpliwie burżuazja, ale nie jest to wróg zasadniczy. Wystarczy odebrać fundusze burżuazji, a powiększy się przez to o kilka miljonów głów masa proletarjatu. Sam problemat proletarjatu nie zostaje przez to rozwiązanym. Wróg jest inny, bliższy, z którym robotnik styka się codziennie, przy pracy, który niespostrzeżenie pochłania jego siły, zdrowie, a niekiedy i życie. Wrogiem tym jest maszyna. Nie darmo cywilizacja burżuazyjna szczyci się maszyną, jako największą zdobyczą, która dostarcza jej miljona udogodnień. Ale sądząc, że wymyśliła w maszynie jedynie nową broń do walki z żywiołem i nowy sposób wyzysku proletarjatu, burżuazja omyliła się. Maszyna rozrosła się jak pasożyt, przegryzła się we wszystkie zakątki życia; z narzędzia staje się powoli jej panem. Burżuazja opanowana jest już całkowicie przez maszynę i nie może się bez niej obejść. — Ale robotnik zawsze nienawidził maszyny. Od samego początku była ona dla niego nędzą i przekleństwem. Dziesiątki tysięcy bezrobotnych, tysiące śmierci i okaleczeń, wdowy i sieroty bez chleba — oto czem jest dla robotnika maszyna. Teraz, gdy nastał czas walki otwartej i zwycięskiej, zadanie proletarjatu leży tutaj: oswobodzić ludzkość od maszyny. Należy zniszczyć maszynę, zniszczyć natychmiast, jeżeli nie chcemy, aby ona nas zniszczyła.
Berg w tej chwili jest piękny. Rumieńce palą mu się na twarzy, a włosy zasypują czoło.
Trochę braw, długa niezdecydowana cisza. Berg schodzi z trybuny.
Od stołu wstaje piegowaty student. Jest przestraszony. Mruga szybko oczkami. Mówi głosem prędkim, rozgniewanym:
Wydaje mu się, że inżynier chciał sobie poprostu zadrwić z trybunału, ale brawa jakie słyszał, (zwrot niezdecydowany w stronę) zmuszają go do odpowiedzi. Niszczenie maszyn, które są dobytkiem kulturalnym całej ludzkości, a więc i proletarjatu, byłoby powrotem do barbarzyństwa. Maszyny zarówno służą panom jak i robotnikom. W jaki sposób proletarjat obejdzie się bez maszyn? Przecież i tramwaje i wodociągi, z których korzysta każdy, to też maszyny.
Berg nie słyszy do końca. Wychodzi przez tłum na ulicę. Ludzie rozstępują się przed nim. Deszcz pada drobny, jesienny, zamazany, jak płacz. Berg czuje, że go coś dławi za gardło. Cała jego mowa i apel wydają się śmieszną parodją. Poco? Przecież oni są tacy sami jak tamci, tylko trochę mniej „inteligentni”. I zresztą zapóźno.
W parę dni później, gdy wybuchł strajk generalny, Berg wyszedł rano na ulicę. Dzień był jasny, słoneczny. Cisza zalegała place. Tramwaje nie kursowały.
Berg wyszedł na najszerszą aleję i szedł w górę. Ulice pulsują dziwne, jak pijane. Z wszystkich bram wygląda niepokój. Cisza staje się ciężka. Wszystko przyczaiło się, jakby w oczekiwaniu czegoś, co ma się zdarzyć. Berg przyspiesza kroku. Niesamowita cisza zaczyna go męczyć. Chce wrócić do domu.
Na rogu ulicy ktoś chwyta go za ramię. Jasne niebieskie oczy i czapka z daszkiem gdzieś widziane. Mechanik z elektrowni.
— Słyszałem was na sądzie — mówi jasnym, okrągłym głosem. — Nie wszystko tam zrozumiałem, ale mówiliście, że nadchodzi czas, że maszyny będą nami rządzić, a nie my nimi. A widzicie, jeden nasz ruch i wszystko stoi. I cisza taka, jak przed stworzeniem świata. Cóż wy teraz?
Cały pachnie, bije od niego słońce, radość, moc: My! My!
Berg patrzy mu w twarz i bierze go szalona ochota wydrzeć mu tę jego radość i zobaczyć w tych okrągłych oczach zwierzęce przerażenie.
Idą trotuarem w stronę bramy tryumfalnej. Berg mówi:
— Właściwie teraz już jest wszystko jedno. Nie zrozumieliście duszy maszyny, wy którzy staliście jej najbliżej. A to takie proste. Duszą maszyny jest pęd, perpetuum mobile. Jedynym zaś powietrzem jakim my możemy oddychać jest właśnie ograniczoność. Konsekwencje są jasne. Zaszczepiliśmy sobie śmiertelną szczepionkę, która nas powoli całych opanowuje.
Zbliżamy się do końca z matematyczną dokładnością. Wkrótce wszystko dookoła nas zastąpią maszyny. Będziemy się poruszali wśród maszyn. Każdy nasz ruch czynimy zależnym od maszyny. Oddajemy broń. Zdajemy się zupełnie w ręce obcego, wrogiego nam żywiołu. Obręcz żelaznego wysiłku nerwów, która utrzymuje jeszcze nad nimi naszą hegemonję, musi lada chwila pęknąć. Wtedy pozostaje walka, albo obłęd. Narazie nikt tego nie widzi, nie rozumie. Jesteśmy zaślepieni swoją mocą. Wyjścia niema. Osaczyliśmy się ze wszystkich stron sami. I zresztą to już jest w nas. Wy bez maszyny żyć już nie potraficie. Przodkowie wasi może by jeszcze potrafili. Wy już nie. Bronić się nie można. Trzeba czekać. Trucizna jest w nas samych. Zatruliśmy się własną mocą. Lues cywilizacji.
Do widzenia! — nachylił się nagle do ucha mechanika, ściskając mu raptowie rękę. Ja w tamtą stronę...
Pewnego późnego wieczora, kiedy dyżurny urzędnik policji X komisarjatu układał się właśnie na spoczynek, w komisarjacie zjawił się śmiertelnie blady człowiek z błyszczącymi oczami. który przedstawiwszy się jako Witold Berg, inżynier elektrowni miejskiej, zameldował, że skradziono mu nogi. Domagał się przytem kategorycznie natychmiastowego wyznaczenia mu do pomocy kilku ajentów i zaznaczał, że czekać nie może ani chwili.
W komisarjacie obecnych było zaledwie dwuch ludzi, dyżurny urzędnik oznajmił mu zatem bardzo grzecznie, że musi się chwilkę zatrzymać, ponieważ ludzi na miejscu nie ma, można dopiero po nich zatelefonować. Przybyły oświadczył, że czekać ani chwili nie może i że skoro nie mogą mu udzielić pomocy w tym komisarjacie, — uda się do innego.
Dyżurny urzędnik starał się go zatrzymać wszelkimi możliwymi argumentami. Wrócił urzędnik, który telefonował i oznajmił, że najdalej za trzy minuty ajenci będą na miejscu.
Przystąpiono do spisywania protokółu.
Nie zdołano jednakże wydobyć od nieznajomego nic więcej ponadto, że dziś wieczorem kiedy był nieobecny w mieszkaniu skradziono mu nogi.
Na samo wspomienie przybyły drżał na całym ciele i chciał biec. Z trudem udało się go zatrzymać.
Przedłużono indagację. Wreszcie na schodach dały się słyszeć kroki.
— Otóż i oni — powiedział przyjaźnie dyżurny — niepotrzebnie się pan niepokoił. —
Weszło sześciu barczystych ludzi i stanęło po obu stronach drzwi.
— Ludzie są do pańskiej dyspozycji — powiedział urzędnik — Pan będzie łaskaw wskazać im drogę.
Berg uścisnął na pożegnanie rękę komisarza, którą ten mu podał z wielką skwapliwością, i wyszedł przodem. Ale nie przestąpił jeszcze progu, gdy nagle uczuł na sobie dwanaście silnych rąk, które powaliły go na ziemię. Próbował się wyrwać, szamotał się, gryzł, tarzał się z nimi po ziemi, kilka razy udawało mu się nawet oswobodzić, ale wreszcie opadał ogłuszony i skrępowany. Czuł, że płynie gdzieś wdół po spadzistej płaszczyźnie; potem na chwilę owiało go wilgotne jesienne powietrze. Wreszcie uświadomił sobie, że wciskają go w jakieś ciasne szczelnie zamknięte pudełko. Pokrywa pudełka zatrzasnęła się. Berg stracił przytomność.
Urzędnikom dyżurnym X komisarjatu nie sądzonem było widocznie spać tej nocy. Zaledwie ucichły kroki na dole, zawiadomiono telefonicznie komisarjat, że przy ul. N. pod Nr. 14 otruła się kwasem siarczanym korespondentka Izolda Morgan, która przed dwoma miesiącami utraciła w wypadku tramwajowym obie nogi.
Kiedy ocknął się, było zupełnie jasno. Przez niewielkie okratowane okno umieszczone w górze padało białe, oślepiające światło księżyca. Pokój był mały i nie umeblowany. W snopie białego światła mieniły się kamienne kostki podłogi.
Wstał lekko i elastycznie. Dopiero teraz zauważył, że jest skrępowany. Bez najmiejszego wysiłku zdjął z ramion dziwaczny
Uwagi (0)