Republika marzeń - Bruno Schulz (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖
Z gwarnego, oszałamiającego życia Warszawy Bruno Schulz ponownieprzenosi się wspomnieniami do krainy młodości, odległego, sennegomiasta na prowincji.
Dla małego chłopca rodzinne miasto i jegookolice to cały doświadczany świat: podwórka opanowane przezwybujałe zielska, duszne letnie upały i rodzinne wycieczkiza rogatki miasta. Za miastem otwiera się widok na rozległykrajobraz. Tam, na pograniczu nieznanego, młodzi chłopcy snująmarzenia, by powędrować w daleki świat i zbudować własny kraj,odmienny od świata dorosłych.
- Autor: Bruno Schulz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Republika marzeń - Bruno Schulz (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bruno Schulz
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3867-3
Republika marzeń Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaTu na warszawskim bruku, w te dni zgiełkliwe, płomienne i oszałamiające, przenoszę się myślą do dalekiego miasta mych marzeń, wzbijam się wzrokiem ponad ten kraj niski, rozległy i fałdzisty, jak płaszcz Boga zrzucony kolorową płachtą u progów nieba. Bo kraj ten cały podkłada się niebu, trzyma je na sobie, kolorowo sklepione, wielokrotne, pełne krużganków1, triforiów2, różyc3 i okien na wieczność. Kraj ten wrasta rok za rokiem w niebo, wstępuje w zorze, przeaniela się cały w refleksach wielkiej atmosfery.
Tam gdzie mapa kraju staje się już bardzo południowa, płowa od słońca, pociemniała i spalona od pogód lata, jak gruszka dojrzała — tam leży ona, jak kot w słońcu — ta wybrana kraina, ta prowincja osobliwa, to miasto jedyne na świecie. Daremnie mówić o tym profanom4! Daremnie tłumaczyć, że tym długim falistym językiem ziemi, którym dyszy ten kraj w skwarze lata, tym kanikularnym5 przylądkiem ku Południowi6, tą odnogą wsuniętą samotnie między smagłe węgierskie winnice — oddziela się ten partykularz7 od zespołu krainy i idzie samopas, w pojedynkę, nie wypróbowaną drogą, próbuje na własną rękę być światem. Miasto to i kraina zamknęły się w samowystarczalny mikrokosmos, zainstalowały się na własne ryzyko na samym brzegu wieczności.
Ogródki przedmiejskie stoją jakby na krawędzi świata i patrzą poprzez parkany w nieskończoność anonimowej równiny. Tuż za rogatkami8 mapa kraju staje się bezimienna i kosmiczna, jak Kanaan9. Nad tym skrawkiem ziemi wąskim i straconym otworzyło się raz jeszcze niebo głębsze i rozleglejsze niż gdzie indziej, niebo ogromne, jak kopuła, wielopiętrowe i chłonące, pełne niedokończonych fresków i improwizacyj10, lecących draperyj11 i gwałtownych wniebowstąpień.
Jak to wyrazić? Gdy inne miasta rozwinęły się w ekonomikę12, wyrosły w cyfry statystyczne, w liczebność — miasto nasze zstąpiło w esencjonalność13. Tu nie dzieje się nic na darmo, nic nie zdarza się bez głębokiego sensu i bez premedytacji. Tu zdarzenia nie są efemerycznym14 fantomem na powierzchni, tu mają one korzenie w głąb rzeczy i sięgają istoty. Tu rozstrzyga się coś każdej chwili, egzemplarycznie15 i po wszystkie czasy. Tu dzieją się wszystkie sprawy raz jeden tylko i nieodwołalnie. Dlatego jest tak wielka powaga, głęboki akcent, smutek na tym, co się tu zdarza.
Teraz na przykład podwórza toną w pokrzywach i chwastach, szopy i komórki krzywe i omszone zapadają po pachy w ogromne łopuchy16 spiętrzone aż po okapy gontowych dachów17. Miasto stoi pod znakiem zielska, dzikiej, żarliwej, fanatycznej wegetacji, wystrzelającej tanią i lichą zieleniną, trującą, zjadliwą i pasożytniczą. To zielsko pali się zażegnięte18 słońcem, tchawki19 liści dyszą płonącym chlorofilem20 — armie pokrzyw, wybujałe i żarłoczne, pożerają kultury kwiatowe, wdzierają się do ogrodów, zarastają przez noc tylne nie dozorowane ściany domów i stodół, plenią się w rowach przydrożnych. Rzecz dziwna, jaka witalność opętańcza, daremna i nieproduktywna tkwi w tej żarliwej odrobinie zielonej substancji, w tym derywacie21 słońca i wody gruntowej. Z szczypty chlorofilu wyprowadza, rozbudowuje ona w pożarze tych dni tę tkankę wybujałą i pustą, miękisz zielony, rozpłodzony stokrotnie na miliony blach listnych, prześwietlonych zielono i pożyłkowanych, przeświecających wodnistą, wegetatywną krwią zielną, omszonych i włochatych, o zapachu ostrym, chwastowym i polnym.
W tych dniach tylne okno magazynu sklepowego wychodzące na podwórze stawało się ślepe od zielonego bielma22, pełne zielonych lśnień, listnych refleksów, bibulastych łopotów, falujących płatów zieleni, monstrualnych wybujałości tej podwórzowej, potwornej abundancji23. Schodząc w głęboki cień, magazyn kartkował się migotliwie wszystkimi odcieniami zieleni, zielone refleksy rozchodziły się w nim falisto przez całą głębokość sklepienia, jak w szumiącym lesie.
Jak w stuletni sen zapadało miasto w tę wybujałość, nieprzytomne od pożaru, ogłuszone blaskiem, i spało stokrotnie oprzędzone pajęczyną, zarośnięte zielskiem, zdyszane i puste. W pokojach zielonych od powoju na oknach, podwodnych i mętnych, jak na dnie starej butelki dogorywały plemiona much na zawsze uwięzione i zamknięte w bolesnej agonii, rozprowadzonej w monotonne i rozwlekłe lamenty, w buczenie gniewne i żałosne. Z wolna gromadziło w sobie okno całą tę koronkową rozprószoną24 faunę na ostatni przedśmiertny pobyt: ogromne długonogie komary, które długo opukiwały ściany cichą wibracją błędnych lotów, zanim wylądowały już ostatecznie na szybach nieruchome i martwe, całe drzewo genealogiczne much i insektów wyrosłe w tym oknie, rozgałęzione powolną wędrówką po szybach, rozmnożone pokolenia tych misternych skrzydlaczy, błękitnych, metalicznych i szklanych.
Na wystawach sklepowych łopocą cicho w gorącym powiewie wielkie, jasne, ślepe markizy25 i płoną w blasku pasiasto i falisto. Martwy sezon panoszy się na pustych placach, na wymiecionych przez wiatr ulicach. Dalekie horyzonty wezbrane ogrodami stoją w blasku nieba, olśnione i nieprzytomne, jak gdyby dopiero co zleciały ogromną, jaskrawą płachtą z pustkowi niebieskich — jasne, płonące, poszarpane od lotu — i za chwilę już zużyte, czekają na nowy ładunek blasku, w którym się odnawiają.
W te dni cóż robić, dokąd uciec od żaru, od ciężkiego snu, który się wali zmorą na piersi w gorącej godzinie południa? W te dni, bywało, matka wynajmowała powóz i wyjeżdżaliśmy wszyscy stłoczeni w jego czarnym pudle — subiekci26 na koźle27 z tobołkami, lub uczepieni resorów — za miasto, na „Górkę”. Wjeżdżaliśmy w pagórkowaty, falisty krajobraz. Kareta długo gramoliła się samotnie w upale między garbami pól, ryjąc się w złotym i gorącym pyle gościńca.
Grzbiety koni natężały się wypukło, lśniące zady kłębiły się pracowicie, otrzepywane co chwilę przez puszyste uderzenia chwostów28. Obręcze toczyły się powoli, kwiląc na osiach. Landara29 mijała płaskie pastwiska zasiane kretowiskami, wśród których rozkładały się szeroko krowy — rosochate i rogate — ogromne nieforemne bukłaki30 pełne gnatów, sęków i sterczyn31. Leżały monumentalnie, jak kurhany, w spokojnym ich spojrzeniu odbijały się dalekie, płynące horyzonty.
Zatrzymywaliśmy się wreszcie na „Górce”, przy karczmie murowanej i szerokiej. Stała samotnie na dziale wód, odcinając się na niebie rozłożystym dachem, na wyniosłej granicy dwóch opadających połaci. Konie dobijały z trudem do wysokiej krawędzi, ustawały same w zamyśleniu, jakby na rogatce dzielącej dwa światy. Za tą rogatką otwierał się widok na rozległy krajobraz, pocięty gościńcami, wyblakły i opalizujący32 jak blady gobelin33, owiany ogromnym powietrzem, błękitnym i pustym. Powiew wstawał z tej dalekiej, falistej równiny, podnosił koniom grzywy na karkach i płynął pod niebem wysokim i czystym.
Tu zatrzymywaliśmy się na noc, albo też ojciec dawał znak i wjeżdżaliśmy w ten kraj rozległy, jak mapa, rozgałęziony szeroko gościńcami. Przed nami na dalekich i krętych drogach posuwały się ledwie widoczne w tym oddaleniu powozy, które nas wyprzedziły. Ciągnęły jasnym gościńcem wśród czereśni wprost do małego jeszcze wówczas zdrojowiska przytulonego w wąskiej lesistej dolinie pełnej źródlanych szmerów, cieknącej wody i listnych szelestów.
W tych dniach dalekich powzięliśmy po raz pierwszy z kolegami ową myśl niemożliwą i absurdalną, ażeby powędrować jeszcze dalej, poza zdrojowisko, w kraj już niczyj i boży, w pogranicze sporne i neutralne, gdzie gubiły się rubieże państw, a róża wiatrów wirowała błędnie pod niebem wysokim i spiętrzonym. Tam chcieliśmy się oszańcować, uniezależnić od dorosłych, wyjść zupełnie poza obręb ich sfery, proklamować republikę młodych. Tu mieliśmy ukonstytuować prawodawstwo nowe i niezależne, wznieść nową hierarchię miar i wartości. Miało to być życie pod znakiem poezji i przygody, nieustannych olśnień i zadziwień. Zdawało się nam, że trzeba tylko rozsunąć bariery i granice konwenansów34, stare łożyska, w które ujęty był bieg spraw ludzkich, ażeby w życie nasze włamał się żywioł, wielki zalew nieprzewidzianego, powódź romantycznych przygód i fabuł. Chcieliśmy poddać nasze życie temu strumieniowi fabulizującego żywiołu, natchnionemu przypływowi dziejów i zdarzeń i dać się ponieść tym wezbranym falom, bezwolni i jemu tylko oddani. Duch natury był w gruncie rzeczy wielkim bajarzem. Z jej sedna wypływała niewstrzymanym strumieniem swada35 fabuł i powieści, romansów i epopei. Cała wielka atmosfera pełna była tłoczących się wątków fabularnych. Trzeba było tylko nastawić sidła pod niebem pełnym fantomów, wbić pal, grający na wietrze, a już trzepotały dookoła wierzchołka złowione strzępy powieści.
Postanowiliśmy stać się samowystarczalni, stworzyć nową zasadę życia, ustanowić nową erę, jeszcze raz ukonstytuować świat na małą skalę wprawdzie, dla nas tylko, ale podług naszego gustu i upodobania.
Miała to być forteca, blockhaus36, ufortyfikowana placówka opanowująca okolicę — na wpół twierdza, na wpół teatr, na wpół laboratorium wizyjne. Cała natura miała być wprzęgnięta w jego orbitę. Jak u Szekspira, teatr ten wybiegał w naturę, niczym nie ograniczony, wrastający w rzeczywistość, biorący w siebie impulsy i natchnienie z wszystkich żywiołów, falujący z wielkimi przypływami i odpływami naturalnych obiegów. Tu miał być punkt węzłowy wszystkich procesów przebiegających wielkie ciało natury, tu miały wchodzić i wychodzić wszystkie wątki i fabuły, jakie majaczyły się w jej wielkiej i mglistej duszy. Chcieliśmy, jak Don Kichot, wpuścić w nasze życie koryto wszystkich historyj37 i romansów, otworzyć jego granice dla wszystkich intryg, zawikłań i perypetyj38, jakie zawiązują się w wielkiej atmosferze przelicytowującej się w fantastycznościach.
Marzyliśmy o tym, by okolica była zagrożona nieokreślonym niebezpieczeństwem, przesiana tajemniczą grozą. Przed tym niebezpieczeństwem i przed tą trwogą znajdowaliśmy w naszej fortecy bezpieczny schron i azylum39. Więc okolicę przebiegały stada wilków, bandy rozbójników wałęsały się po lasach. Planowaliśmy zabezpieczenia i fortyfikacje, przygotowywali się do oblężenia pełni rozkosznych dreszczyków i przyjemnej trwogi. Bramy nasze wchłaniały zbiegów spod noży zbójeckich. Znajdowali u nas przytułek i bezpieczeństwo. Zajeżdżały przed nasze bramy w galopie kolasy40 ścigane przez dzikie bestie. Gościliśmy dostojnych i tajemniczych nieznajomych. Gubiliśmy się wśród domysłów, pragnąc przeniknąć ich incognito41. Wieczorami gromadzili się wszyscy w wielkim hallu42, przy świetle migotliwych świec, słuchaliśmy kolejnych historyj i zwierzeń. W pewnej chwili intryga przenikająca te opowiadania występowała z ram narracji, wchodziła między nas — żywa i głodna ofiar, wplątując nas w swój wir niebezpieczny. Niespodziane odpoznania, nagłe rewelacje, nieprawdopodobne spotkanie wkraczały w nasze prywatne życie. Traciliśmy grunt pod nogami, zagrożeni perypetiami, któreśmy43 sami rozpętali. Z dali dochodziło wycie wilków, deliberowaliśmy nad romantycznymi zawikłaniami, na wpół wciągnięci sami w ich wiry, podczas gdy za oknem szumiała niezgłębiona noc, pełna niesformułowanych aspiracyj44, żarliwych i nie objętych zwierzeń, bezdenna, niewyczerpana, w sobie samej tysiąckrotnie zaplątana.
Nie bez przyczyny powracają dziś te dalekie marzenia. Przychodzi na myśl, że żadne marzenie, choćby nie wiedzieć jak absurdalne i niedorzeczne, nie marnuje się w wszechświecie. W marzeniu zawarty jest jakiś głód rzeczywistości, jakaś pretensja, która zobowiązuje rzeczywistość, rośnie niedostrzegalnie w wierzytelność i w postulat, w kwit dłużny45, który domaga się pokrycia. Dawno wyrzekliśmy się naszych marzeń o twierdzy, a oto po latach znalazł się ktoś,
Uwagi (0)