Amy Foster - Joseph Conrad (bezpłatna biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Tytułowa Amy Foster to prosta kobieta żyjąca na angielskiej prowincji. Narrator, który jest gościem jednego z wiejskich lekarzy, poznaje opowieść o życiu Amy.
Jej postać to jednak tylko pretekst do opowiedzenia historii pewnego mężczyzny, przybysza, tułacza, późniejszego męża kobiety. To rozbitek z hamburskiego statku wiozącego środkowoeuropejskich emigrantów. Opowiadanie ukazuje trudne relacje między „tutejszymi” a „obcym”, zarówno problemy z dostosowaniem się, tęsknotą, jak i próby porozumienia i kulturowej asymilacji.
Joseph Conrad, właściwie Józef Korzeniowski, to pisarz pochodzenia polskiego tworzący w języku angielskim. W swojej twórczości zajmował się problemami psychologiczno-moralnymi, podejmował tematykę kolonializmu i relacji swój-obcy. Odbywał liczne podróże, czego echa brzmią w jego twórczości, której bohaterami są przedstawiciele różnych kultur i narodowości.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Amy Foster - Joseph Conrad (bezpłatna biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Smith znany jest ze swej gwałtowności, ale stanął jak wryty na widok nieopisanie utytłanego w błocie stworu, który siedział ze skrzyżowanymi nogami wśród rozrzuconej słomy, kiwając się jak niedźwiedź w klatce. Podniósł się przed Smithem, milcząc; wyglądał od stóp do głów jak jedna masa błota i brudu. Smith sam na sam z tą zjawą między swymi stogami — wśród niepogody i zmierzchu, w którym rozbrzmiewało wściekłe szczekanie psa — poczuł strach jak przed czymś dziwacznym a niepojętym. Ale kiedy stwór rozdzielił czarnymi rękoma długie, poplątane loki zwisające mu na twarz — jak się rozsuwa dwie połowy firanki — i spojrzał na Smitha błyszczącymi, dzikimi oczyma, połyskując białkami, farmer osłupiał wobec dziwaczności tego niemego spotkania. Przyznawał się potem (gdyż historia ta była oczywiście przedmiotem rozmów w okolicy przez całe lata), że się cofnął, i to więcej niż o krok. Nagły wybuch szybkiej gadaniny bez sensu przekonał go od razu, że ma do czynienia ze zbiegłym wariatem. Wrażenie to właściwie nigdy się w zupełności nie zatarło. W gruncie rzeczy Smith do dziś dnia pozostał przy swym wewnętrznym przekonaniu, że ów człowiek miał źle w głowie.
Stwór podchodził coraz bliżej, szwargocąc w sposób bardzo niepokojący, a Smith (nie zdając sobie sprawy, że dziwaczna istota nazywa go „wielmożnym panem” i zaklina na imię Boga, aby nie odmówił strawy i schronienia), przemawiał do niego stanowczo, ale łagodnie, wycofując się jednocześnie na podwórze. W końcu schwytał w lot odpowiednią chwilę, rzucił się na wariata i wepchnął go na łeb na szyję do drewutni, zasuwając natychmiast rygiel. Zrobiwszy to, obtarł pot z czoła, choć wieczór był zimny. Spełnił swój obowiązek wobec społeczeństwa, przymykając wędrownego i prawdopodobnie niebezpiecznego maniaka. Smith nie jest bynajmniej człowiekiem twardym, ale w jego mózgu nie mogło się nic pomieścić poza tym wyobrażeniem o obłędzie. Za mało miał wyobraźni, aby zadać sobie pytanie, czy ten człowiek nie ginie przypadkiem z zimna i głodu.
Tymczasem maniak strasznie hałasował w drewutni. Pani Smith krzyczała na górze, gdzie zamknęła się w swojej sypialni, a Amy Foster szlochała żałośnie u drzwi kuchennych, łamiąc ręce i pomrukując: „Nie trzeba tak robić! Nie trzeba!”. Wyobrażam sobie, że ten wieczór dał się Smithowi porządnie we znaki; jedna hałasowała na górze, druga na dole, a na dobitek ten obłąkańczy, niepokojący głos krzyczał uporczywie przez drzwi, podsycając jeszcze gniew farmera. Nie podobna mu było powiązać myśli o tym kłopotliwym wariacie z zatonięciem okrętu w Eastbay, o którym rozeszły się pogłoski na targu w Darnford. Sądzę, że człowiek zamknięty w drewutni był tej nocy bardzo bliski szaleństwa. Nim jego podniecenie minęło i nim utracił przytomność, rzucał się gwałtownie w ciemnościach, tarzał się po jakichś brudnych workach i gryzł pięści z wściekłości, głodu, zimna, zdumienia i rozpaczy.
Był to góral z wschodniego łańcucha Karpat, statek zaś — który zatonął poprzedniej nocy w Eastbay — był hamburskim statkiem dla wychodźców — przerażającej pamięci Herzogin Sophie-Dorothea.
W parę miesięcy później pojawiły się w gazetach sprawozdania złodziejskich „Agencji dla wychodźców”, rozwijających działalność wśród słowiańskiego włościaństwa z dalszych prowincji Austrii. Zamiarem tych łotrów było owładnąć zagrodami biednej, ciemnej ludności i w tym celu sprzymierzali się z miejscowymi lichwiarzami. Wywozili swoje ofiary głównie przez Hamburg. Jeśli zaś chodzi o statek Herzogin Sophie-Dorothea, przypatrywałem mu się z tego oto okna, gdy wjeżdżał do zatoki pod skróconymi żaglami w pewne mroczne, groźne popołudnie. Stanął na kotwicy ściśle według wskazówek mapy, naprzeciw budynku straży nadbrzeżnej w Brenzett. Przypominam sobie, że nim noc zapadła, wyjrzałem znów przez okno, aby popatrzeć na zarysy masztów i takielunku rysujące się ciemno i strzeliście na tle poszarpanych, mrocznych chmur, niby druga, drobniejsza wieżyczka na lewo od wieży kościelnej w Brenzett. Wieczorem podniósł się wiatr. O północy, leżąc w łóżku, słyszałem straszliwe porywy wichury i szum rozpętanej ulewy.
Mniej więcej w tym samym czasie wydało się strażnikom nadbrzeżnym, że widzą światła parowca nad kotwowiskiem. Znikły po chwili, ale okazało się potem, że jakiś inny statek szukał także schronienia w zatoce w tę okropną, ślepą noc i ugodził niemiecki okręt w sam środek kadłuba („dziura — jak mówił mi potem jeden z nurków — że można by przez nią przepłynąć na barce z Tamizy”), a potem opuścił zatokę, nietknięty czy też uszkodzony, kto się kiedy tego dobada; ale uszedł niepostrzeżenie, nieznany i złowrogi, aby zginąć tajemniczo na morzu. Nigdy się o tym statku niczego nie dowiedziano, a przecież taki krzyk i gwałt podniósł się wówczas na całym świecie, że byliby go wyszperali, gdyby istniał gdziekolwiek na powierzchni mórz.
Tajemnicza doskonałość i zatajone milczenie — jak po zręcznie popełnionej zbrodni — cechują tę morderczą katastrofę, która, jak pan sobie może przypomina, miała swego czasu okropną sławę. Najgłośniejsze krzyki na okręcie nie byłyby mogły dosięgnąć wybrzeża z powodu wichru, a na sygnały wzywające o pomoc czasu widać nie starczyło. Była to śmierć, która nie sprawiła żadnego zamieszania. Hamburski statek napełnił się wodą od razu i wywrócił się tonąc, tak że o świcie nawet końce masztów nie wystawały nad poziom zatoki. Zauważono naturalnie zniknięcie okrętu i z początku strażnicy nadbrzeżni przypuszczali, że powlókł się na kotwicy albo zerwał z łańcucha nocą i został zagnany przez wiatr na morze. Potem, kiedy się prąd odwrócił, rozbity statek trochę się widocznie przesunął i uwolnił niektóre z ciał, bo dziecko — małe jasnowłose dzieciątko w czerwonej sukience — przypłynęło na brzeg na wprost wieży Martello. Po południu widać było na jakieś trzy mile wzdłuż brzegu ciemne, bose postacie, które się ukazywały i ginęły w kotłującej się pianie. Mijając drzwi gospody „Pod Okrętem”, postępowała długa procesja, w której niesiono na noszach, na rogożach, na drabinach — mężczyzn o nieokrzesanym wyglądzie, kobiety z surowymi twarzami, dzieci przeważnie jasnowłose — wszystkich sztywnych i ociekających wodą, aby ich ułożyć pokotem pod północną ścianą kościoła w Brenzett.
Według urzędowego sprawozdania ciało dziewczyneczki w czerwonej sukience jest pierwszym obiektem, który dostał się na wybrzeże z tego okrętu. Ale pacjenci moi spośród marynarskiej ludności West Colebrook poinformowali mnie nieoficjalnie, że bardzo wczesnym rankiem dwaj bracia — którzy zeszli nad morze, aby zobaczyć, co się dzieje z ich łódką wyciągniętą na brzeg — znaleźli dobry kawał za Brenzett zwykły kojec okrętowy, zupełnie suchy, leżący wysoko na brzegu z jedenastu utopionymi kaczkami. Rodziny tych ludzi zjadły kaczki, a kojec został porąbany toporem na paliwo. Nie jest wykluczone, że człowiek mógł dopłynąć do brzegu na tym kojcu, jeśli się znalazł na pokładzie w chwili wypadku. To jest możliwe. Przyznaję, że nie wygląda to prawdopodobnie; ale oto był wśród nas ten przybłęda i przez całe dni — gdzie tam, przez całe tygodnie — nawet nie postało nam w głowie, że mamy wśród siebie żyjącą duszę, która ocalała w tej katastrofie. A sam rozbitek, nawet kiedy nauczył się mówić po angielsku, bardzo mało umiał nam opowiedzieć. Pamiętał, że czuł się już lepiej w ostatnich chwilach przed katastrofą (prawdopodobnie gdy okręt zarzucił kotwicę) i że ciemność, wiatr i deszcz tamowały mu oddech. Możliwe, iż owej nocy był jakiś czas na pokładzie. Ale nie zapominajmy o tym, że znajdował się w otoczeniu zupełnie sobie obcym, że cierpiał na morską chorobę i był zamknięty przez cztery dni na dole w międzypokładzie, a przy tym nie miał żadnego pojęcia o statku ani o morzu i dlatego nie mógł zdać sobie sprawy, co się z nim właściwie dzieje. Znał się z deszczem, wiatrem, ciemnością; rozumiał beczenie owiec i pamiętał swój ból, swoje nieszczęście i nędzę, swe żałosne zdumienie, że nikt jego niedoli nie widzi i nie rozumie, swą trwogę, gdy się przekonał, że wszyscy mężczyźni naokoło są źli, a wszystkie kobiety okrutne. Prawda — zbliżał się do nich jako żebrak; ale w jego kraju, nawet jeśli nic żebrakowi nie dadzą, odzywają się do niego łagodnie. W jego stronach nie uczy się dzieci, aby rzucały kamieniami na tych, co błagają o litość. Strategia Smitha pokonała go doszczętnie. Drewutnia miała okropny wygląd więzienia. Co też z nim teraz zrobią?... Nic dziwnego, że Amy Foster ukazała się jego oczom w aureoli świetlanego anioła. Myśli o nieboraku nie dawały spać dziewczynie i rano, zanim Smithowie wstali z łóżka, wymknęła się przez podwórze. Uchyliwszy drzwi drewutni, zajrzała do środka i podała przybłędzie pół bochenka białego chleba — „takiego, jak to u nas jedzą bogaci” — zwykł był opowiadać.
Wówczas dźwignął się z wolna spomiędzy wszelakiego śmiecia, zdrętwiały, głodny, trzęsący się, nieszczęśliwy i nieufny. „Może to zjecie?” — zapytała swym łagodnym, nieśmiałym głosem. Wziął ją prawdopodobnie za jakąś „dziedziczkę”. Pożerał żarłocznie, a łzy padały na kromkę. Nagle puścił chleb, chwycił jej rękę i wycisnął na niej pocałunek. Nie bała się włóczęgi. Mimo jego okropnego wyglądu zauważyła, że jest przystojny. Zamknęła drzwi i wróciła z wolna do kuchni. Znacznie później opowiedziała to wszystko pani Smith, którą dreszcz przejmował na samą myśl, że owo stworzenie mogłoby jej dotknąć.
Przez ten akt miłosierdzia rozbitek dostał się z powrotem do ludzkiej społeczności i nawiązał stosunki ze swym nowym otoczeniem. Nigdy tego Amy nie zapomniał — nigdy.
Tego samego rana stary Swaffer, najbliższy sąsiad Smitha, przyjechał, aby udzielić mu rady, i skończyło się na tym, że zabrał z sobą przybłędę. Biedak stał potulny, chwiejąc się na nogach, pokryty warstwą na wpół zaschniętego błota, a tamci dwaj rozmawiali przy nim niezrozumiałym dla niego językiem. Pani Smith oświadczyła, że nie zejdzie na dół, póki ten szaleniec się nie wyniesie; Amy Foster śledziła ich z głębi ciemnej kuchni przez otwarte tylne drzwi, a on usiłował wykonać w miarę możności wszystko, co mu nakazywano na migi. Lecz Smith był pełen podejrzeń. „Proszę pana, niech pan uważa! Może to tylko podstęp z jego strony” — krzyknął kilkakrotnie ostrzegawczym tonem. Gdy Swaffer zaciął konia, opłakany stwór siedzący pokornie obok niego o mało co nie wyleciał przez tylne oparcie wysokiego, dwukołowego wózka — taki był osłabiony. Swaffer zabrał go wprost do domu. I wówczas właśnie ja pojawiłem się na scenie.
Zostałem wezwany przez staruszka w bardzo prosty sposób: kiwnął na mnie palcem zza wrót swego domu, gdy zdarzyło mi się tamtędy przejeżdżać. Zeskoczyłem oczywiście z kabrioletu.
„Coś panu pokażę” — mruknął, prowadząc mnie do szopy stojącej w pobliżu zabudowań farmy.
Tam to zobaczyłem rozbitka po raz pierwszy w długiej, niskiej izbie, która stanowiła część budynku przypominającego wozownię. Całe ściany były bielone wapnem, a w jednej z nich, w końcu izby widniał mały, czworokątny otwór o brudnej, pękniętej szybce. Włóczęga leżał na wznak na posłaniu ze słomy pod paru końskimi derkami; miało się wrażenie, że zużył resztę sił na oczyszczenie się z błota. Nie mógł prawie wcale mówić; derki miał podciągnięte pod brodę, a szybki jego oddech i połyskliwe, niespokojne czarne oczy przypominały mi dzikiego ptaka schwytanego w sidła. Podczas gdy go badałem, stary Swaffer stał u drzwi milcząc i przesuwał palce po wygolonej wierzchniej wardze. Wydawszy kilka poleceń przyrzekłem, że przyślę butelkę z lekarstwem i naturalnie zadałem kilka pytań.
„Smith złapał go między stogami w New Barns — rzekł stary po swojemu, rozważnie i obojętnie, jak gdyby tamten był naprawdę czymś w rodzaju dzikiego zwierzęcia. — I w taki sposób dostał się do mnie. Dziwny okaz, prawda? Niech mi pan powie, doktorze — pan zwiedził przecież cały świat — czy pan nie myśli, że to coś w rodzaju Hindusa wpadło nam w ręce?”
Bardzo byłem tym wszystkim zdziwiony. Długie, czarne włosy przybłędy rozrzucone po słomianym posłaniu odbijały od oliwkowej bladości jego twarzy. Przyszło mi na myśl, że mógłby być Baskiem. Nie wynikało stąd koniecznie, aby umiał po hiszpańsku, ale mimo to wypróbowałem na nim kilka znanych mi słów hiszpańskich i usiłowałem także porozumieć się z nim po francusku. Dźwięki, które pochwyciłem, nachyliwszy ucho do jego ust, były dla mnie zupełną zagadką. Tegoż popołudnia młode panie z probostwa (jedna z nich czytała Goethego ze słownikiem, a druga latami zmagała się z Dantem) przyszedłszy w odwiedziny do panny Swaffer usiłowały porozumieć się z włóczęgą po włosku i po niemiecku, stojąc na progu izby. Cofnęły się, nieco przestraszone potokiem namiętnych słów, którymi je powitał, odwróciwszy się na swej pryczy.
Uwagi (0)