Amy Foster - Joseph Conrad (bezpłatna biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Tytułowa Amy Foster to prosta kobieta żyjąca na angielskiej prowincji. Narrator, który jest gościem jednego z wiejskich lekarzy, poznaje opowieść o życiu Amy.
Jej postać to jednak tylko pretekst do opowiedzenia historii pewnego mężczyzny, przybysza, tułacza, późniejszego męża kobiety. To rozbitek z hamburskiego statku wiozącego środkowoeuropejskich emigrantów. Opowiadanie ukazuje trudne relacje między „tutejszymi” a „obcym”, zarówno problemy z dostosowaniem się, tęsknotą, jak i próby porozumienia i kulturowej asymilacji.
Joseph Conrad, właściwie Józef Korzeniowski, to pisarz pochodzenia polskiego tworzący w języku angielskim. W swojej twórczości zajmował się problemami psychologiczno-moralnymi, podejmował tematykę kolonializmu i relacji swój-obcy. Odbywał liczne podróże, czego echa brzmią w jego twórczości, której bohaterami są przedstawiciele różnych kultur i narodowości.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Amy Foster - Joseph Conrad (bezpłatna biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Doktor wskazał batem; ze szczytu zbocza ujrzeliśmy ponad rozchwianymi wierzchołkami drzew w parku ciągnącym się obok drogi gładkie morze daleko pod nami, jak posadzkę olbrzymiego gmachu wykładaną pasami ciemnych zmarszczek i spokojnymi smugami blasku, które zlewały się w taśmę szklistej wody u stóp nieba. Leciutki cień dymu z niewidzialnego parowca rozpływał się w wielkiej przejrzystości widnokręgu jak mgła oddechu na zwierciadle; a bliżej lądu białe żagle nadbrzeżnego statku zdawały się wyplątywać powoli spod gałęzi i wreszcie oddzieliły się od drzew.
— Rozbił się z okrętem w tej zatoce? — rzekłem.
— Tak; był to rozbitek. Biedny emigrant ze środkowej Europy jadący do Ameryki i wyrzucony przez morze na brzeg podczas burzy. Dla niego, który nic o świecie nie wiedział, Anglia była jak kraj jeszcze nieodkryty. Dopiero po pewnym czasie nauczył się jego nazwy; a jak mi się zdaje, mógł się spodziewać, że znajdzie tu dzikie bestie lub dzikich ludzi. Pełznąc w ciemności po morskiej tamie, stoczył się na drugą jej stronę i wleciał do stawu, gdzie się znów jakimś cudem nie utopił. Lecz walczył instynktownie o życie jak zwierzę schwytane w sieci i to ślepe szamotanie wyrzuciło go na brzeg. Był widać z twardszej gliny, niż się zdawało, jeśli wyżył mimo ciężkiego potłuczenia, nadludzkich wysiłków i trwogi. Opowiadał mi później tą swoją łamaną angielszczyzną, dziwnie podobną do mowy małego dziecka, że oddawał się już Bogu w opiekę, myśląc, że jest na tamtym świecie. I doprawdy — dodawał — skądże miał wiedzieć?
Na czworakach walczył o drogę z deszczem i wichurą i doczołgał się wreszcie między owce zbite w kupę pod żywopłotem chroniącym je od wiatru. Rozbiegły się na wszystkie strony, becząc w ciemności, a on powitał z radością ten pierwszy znajomy głos, który posłyszał na brzegu. Musiała być wtedy jakaś druga nad ranem. Oto wszystko, co wiemy o jego wylądowaniu. Nie przybył on bynajmniej sam jeden. Tylko że jego odrażający towarzysze zaczęli wydostawać się na brzeg daleko później, już za dnia...
Doktor zebrał lejce i cmoknął; zjechaliśmy kłusem ze wzgórza. Potem prawie natychmiast skręciliśmy pod ostrym kątem na ulicę High Street; dwukółka zaturkotała po kamieniach i byliśmy w domu.
Późnym wieczorem Kennedy otrząsnął się z chmurnego zamyślenia, w którym był pogrążony i powrócił do swojej opowieści. Paląc fajkę, chodził z końca w koniec po długim pokoju. Stojąca lampa skupiała całe światło na papierach leżących na biurku. Siedząc przy otwartym oknie, widziałem po bezwietrznym, upalnym dniu chłodną wspaniałość mglistego morza leżącego nieruchomo pod księżycem. Żaden szept, żaden plusk, żadne skrzypnięcie żwiru, kroki czy westchnienie nie dochodziły z dołu od ziemi, żaden znak życia, prócz woni pnącego jaśminu; a głos Kennedy’ego, który opowiadał za moimi plecami, przedostawał się przez szeroki otwór okienny i znikał w chłodnej, wspaniałej ciszy.
— Dawne relacje z katastrof okrętowych mówią nam o ogromie ludzkich cierpień. Zdarzało się często, że rozbitkowie ocaleli od utonięcia tylko po to, aby umrzeć z głodu na jakimś wybrzeżu; inni padali ofiarą gwałtownej śmierci lub niewoli, pędząc latami życie niepewne jutra wśród ludzi, dla których obcość ich była źródłem podejrzeń, niechęci lub trwogi. Czytaliśmy o tych rzeczach budzących wielką litość. Zaiste, ciężko jest człowiekowi, gdy staje się zagubionym, bezsilnym, niezrozumiałym cudzoziemcem o tajemniczym pochodzeniu, rzuconym w jakiś głuchy kąt ziemi. A jednak wśród poszukiwaczy przygód, co ulegali rozbiciu w przeróżnych stronach świata, nie ma chyba ani jednego, któremu przypadałby los tak prosty w swoim tragizmie jak człowiekowi, o którym mówię. Był to najniewinniejszy z miłośników przygód, wyrzucony przez morze w zakątku tej zatoki; widać ją z tego okna.
Ów człowiek nie wiedział, jak się nazywał jego okręt. Z czasem odkryliśmy, że nie wiedział, iż w ogóle okręty mają nazwy — „jak chrześcijanie”, a gdy pewnego dnia ujrzał ze szczytu Talford Hill morze rozpostarte przed sobą, zapatrzył się w dal, ogarnięty niezmiernym zdumieniem, jakby nigdy w życiu nie widział nic podobnego. I pewnie tak było. O ile mogłem wywnioskować, został zapędzony wraz z wielu innymi na pokład statku dla emigrantów przy ujściu Elby; zbyt był oszołomiony, aby zwrócić uwagę na otoczenie, zbyt przemęczony, aby spostrzec cośkolwiek, zbyt niespokojny, by go coś mogło obchodzić. Zagnano ich w dół, do międzypokładu i zamknięto tam od samego początku; znaleźli się w niskim drewnianym pomieszczeniu — opowiadał — z belkami na suficie jak w chatach w jego kraju, ale schodziło się tam po drabinie. Izba ta była bardzo wielka, bardzo zimna, wilgotna i ciemna, z komórkami na kształt drewnianych skrzyń, gdzie ludzie musieli spać jedni nad drugimi — a wszystko to kołysało się ciągle na wszystkie strony od samego początku. Wczołgał się do jednej z tych skrzyń i położył się tam — w odzieniu, w którym opuścił rodzinny dom przed wielu dniami — trzymając koło siebie swoje zawiniątko i kij. Ludzie jęczeli, dzieci płakały, woda kapała, światła gasły, ściany trzeszczały, a wszystko trzęsło się tak, że w swojej małej skrzyni człowiek nie śmiał unieść głowy z posłania. Stracił z oczu jedynego towarzysza (młodzieńca — opowiadał — z tej samej co i on doliny), a przez cały czas słychać było na zewnątrz straszny huk wiatru i ciężkie uderzenia — bum! bum! Napadła go okropna słabość, tak ciężka, że zaniedbywał się w modlitwie. W dodatku nie można było rozpoznać, czy to jest rano, czy wieczór. Zdawało się, że w tej izbie noc trwa bez końca.
A jeszcze przedtem podróżował długi, długi czas po takiej żelaznej drodze. Wyglądał przez okno, które miało dziwnie czystą szybę, a drzewa, domy, pola i długie drogi zdawały się latać i latać wkoło niego, aż mu się zakręciło w głowie. Dał mi do zrozumienia, że po drodze widział niezliczone mnóstwo ludzi — całe narody — a wszyscy byli ubrani w suknie, jakie noszą bogaci. Raz kazano mu wyjść z wozu i przespał noc na ławce w ceglanym domu ze swoim zawiniątkiem pod głową; a innym znów razem musiał siedzieć przez wiele godzin na podłodze z płaskich kamieni i drzemał, podniósłszy kolana, trzymając zawiniątko między nogami. Nad nim był dach zrobiony jakby ze szkła, a taki wysoki, że najwyższy z górskich świerków, jakie widział, byłby mógł tam rosnąć swobodnie. Parowe maszyny wjeżdżały z jednej strony, a wyjeżdżały z drugiej. Ludzi roiło się więcej niż w dzień świąteczny naokoło cudownego obrazu na dziedzińcu w klasztorze karmelitów — tam, w dole na równinie — dokąd przed wyjazdem z domu zawiózł drewnianym wózkiem swoją matkę, pobożną staruszkę, która pragnęła się pomodlić i uczynić ślub na intencję bezpieczeństwa syna.
Nie umiał wypowiedzieć, jak wielkie i wysokie było owo miejsce, jak pełne hałasu, dymu i mroku, i szczęku żelaza — ktoś mu powiedział, że ta miejscowość nazywa się Berlin. Potem uderzono w dzwon, przyjechała druga parowa maszyna i znów go wieźli i wieźli przez kraj, który aż męczył wzrok, taki był płaski; nigdzie nie spostrzegało się ani śladu pagórka. Przepędził jeszcze jedną noc, zamknięty w budynku podobnym do porządnej obory, z podściółką ze słomy na podłodze, strzegąc swego zawiniątka wśród mnóstwa ludzi — a nikt nie mógł zrozumieć ani jednego słowa z tego, co mówił. Rano poprowadzono ich wszystkich w dół na kamienny brzeg bardzo szerokiej błotnistej rzeki, płynącej nie wśród pagórków, ale wśród domów, które się wydawały olbrzymie. Była tam parowa maszyna chodząca po wodzie, a oni wszyscy stali na niej ciasno stłoczeni; tylko że teraz prócz nich przybyło jeszcze wiele kobiet i dzieci, które bardzo krzyczały. Padał zimny deszcz, wiatr dmuchał w twarze; przemókł do nitki i szczękał zębami. Wzięli się za ręce z młodzieńcem pochodzącym z tej samej co i on doliny.
Myśleli, że wiozą ich wprost do Ameryki, lecz nagle parowa maszyna uderzyła o bok czegoś, co wyglądało jak wielki dom na wodzie. Ściany tego domu były gładkie i czarne, a z wierzchu wznosiły się, jakby wyrastając z dachu, nagie drzewa w kształcie krzyżów, niezmiernie wysokie. Tak to mu się wówczas wydawało, bo nigdy przedtem nie widział okrętu. To był właśnie statek, na którym mieli płynąć przez całą drogę aż do Ameryki. Rozlegały się krzyki, wszystko się naokół chwiało; była tam drabina, która kołysała się w górę i w dół. Wszedł po tej drabinie na czworakach, bojąc się śmiertelnie, żeby nie wpaść do wody pluskającej bardzo głośno. Rozdzielono go z towarzyszem, a gdy zeszedł na dno tego statku, zdawało mu się, że serce w nim nagle zamarło.
Wtedy to także, jak mi opowiadał, stracił na dobre kontakt z jednym z trzech ludzi, którzy poprzedniego lata wędrowali po wszystkich miasteczkach u stóp wzgórz w jego stronach rodzinnych. Przyjeżdżali w targowe dni na chłopskim wózku i otwierali biuro w gospodzie albo jakimś innym żydowskim domu. Było ich trzech, jeden miał długą brodę i wyglądał czcigodnie; wszyscy mieli czerwone sukienne kołnierze na szyi i złote tasiemki na rękawach, jak państwowi urzędnicy. Siedzieli dumnie naokoło długiego stołu, a w sąsiednim pokoju, tak aby pospólstwo nie mogło słyszeć, trzymali chytrą maszynę od telegrafu, za pomocą której mogli rozmawiać z cesarzem Ameryki. Ojcowie trzymali się u drzwi, ale młodzież z gór gromadziła się naokoło stołu, zadając wiele pytań, bo w Ameryce można było dostać pracę jak rok okrągły po trzy dolary dziennie, a do wojska nie brali tam wcale.
— Ale amerykański cesarz nie każdego chciał wziąć, o nie! Jego samego przyjęto z wielką trudnością, a czcigodny człowiek w mundurze musiał kilka razy wychodzić z izby, aby telegrafować w jego sprawie. Wreszcie amerykański cesarz zgodził go za trzy dolary dziennie, zważywszy na jego młodość i siły. Lecz wielu zdolnych młodzieńców wycofało się, bojąc się wielkiej odległości; a przy tym tylko tych zabierano, którzy mieli pieniądze. Byli tacy, co posprzedawali swoje chaty i ziemię, bo jazda do Ameryki kosztuje mnóstwo pieniędzy; ale kiedy się już człowiek tam znajdzie, zarabia po trzy dolary dziennie, a spryciarze to potrafią wynaleźć miejsca, gdzie szczere złoto można z ziemi podnosić. Jego rodzinny dom był już przepełniony. Dwóch jego żonatych braci miało dzieci. Obiecał, że będzie im posyłał z Ameryki pieniądze dwa razy na rok. Ojciec sprzedał starą krowę, parę srokatych górskich kucyków własnego chowu, a duża polanka — piękne pastwisko na słonecznym zboczu wąwozu pokrytego sosnami — poszła w ręce żydowskiego szynkarza na zapłatę dla ludzi ze statku, którzy zabierają naród do Ameryki, aby się tam prędko bogacił.
Musiał to być zaiste prawdziwy miłośnik przygód, bo ileż największych przedsięwzięć dążących do podboju ziemi zaczęło się właśnie od takiego przehandlowania ojcowskiej krowy za miraż prawdziwego złota hen, daleko! Powtórzyłem panu mniej więcej własnymi słowami to, czego dowiedziałem się od niego dorywczo w ciągu dwóch lub trzech lat; rzadko kiedy ominąłem sposobność, aby z nim przyjaźnie pogawędzić. Opowiadał mi o tych swoich przygodach, błyskając białymi zębami, i rzucał żywe spojrzenia czarnymi oczyma; z początku mówił jakby jakimś stroskanym, dziecinnym szczebiotem, potem, gdy już przyswoił sobie nasz język, wyrażał się bardzo płynnie, ale zawsze tym śpiewnym, miękkim, a zarazem dźwięcznym tonem, który nadawał dziwnie przejmującą siłę najpospolitszym angielskim wyrazom, jakby to były słowa jakiegoś nieziemskiego języka. W końcu wracał zawsze, kiwając wyraziście głową, do tego okropnego uczucia, kiedy serce w nim jakby zamarło, z chwilą gdy się znalazł na owym statku. Potem na jakiś czas stracił pewno zupełnie świadomość, w każdym zaś razie nie zdawał sobie sprawy z faktów. Musiał być z pewnością okropnie chory na morską chorobę i okropnie nieszczęśliwy. Ten łagodny i namiętny miłośnik przygód, odcięty od wszystkiego, co było mu bliskie, czuł gorzko, leżąc w emigranckiej koi, swoje zupełne osamotnienie, gdyż naturę miał niezmiernie wrażliwą. Dalej wiemy o nim jeszcze, że krył się na pastwisku dla świń u Hammonda, przy drodze prowadzącej do Norton, sześć mil od morza, jak strzelił. Nie lubił mówić o tych swoich przejściach; miałem wrażenie, że przeżarły mu duszę jakimś ponurym zwątpieniem i zgrozą. Z pogłosek obiegających okolicę jeszcze przez wiele dni po jego przybyciu wiemy, że ktoś nachodził w nocy rybaków w West Colebrook i straszył ich, stukając mocno w obite deskami ściany chat i wykrzykując przenikliwym głosem dziwne słowa wśród nocy. Kilku z nich wyszło nawet na dwór, ale rozbitek zapewne uciekł, przejęty strachem przed ich szorstkimi, gniewnymi głosami, nawołującymi się w ciemnościach. Coś w rodzaju szału pomogło mu chyba dostać się na strome wzgórze w Norton. Jego to na pewno znalazł nazajutrz wczesnym rankiem — leżącego (zapewne w omdleniu) na przydrożnej trawie — woźnica z Brenzett i nawet zeskoczył, aby mu się przyjrzeć z bliska, lecz cofnął się potem onieśmielony jego zupełną nieruchomością i czymś dziwacznym w wyglądzie tego włóczęgi, śpiącego tak spokojnie pod ulewą. Nieco później kilkoro dzieci wpadło do szkoły w Norton w takim strachu, że nauczycielka wyszła na dwór i ofuknęła z oburzeniem „okropnie wyglądającego człowieka” stojącego na drodze. Cofnął się o parę kroków, zwiesiwszy głowę, a potem nagle uciekł z nadzwyczajną chyżością. Furman od Bradleya rozwożący mleko na wózku nie taił, że ściągnął batem jakiegoś włochatego Cygana, który wyskoczył na drogę u zakrętu niedaleko Vents i chciał chwycić kuca za uzdę. Furman pomacał go batem jak się patrzy, a trafił akurat w twarz, tak że tamten rozciągnął się w błocie jeszcze prędzej, niż przedtem wyskoczył; ale kuc był bardzo nastraszony i z jakie pół mili nie dało się go osadzić na miejscu. Prawdopodobnie rozbitek próbował zatrzymać wózek, rozpaczliwie usiłując uzyskać jakąś pomoc i porozumieć się z kimkolwiek. Także trzech chłopców przyznało się później, że rzucali kamieniami na dziwacznego włóczęgę, który przemoknięty, zabłocony i — jak się zdawało — porządnie pijany wałęsał się po wąskiej, głębokiej dróżce koło wapniarni. Wszystko to omawiano w trzech wioskach przez szereg
Uwagi (0)