Chałat - Wiktor Teofil Gomulicki (darmowa czytelnia online txt) 📖
Nowelistyczny utwór Wiktora Gomulickiego, poświęcony kwestiom człowieczeństwa, głęboko etyczny w swej wymowie. Jeden z wielu dowodów, jak bardzo autor angażował się w próby zdefiniowania treści uniwersalnych.
Oskarżony w pewnym momencie swego życia przez niektóre środowiska o antysemityzm twórca prezentuje oto krótką, choć obszerną w przesłaniu opowieść, w której bohaterem, a zarazem narratorem czyni piętnastoletniego gimnazjalistę. Tytułowy chałat to umowna zasłona, za którą chłopak odkrywa prawdziwe, ludzkie oblicze Żyda-dorożkarza. Przepiękna nowela jest odpowiedzią pisarza na zarzuty padające pod jego adresem i opowiedzeniem się raz na zawsze po stronie tych, którzy wiedzą, że pojęcie człowieczeństwa z definicji nie uznaje podziałów rasowych, wyznaniowych czy narodowościowych.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chałat - Wiktor Teofil Gomulicki (darmowa czytelnia online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
Łyknął chudy, milczkowaty mieszczanin i butelkę chustką czerwoną otarłszy, podał dzierżawcy; dzierżawca przepił do farmaceuty i otwór szyjki osuszył rękawem od futra; farmaceuta pociągnął raz i drugi, chuchnął, językiem mlasnął, zagwizdał...
— Kolej na kolegę — zwrócił się do mnie zachęcająco. Nie zaszkodzi — słowo aptekarskie!...
Dałbym się pewnie skusić, ale mię zaleciał szynkowniany odór anyżówki.
— Dziękuję — rzekłem. — Prostych wódek nie używam.
Aptekarz podniósł brwi wysoko, kozią bródką kilkakrotnie poruszył i w milczeniu oddał butelkę mieszczaninowi.
— Rany boskie! Święta Weroniko!... — zaśpiewała w tej chwili gospodyni proboszcza, której nagle i słuch i mowa powróciły. — Jakże można delikatną chłopczyninę taką — Panie odpuść — śmierdziuchą częstować. Mam ja tu cości rarytniejszego. Mój dobrodziej panienki tem traktuje, jak na plebanię przyjdą.
Wydostała z torby podróżnej niedużą butelkę „Goldwasseru” i małą, rżniętą czarkę. Nalała gęstego, słodkiego trunku, w którym połyskiwały drobne płatki złota malarskiego.
— Niech pan student pije na zdrowie...
Barwa, zapach, a najbardziej podobno połysk iskrzących się w słońcu drobinek złota, podziałały na moją wyobraźnię.
Sięgnąłem bez namysłu po czarkę — wypiłem.
Zrobiło mi się cieplej — bardzom zaś już tego potrzebował.
— A co to pan student tak lekko? — spytała właścicielka „Goldwasseru”, obrzucając wymownem spojrzeniem mój szynel bardzo pięknie skrajany, ale mający wiatr za podszewkę. — Przeziębić się można, Boże uchowaj!...
— Eeee! — rzekłem z udanem lekceważeniem. — Nic mi nie będzie. Przyzwyczajony jestem. Zresztą — skłamałem dla ocalenia pozorów — mam pod spodem kożuszek.
Wydąłem policzki i dmuchnąłem przed siebie, jak to czynią ludzie, którym bardzo gorąco.
Pokiwała głową, oczy zmrużyła i zapadła w poprzednie, cichymi jękami przerywane, odrętwienie.
Mróz stawał się coraz większy; jechaliśmy zaś coraz wolniej. Żydowskie, słomą żywione, konięta wyczerpały już swój zapas energii i fantazyi, i nie biegły teraz, lecz szły stępa, potykając się, poślizgując.
Dzień, jak zawsze w grudniu, szybko szarzał i gasnął. Słońce rozczerwieniło się, roziskrzyło; długie, ukośne smugi purpurowego światła ślizgały się po rażąco białej, szklistej powierzchni pustych, bezbrzeżnych pól...
W powietrzu wirowały, nakształt pyłu dyamentowego, maleńkie, śnieżne gwiazdeczki, które pod słońce mieniły się złotem i szkarłatem. Bawiło mię to wirowanie, bawiła gra kolorów; goniłem wzrokiem iskierki, wybiegałem spojrzeniem aż tam, gdzie linia horyzontu, łuną zachodnią zaróżowiona, zlewała się z niebem, na które padał mleczny odblask śniegu.
Pozwalało mi to zapominać o dojmującem zimnie, o szpilkowych ukłóciach mrozu, o tem, że jeszcze połowa drogi nie przebyta, a konie zwalniają wciąż biegu...
Tymczasem alkohol robił swoje.
Mieszczanin, milczący dotąd jak ryba, rozgadał się nagle i plótł trzy po trzy o swej żonie, o „fajerkasie”, o „żydach odszczepieńcach”, o „kwaterunkowem”, o prosięciu, które zagryzł pies komisarski. Zakończył głośnem śpiewaniem pieśni adwentowej.
Dzierżawca skulił się, uszu opuścił. Do jego właściwości należało widocznie to, co Francuzi le vin triste nazywają. W urywanych, melancholii pełnych zdaniach, uskarżał się na „psie czasy”, na „podłe ceny”, na „straszny ucisk obywatelstwa”, na „pijawki żydowskie”...
Farmaceuta stał się jeszcze gadatliwszy.
— Ja na miejscu pana dobrodzieja — dowodził rolnikowi — hodowałbym tylko barany. Z baranów największy profit. Profesor Hans Peter Piperment z Dyseldorfu dowiódł, że baran, byle miał kawałek soli do lizania i dużo wody do picia, niczego więcej nie potrzebuje. A teraz policz pan dobrodziej korzyści. Strzygę barana — i mam wełnę, z wełny kort, z kortu ubranie dla siebie i dla dzieci. Ściągam z niego skórę razem z wełną — i mam pyszności futerko, takie, jak to oto, które mi krewniak przysłał na drogę. Doję go...
— Barana? — zadziwił się szlachcic, wytrzeszczając okrągłe oczy.
— Barana czy jego żonę, to w gruncie rzeczy wszystko jedno. Doję go zatem i mam mleko, a z mleka serki wyśmienite. Zarzynam wreszcie poczciwe stworzenie — wówczas opływam we wszystko. O baranich kotletach, o combrze baranim, mówić panu dobrodziejowi nie potrzebuję. Nasz sławny ksiądz Skarga pięknie o tem się wyrażał: „Niczem jest wszystko w porównaniu z wiecznością, i niczem wieczność w porównaniu z pieczenią baranią z czosnkiem!” Prócz mięsa, mam tłuszcz. Niosę tłuszcz do apteki, sprzedaję go i zarabiam grrrrube pieniądze. Pozostają mi jeszcze nogi, rogi i kości. Kąpiel z nóg baranich jest zalecana niemowlętom; można też z nóg przyrządzać wyborną galaretę. Rogi kupuje odemnie fabryka guzików. Z kości wygotowywam klej, tak potrzebny w gospodarstwie. Myślisz pan dobrodziej, że na tem koniec?... A skórka? a kiszeczki? Na skórce „Towarzystwo” drukuje mi liściki zastawne; z kiszeczek wyrabiają dla mnie struny, które naciągam na skrzypce i wygrywam sobie mazurki, sztajerki, obertaski, pocieszając się we wszystkich biedach i frasunkach..
W tej chwili bryka zatrzymała się przed dużym, murowanym budynkiem. Dojechaliśmy do Zegrza, który nazywano także, nie wiem dlaczego, Zagrobami. Ostatnia nazwa brzmiała zawsze w mych uszach żałobnie.
Lubiłem to miejsce, lecz nie lubiłem zajazdu w niem. Miejsce było piękne, dla blizkości rzeki — ukochanej, „błękitnej” Narwi mojej; zajazd wydawał się brzydkim, bo czuć go było zawsze wilgocią, stęchlizną, pustką.
Wszedłem do środka po to tylko, aby wypić, nie siadając, kilka szklanek osłodzonego ukropu z zapachem siana, poczem zaraz wybiegłem przed zajazd.
Słońce dogasało. Zbladła już jego czerwień; osłabła jaskrawość. Zmętniało, nakształt oka zaciągnionego kataraktą i pogrążyło się w mgłach kolorowych. Już można było patrzeć na nie bez zmrużenia powiek; już stało się olbrzymem powalonym, dogorywającym, niestrasznym nikomu.
Mgły na zachodzie były podobne szalom z gazy jedwabnej, z którymi igrają tańczące bajadery. Miały te szale barwę jutrzenkową i barwę wody morskiej i barwę bzu świeżego, rozkwitłego. Zdawały się falować, nakształt lekko rozkołysanego morza i zdawały się, przy pląsach niewidzialnych tanecznic, zbliżać do siebie, łączyć się, splatać ze sobą.
I zwolna wszystkie barwy tych wstąg smużystych, drżących, powiewnych zaczęły stapiać się w jedną: w różowawy fiolet. Z początku ten fiolet był tylko chłodny; potem z nadzwyczajną szybkością ciemniał i stygnął, przechodząc w tony stalowe, zimne, mogilne, wreszcie stał się tak mroźny, że aż ból sprawiał oku i duszy.
Przymknąłem oczy w przerażeniu. Wydało mi się, że już tam, w górze, wszystko, wszystko zamarło.
Gdym je po chwili otworzył — jakaż zmiana! Cmentarna przed minutą pustka przestrzeni iskrzyła się miliardami świateł, a każde światło było światem, a każdy świat wołał przez otchłanie eteru: „Żyję”!...
Półdziecinny, ale tem czulszy i bliższy Boga duch mój podniósł się do wysokości, na jakiej nigdy dotąd nie przebywał. Doświadczyłem uczucia, jakbym skrzydeł dostawał i ziemię tracił pod stopami...
— Panyciu! Josek napiłby się śnapsa! — zaharkotano mi nagle nad uszami.
Wstrząsnąłem się jak lunatyk, gdy bosą stopą na prześcieradło mokre nastąpi, i — uciekłem do zajazdu.
A tam już farmaceuta mrugając powiekami, trzęsąc kozią bródką, rozsuwając i zesuwając mysie ogonki wąsów, krzyczał do dzierżawcy, co rozczerwieniony jak piwonia, kiwał się sennie nad niedopitą szklanką herbaty z arakiem:
— A mnie co, panie dobrodzieju, po strzelbie! Strzelba, panie dobrodzieju, to przesąd, czasów barbarzyńskich zabytek! Dziś — patrz pan dobrodziej, gdzie chowamy cały arsenał...
Rozpiął kurtkę, wsunął dwa długie, chude palce do kieszonki od kamizelki i wyciągnął małe, owalne pudełeczko.
— Pilulae... Triginta duo... — przeczytał, stukając palcem w wierzch pudełka. Trzydzieści dwie pigułek — to znaczy: trzydzieści dwa trupów. Trupów wilczych, lisich, niedźwiedzich, lamparcich — do wyboru panie dobrodzieju! Jedna pigułka na osobę. Popić wodą ocukrzoną i dyetę zachować.
Tamten nic już nie słyszał — zajęty całkowicie wybijaniem pokłonów przed stygnącą herbatą. Pokłony były coraz głębsze, coraz uniżeńsze — aż wreszcie przy jednym z nich czoło pana brata uderzyło o brzeg stołu, a on sam zbudził się i na cały głos zawołał:
— Czy to już Syrock?
Wymawiał „Syrock” tak samo, jak „syr” — co, za moich lat chłopięcych, w tamtej okolicy nietylko nie należało do osobliwości, ale było jakby obowiązujące.
— Proszę państwo na brykie — czas jechacz! — obwieścił Josek, stając w otwartych drzwiach z biczem wielkim w łapie, fioletowy od zimna, dygoczący jak w febrze.
O zmiękczenie kamiennych serc „pasażerów” już się tym razem nie kusił...
Na bryce znaleźliśmy się we czterech. Ubyła posiadaczka „Goldwasseru”, na którą w Zegrzu czekały konie proboszcza. Za to Josek pozyskał dwóch brodatych, nadzwyczaj rozmownych, towarzyszów. Trójka na koźle rozgrzewała się gwałtowną gestykulacyą oraz paleniem w wielkich porcelanowych fajkach zielska, zwanego tytoniem „Trzech królów” (czemu raczej nie „Siedmiu złodziejów”?).
Noc była zupełna, gdyśmy z miejsca ruszyli. Nadzwyczajna cisza wypełniała całą przestrzeń, która zdawała się nie mieć granic. W tej ciszy nadzwyczajnej każde uderzenie kopyta o zmarzniętą ziemię równało się grzmotowi; każde skrzypnięcie śniegu pod kołami było prawie krzykiem.
Z góry, wytrzeszczone oczy gwiazd patrzyły na zalękłą, oniemiałą ziemię z wyrazem niewysłowionej grozy i zimnej a okrutnej ciekawości. Takiemi oczyma przyglądał się Neron męczonym w cyrku ofiarym.
Zaraz za Zegrzem trzeba było przebyć rzekę. Dziś stoi tam most żelazny, wsparty na wysokich filarach; wówczas drewniane przęsła mostu leżały prawie na powierzchni wody. Gdy woda obniżała się, most wraz z nią zapadał, jakby w przepaść. Ta przepaść wydawała się tem głębszą, że brzeg był bardzo wysoki.
Nocą, na dnie przepaści, widziało się drżące światło olejnej, wiatrem chwiejnej latarni, a przy niej, w brudno-żółtym kręgu światła, czarne, żywo poruszające się cienie. Dalej była otchłań, pocentkowana ułożonemi w zygzak, matowemi światełkami. Latem dochodził z dołu jękliwy plusk niewidocznej fali, z którym łączyło się niekiedy żałosne zawodzenie orylów, nocujących przy moście na tratwach.
Wjazd na most równał się wówczas skokowi w przepaść. Gdy już dopełniono wszystkich formalności i gdy z dołu nadbiegło hasło, że „szlaban” podniesiony, konie ruszały z kopyta, a nabierając na stromej pochyłości wielkiego rozpędu, wpadały na most, jak wicher. Latarnia, ludzie przy niej, domek poborcy, słupy szlabanowe migały, jak cienie — potem wszystko nagle nikło, uspokajało się, i nic już nie było słyszeć, prócz miarowego, powolnego dudnienia kopyt na drewnianym pomoście, oraz plusku wody, piosenki orylskiej i rechotania żab...
Szalenie lubiłem te zjazdy — choć łączyły się ze strachem okropnym, i choć przed każdym z nich żegnałem się, jakbym szedł na śmierć pewną...
I teraz odbyło się wszystko zwykłym trybem — z tą jedynie różnicą, że muzykę letniej nocy zastąpił przeraźliwy, dzwoniący, szczękający i zgrzytający klekot bryki żydowskiej.
Wstrząśnienie przy przeprawie oddziałało na wszystkich dobroczynnie. Dzierżawca częściowo wytrzeźwiał, mieszczanin zaprzestał płaczliwych monologów, mnie zrobiło się cieplej, a farmaceucie powróciła werwa, które mróz zaczynał ostudzać.
Przez czas pewien było na bryce tak prawie wesoło jak przy wyjeździe z Warszawy. Mnie tylko udręczał cuchnący dym „drajkenigu”, który z trzech fajek i trzech gąb buchał, jak z sześciu kraterów.
Mój wstręt do Joska, w równym stopniu estetyczny jak nerwowy, wzrósł tak bardzo, że stał się prawie nienawiścią. Miałem nieledwie żal do Boga, że zepsuł harmonię świata, stwarzając tak brzydkie i tak zabójczą atmosferą otoczone, istoty.
Zrobiłem silne postanowienie unikania w życiu wszelkiego rodzaju Josków. Umyśliłem też nie wyruszać nigdy w drogę bez butelki z wodą kolońską w kieszeni.
Jechaliśmy umiarkowanym truchtem, wśród niezmiernych, białawych, słabo odbijających światło gwiazd, przestrzeni. Śnieg skrzypiał przeraźliwie, bryka dzwoniła, jakby samem szkłem napełniona. Mieszczanin, zaprzestawszy lamentów, milczał jak ryba. Dzierżawca rzucał co chwila zdania krótkie, energiczne, ale że był zakopany z głową i czapką w olbrzymich szopach, nie można było zrozumieć, co mówi. Nad wszystkiem panował ostry, przenikliwy głos farmaceuty.
Ten nerwowy, balsamem peruwiańskim woniejący młodzieniec czynił wrażenie człowieka, który z długiego zamknięcia wyrwał się nagle na swobodę. Wiadomo, że na takich świeże powietrze działa jak wino. Cóż dopiero, gdy prócz powietrza podniecać ich zaczną inne rozweselające czynniki...
Farmaceuta, podrygujący nieustannie na siedzeniu, to śpiewał półgłosem, to ustami trąbę i bęben naśladował, to wreszcie do Joska zwracając się, wykrzykiwał zachęcająco:
— Fur, fur, Mojsie!... Fur, fur!...
Na koźle gwałtowny szwargot na chwilę nie ustawał.
— Cicho żydy, niech sam rabin krzyczy! — upominał rozgadaną trójkę, która na niego uwagi nie zwracała.
Aby tę uwagę zbudzić, przesiadł się bliżej kozła i Joska za pejs pociągnął.
— Mojsie! Mojsie! — wesoło zawołał — a czy ty słuchałesz o taki wypadek, że na Łowickie jarmark żyd koniowi uczeknął?
— Mnie nic do tego... — dokończył mimowolnym rymem woźnica, i jął na nowo szwargotać.
— Ho, ho, toś ty widzę wcale nie ciekawy! Ale jak ja ci zaśpiewam jeden delikatny kawałek, to zaraz uszy postawisz jak zając.
Odchrząknął, papierosa na śnieg cisnął, wykrzywił się zabawnie i zaśpiewał:
Żydzi szturknęli się łokciami i trochę przycichli.
— Acha! to wam zakręciuło koło serca. Posłuchajcież dalej:
Uwagi (0)