Darmowe ebooki » Opowiadanie » Chałat - Wiktor Teofil Gomulicki (darmowa czytelnia online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Chałat - Wiktor Teofil Gomulicki (darmowa czytelnia online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki



1 2 3 4 5
Idź do strony:
wjeżdziował,  
Sam go rabin witowal.  
Bardzo smacznych potrawie 
Postawił mu na ławie:  
Rzodkiew czarne z lupinem,  
Co go wędził w kuminem,  
Parę śliwek i śledzia,  
Cztery flaki z niedźwiedzia...  
Witaj Lejbuś parsiwy!  
Nasz miłośnik prawdziwy!  
Niech z wieciora do rana 
Żyje dziecko kochana...  
Ej, wej, taj, daj, dum!  
Ach waj, bim, bom, bum!... 
 
 

Dowlekliśmy się w ten sposób do Serocka.

Dopiero przy wysiadaniu poczułem, że mam jedną nogę skostniałą od mrozu. Długom rozcierać ją musiał, zanim wróciła mi w niej władza.

W Serocku czekał na „gości” znany dobrze pokoleniom podróżnych właściciel zajazdu z „numerami”, mąż niezłomnych przekonań, który latem i zimą, w piątek i świątek, o południu i o północy, na zapytanie: „co jest do jedzenia?” — odpowiadał twardo:

— Jest pieczeń z kapustą.

Mówiono, że ogromny zapas tej pieczeni z kapustą nabył wraz z zajazdem od swego poprzednika, i przez lat kilkanaście częściowo go wysprzedawał.

Był to zarazem eks-obywatel i eks-krawiec, człek sztywny, mrukliwy, z wielką łysą głową, nieruchomo na karku osadzoną. Pod nosem miał dwie kępki rudawo-siwych, szczecinowatych włosów, które nieustannie szczoteczką przeczesywał. Ponieważ dopełniał tego za „bufetem”, dokąd brudna dziewka przez drzwi uchylone wsuwała talerze z gorącemi „porcyami”, zawsze pieczeń, prócz kapusty, przysmaczana bywała jakimś rudawo-siwym dodatkiem.

Farmaceuta był widocznie spraw tych świadomy, gdyż, zamawiając jedzenie, ze szczególnym naciskiem rozkazał:

— Włosy oddzielnie!...

Podwójny tytuł eks-krawca i eks-obywatela wydawał się niejednemu zagadką. Żadnej jednak zagadki w tem nie było. Krawiec na rzemiośle swem w Warszawie prowadzonem, dorobił się dużych pieniędzy, a mając przez długie lata do czynienia z wszelkiego rodzaju „stanami”, wyobraził sobie, że przy odpowiednim majątku i stan obywatelski będzie doń pasował. Znaleźli się tacy, co go utwierdzili w tem przekonaniu i właścicielem dóbr zrobili. Wyszedł z nich rychło „o kijku”, a za okruchy fortuny, cudem ocalone, zrobił się właścicielem zajazdu z numerami oraz niewyczerpanych zapasów pieczeni z kapustą.

Jako pomiątka po „obywatelstwie” pozostała mu jedynie chęć (daremna, niestety) zadzierania wąsów do góry. Warsztatowych nawyknień zachował więcej, a objawiały się one głównie w sposobie obchodzenia się z „gośćmi”.

Gdy zbliżał się do kogo z zapytaniem: „Czem mogę służyć?... jest gotowa pieczeń z kapustą”... czynił to tak, jakby miał brać miarę na surdut lub kamizelkę. Podawał jedzenie ruchem szybkim, energicznym, jakby wbijał igłę w twardy materyał: przy zabieraniu zaś próżnego talerza, gwałtownie cofał ramię, jakby z „gościa” nić długą wyciągał.

Znałem ten zajazd lepiej, niż wnętrze swej teki uczniowskiej.

Dziś jeszcze mógłbym powiedzieć, jakie rośliny doniczkowe zieleniły się w niewielkich okienkach jego izby gościnnej, długiej, wązkiej, nizkiej, do której wchodziło się „bokiem”, z bramy brukowanej, po kilku, również brukowanych, stopniach. W samym końcu stał niewielki, żółty „bufet”; na nim, pod szklanemi pokrywami, schły i pleśniały odwieczne przekąski. Za plecami eks-krawca, podczesującego rude wąsy, widać było szafeczkę oszkloną z butelkami, które on nieustannie to wyjmował, to wstawiał napowrót.

Obok był „pokój damski”, znacznie mniejszy, z okrągłym stołem na jednej nodze i meblami wyścielanymi — razem poczekalnia przejezdnych niewiast i bawialnia gospodarstwa. Odpoczywały tam kobiety, podróżujące w towarzystwie dorosłych i dorastających panienek oraz zupełnie małych dzieci. Przez uchylone drzwi, widziało się zawsze piramidy pakunków, słyszało głośne, cienkie śmiechy i płacz niemowląt. W pokoju damskim czyniła posługę żona eks-krawca; nie zanoszono tam nigdy nic więcej, prócz herbaty, kawy białej i bułeczek z masłem.

Dość lubiłem i ten zajazd i jego właściciela. Gdyby mię jednak spytano: co mi się tam najbardziej podobało? odrzekłbym bez namysłu, że... rycina wisząca wprost środkowego okna, obok drzwi, zawsze zamkniętych i niewiadomo dokąd prowadzących. Ta rycina była kolorowym, poczerniałym przez czas, sztychem angielskim, wykonanym podług rysunku Orłowskiego. Przedstawiała cesarza Pawła, odwiedzającego Kościuszkę w więzieniu.

Za każdą bytnością w zajeździe długie chwile przed starym sztychem wystawałem. Tym razem jednak nieszczęsny bohater i nieszczęsny monarcha napróżno dawali mi znaki porozumienia.... Nie śpieszyłem z przywitaniem. Niestety! zbyt jasno oświetlała ich lampa wisząca — ja zaś rozmyślnie w cień się chowałem. Pocóż eks-obywatel, dobrze znający mnie i moją rodzinę, miał wiedzieć, że tę podróż odbywam z brodatym i pejsatym Joskiem!

Zająwszy miejsce przy stoliku, najbardziej od ogniska światła oddalonym, zażądałem herbaty i pieczeni — „bo głód był jeszcze sroższy od żałości”. Ale choć kołnierz podniosłem i głos zmieniłem, poznano mię.

— Cóżto, bez mamy?... — usłyszałem inkwizycyjne zapytanie gospodarza, stawiającego przedemną swą najdoskonalszą, bo jedyną potrawę.

— Phi! — odparłem, piersi wyprężając. — Czy to ja dziecko, żebym bez matki ruszyć się nie mógł?

Wyglądałem zaś nad podziw dziecinnie.

— Mrozik mamy petersburski — ciągnął tamten, szczoteczki dobywając.

Przy tych słowach prześwidrował mię na wylot doświadczonym wzrokiem eks-krawca — tym wzrokiem ostrowidzowym, który w jednej chwili dostrzega i oszacowywa nietylko krój, materyał i robotę ubrania zwierzchniego, ale i jego podszycie oraz wszystko co znajduje się pod niem — do kamizelki, koszuli i wełnianego kaftanika włącznie.

— Czy nie za lekko? — spytał, sumując dopełnione spostrzeżenia i wniosek z nich wyciągając.

Namyślał się przez chwilę, jakby chciał jeszcze coś dodać, lecz tylko wąsy szczoteczką podrapał i odszedł w milczeniu do innego stolika

W Serocku ubyło dwóch towarzyszów. Pierwszym, zupełnie mi obojętnym, był milczący mieszczanin. Ledwie bryka wtoczyła się na wyboisty bruk miasteczka, zniknął mi z oczu, w mrok wsiąknął — przepadł.

Wkrótce po nim opuścić nas miał niezrównany farmaceuta, który jednak tymczasem zawijał pieczeń z kapustą, aż mu się uszy trzęsły. Właśnie skórką chleba wycierał resztki sosu z talerza, gdy za oknami ozwała się trąbka pocztowa.

Połknął skórkę, uszu nadstawił, uśmiechnął się tryumfująco.

— To na mnie! — wyrzekł, posyłając znaczące spojrzenie obecnym. „Ekstra!”... czy może być co rozkoszniejszego? Niema pięciu minut, jak pchnąłem żydka na pocztę, już pocztylion zajechał. To się nazywa punk-tu-al-ność! Dwie są tylko na świecie instytucye tak punktualne: poczta i — apteka.

Odszukał mnie wzrokiem w ciemnym kącie i spytał.

— Nieprawda, kolego?

— Pan łaskawy do?... — zagadnął gospodarz, odbierając od farmaceuty zapłatę i szybkim ruchem wyciągając zeń nitkę niewidzialną.

— Do Trznadlego Ogonka.

— Do Ogonka?... Nie znam.

— Nic nie szkodzi. Stąd trzy wiorsty i kawałek. Przelecę w dziesięć minut. Niema jak ekstra!

— Pan łaskawy żartuje. A kolej?

Młodzieniec rozparł się i spojrzał na eks-krawca z wysoka.

— Kolei nie uznaję — oświadczył tonem stanowczym. — Kolej mój panie — to półśrodek, a ja gardzę półśrodkami. Podług mnie, trzy są tylko możliwe środki podróżowania: ekstra, hukolot i pstryko-elastyk.

— Pan łaskawy powiedział?...

— Hu-ko-lot i pstry-ko-e-la-styk — wyskandował farmaceuta, wydostając z kieszeni świeży papieros.

Gospodarz wysunął się z za bufetu.

— Nie słyszałem dotąd o tych wynalazkach — rzekł, podając młodzieńcowi płonącą zapałkę, a przy tej sposobności wbijając weń swą ostrą, dla zwykłych oczu niedostrzegalną, igłę.

— Wcale mnie to nie dziwi. O czem w Honolulu już zapomniano, to dla Serocka nowość niesłychana. Tymczasem australczycy nie podróżują dziś inaczej, jak tylko w hukolotach.

— I cóż to takiego, panie najłaskawszy?

— Armata, panie najszanowniejszy. Otwór tej armaty jest tak duży, aby pomieścić mógł kulę tej wielkości, co zwykły omnibus pocztowy. Kula ma wnętrze próżne, miękko wysłane. W chwili odejścia pociągu, pakują pasażera do kuli, kulę do armaty i — paf!... pasażer kicha na jednej stacyi, a na drugiej mówią mu już: na zdrowie!

Eks-krawiec zatrzymał w powietrzu niesioną do wąsów szczoteczkę i usta otworzył — ale nic nie powiedział.

— Co się zaś tycze pstryko-elastyka — kończył tamten — wynalazek ten nie zdobył sobie jeszcze uznania, na jakie zasługuje. Szkoda! jest bowiem nadzwyczaj prosty i praktyczny. Wyobraź sobie pan dobrodziej grubą, ale to bardzo grubą, linę z gumy elastyki, zwanej inaczej „gumulastyką”. Jeden koniec tej liny jest przytwierdzony na stacyi A., a drugi, za pomocą odpowiednich przyrządów, wyciągnięty aż do stacyi B. Na tej ostatniej, przyczepia się do niego wagon z pasażerami, poczem, na znak dany przez zawiadowcę, konduktor linę puszcza, i — pstryk!...

Za oknem pocztylion zatrąbił powtórnie, przerywając młodzieńcowi wykład.

Wstał, odział się we wspaniałe barany, zielony kapelusz przed zwierciadełkiem zawadyacko nasadził. Następnie zabrał się do żegnania towarzyszów podróży.

Drzemiący dzierżawca został przezeń zbudzony i w oba policzki „siarczyście” ucałowany. Przyśniło mu się pewnie, że na jarmarku w Pułtusku odnawia przyjaźń z dawno niewidzianym sąsiadem.

Potem farmaceuta do mnie przystąpił.

— Żegnam kolegę! — wyrzekł, silnie wstrząsając moją rękę. — Żegnam i życzę dobrego apetytu na kluski z makiem.

Przymrużonemi oczyma spojrzał na moją zwierzchnią, wiatrem podszytą, odzież.

— Kolega, widzę, hartujesz się. To bardzo chwalebne, ale — radzę nie przesadzać. Czasem z takiej sztuki można dostać feleru w płucach albo w żołądeczku. O nóżkach i krzyżyku nie wspominam, bo na to dla kolegi czas jeszcze.

Zamilknął nagle, ręki mojej nie puszczając. Zamyślił się przytem tak samo, jak przed chwilą właściciel zajazdu. W tem zamyśleniu, dziwnym wzrokiem to po szynelu moim wodził, to obracał go na dzierżawcę, który miał ze mną dalej jechać, to wreszcie zdawał się oczami próbować grubości futer, których kilka przy dzierżawcy leżało.

W tej chwili wydał mi się innym, niż zwykle — poważnym.

Nagle bródka kozia zadrgała, mysie ogonki rozsunęły się...

— Na wypadek, gdyby kolega zanadto przeziąbł — rzekł głosem zwyczajnym, w którym odzywało się zawsze jakby powstrzymane parskanie — proszę przyjść do mnie na rozgrzewkę. Ale nie prędzej, niż po Trzech Królach. Wcześniej do domu nie wrócę. Adres mój: Warszawa, róg Podwala i Placu Zamkowego, apteka. Dam koledze kropli własnego wynalazku, które nazwałem „Kroplami wiecznie młodej nieśmiertelności”. Działają cudownie. Przed rokiem, napiła się ich przez omyłkę dziewiędziesięcioletnia matrona, i — wiesz kolega co? W tydzień później wyszła za mąż za swego prawnuka, a dziś ma śliczną córeczkę, której jest zarazem: matką i pra pra-babką. Do widzenia!

Potrząsnął rękę moją tak silnie, jakby mi ją z ramienia chciał wyrwać, i wyszedł, z wielkim hałasem drzwi za sobą zamykając.

Po chwili usłyszeliśmy dziarskiego krakowiaka, wygrywanego na trąbce i stopniowo cichnącego w oddaleniu.

Josek nie zjawiał się; postanowił widocznie urządzić tu dłuższy postój. Po wielkiem zimnie, ciepło izby gościnnej oddziałało na mnie w sposób zwykły: osłabiło i rozmarzyło. Zdjąłem szynel, wyciągnąłem się na dwóch stołkach — zasnąłem.

Towarzysz mój zrobił to już od dawna — z tą różnicą, że nie dwa, lecz cztery stołki za łoże mu służyły.

Spałem długo; sny miałem przyjemne. Zbudziło mię silne kołatanie w okienicę, któremu towarzyszył chrapliwy, niewyraźny bełkot. Rozróżniłem z trudnością słowa: „siadacz...” „jechacz...”

Dreszcz mię przebiegł; przetarłem oczy, wzdrygnąłem się. Izba wyglądała ponuro. Lampę wiszącą u powały dawno już zgaszono; tliła się tylko na bufecie mała, nocna lampka, wydzielająca więcej kopciu, niż światła. Potworne, ruchome cienie drgały na ścianach i podłodze. Było zimno; powietrze przesycała wilgoć, zbutwiałość.

W izbie nie było nikogo, prócz mnie i dzierżawcy. Gruby szlachcic spał w najlepsze, wydając nosem i ustami nizkie, głębokie tony trąby.

Przez chwilę zdawało mi się, że to sen. Zamknąłem oczy i ułożyłem się napowrót, aby spać dalej. Ale w tejże chwili drzwi skrzypnęły, do izby wtoczył się rzeczywisty Josek, wzywając głosem chrapliwym „na brykie”.

Zrobiło mi się niewymownie smutno. Więc znów wychodzić mam na mróz i noc, kostnieć od zimna, znosić niewygodę, cierpieć towarzystwo wstrętnego chałaciarza, cuchnącego cebulą i tytoniem ordynarnym? Gdybyż to chociaż było niedaleko — ale do P. jeszcze trzy mile, trzy okropne mile, najdłuższe ze wszystkich, jakie mi kiedykolwiek w życiu przebywać wypadło!

Rozżaliłem się nad samym sobą — omałom nie rozpłakał się, jak dziecko. Była chwila, gdym chciał dać za wygranę wszystkiemu, i do Joska, do dzierżawcy, do właściciela zajazdu, do świata całego powiedzieć stanowczo:

— Róbcie ze mną co chcecie; zabierzcie wszystko, co mam przy sobie: popsuty zegarek srebrny, portmonetkę z dziesięcioma złotemi, walizkę z brudną bielizną, ale — spać mi dajcie i nie budźcie mnie aż na sąd ostateczny!

Ten protest nerwów znużonych i instynktu zachowawczego objawił się na zewnątrz tylko długiem, jękliwem ziewnięciem.

W kilka minut później siedziałem już na bryce Joskowej, obok dzierżawcy, w połowie zaledwie rozbudzonego. Na koźle, prócz woźnicy, nie było nikogo.

Mróz wzmógł się. Poznałem to zaraz po wyjściu z zajazdu po wielkiej trudności oddychania. Atmosfera wydała mi się nalana płynem szklistym, który z wielkim jedynie wysiłkiem można było wciągać w płuca.

Była godzina trzecia lub czwarta po północy. Gwiazdy straciły poprzednią jaskrawość, ciemny granat nieba rozjaśnił się, jakby spłowiał — zbliżała się chwila wschodu księżyca.

Na bryce, tak dotąd gwarnej, panowała teraz cichość zupełna. Prócz skrzypienia kół, przerywały ją dwa tylko głosy: sapanie dzierżawcy, zakopanego w płaszczu szopowym i parskanie koni, którym szron nozdrza zapychał.

Josek ani fajki nie palił, ani majufesów nie nucił, ani do koni nie przemawiał. Skulony w milczeniu na swym twardym, sieczką wypchanym worku, wydawał się bryłą martwą, bezkształtną, tchnącą wyrazem bezgranicznej apatyi.

Po raz pierwszy od chwili wyjazdu, doznałem uczucia strachu; po raz pierwszy tknęła mię myśl, że ta wyprawa skończyć się może — nieszczęściem.

Dotąd, w walce z mrozem, miałem różnego rodzaju posiłki — teraz stałem naprzeciw niego sam jeden, najzupełniej bezbronny. On

1 2 3 4 5
Idź do strony:

Darmowe książki «Chałat - Wiktor Teofil Gomulicki (darmowa czytelnia online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz