Placówka postępu - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖
Placówka postępu Josepha Conrada to opowiadanie, które może być postrzegane jako mniej udany pierwowzór Jądra ciemności. Pierwowzór nie pod względem fabuły, lecz ogólnego założenia o destrukcyjnym wpływie mentalności kolonialnej na moralność. Opowiadanie traktuje o dwóch białych, uosabiających mieszczańską przeciętność, przebywających w placówce handlowej w głębi Afryki. Ich jedynym zadaniem jest pobieranie od miejscowych plemion kości słoniowej. Sytuacja komplikuje się, gdy jeden z ich podwładnych uznaje, że więcej tego materiału można pozyskać, handlując żywym towarem. Europejczycy, stając wobec faktu dokonanego, reagują wpierw oburzeniem. Cała sytuacja uruchamia w nich jednak emocje, które w końcu doprowadzają do morderstwa i samobójstwa.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Placówka postępu - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Żyli niby ślepcy w wielkim pokoju, zdając sobie sprawę, i to niedokładnie — tylko z rzeczy, z którymi się stykali — lecz niezdolni byli absolutnie do ogarnięcia całokształtu zjawisk. Rzeka, las i rozległy kraj tętniący życiem, wszystko to przedstawiało dla nich wielką pustkę. Nawet jaskrawy blask słońca nie rozświetlał niepojętych zjawisk, które przesuwały się przed ich oczyma bez żadnego związku ani też celu. Rzeka zdawała się wypływać znikąd i nigdzie nie dążyć. Płynęła przez próżnię. Z tej próżni wyłaniały się niekiedy łódki i ludzie z włóczniami zalegali tłumnie dziedziniec stacji. Byli nadzy, połyskliwie czarni i zbudowani nieskazitelnie, zdobiły ich śnieżne muszle i błyskotki z miedzianego drutu. Głosy zlewały się w gwar dziwaczny i świegotliwy, ruchy mieli dostojne, a oczy ich — zalęknione i nieznające spoczynku — rzucały szybkie, dzikie spojrzenia. Siedzieli na piętach przed werandą w pięć albo i więcej długich rzędów, podczas gdy ich wodzowie targowali się godzinami z Makolą o kieł słonia. Kayerts siedział na krześle i spoglądał z góry na te poczynania, nic zgoła nie rozumiejąc. Wytrzeszczał na nich okrągłe niebieskie oczy i wołał do Carliera:
— Popatrz no — o tam! Widzisz tego draba i tego drugiego z lewej strony. Widziałeś ty kiedy taką twarz? Ach, cóż za śmieszna bestia!
Carlier, pykając z krótkiej drewnianej fajki napchanej krajowym tytoniem, zbliżał się zawadiackimi krokami, podkręcał wąsa i ogarniał wojowników spojrzeniem wyniosłym a pobłażliwym.
— W samą porę. — Piękne zwierzęta — oświadczał. — Przynieśli trochę gnatów, co? Popatrz no na muskuły tego draba — trzeciego z rzędu. Nie miałbym ochoty dostać od niego pięścią w nos. Ramiona ma piękne, ale nogi od kolan w dół — do niczego. To żaden materiał na kawalerzystę. — I spoglądał przychylnie na własne piszczele, konkludując niezmiennie: — Brr, jak oni śmierdzą! Ty, Makola, zabierz to stado do fetysza (na każdej stacji nazywano skład fetyszem, może ze względu na gnieżdżącego się w nim ducha cywilizacji) i daj im trochę tego śmiecia, które tam trzymasz. Wolałbym, żeby skład był pełen kości słoniowej niż tych gałganów.
Kayerts przytakiwał.
— Tak, tak! Idź tam i skończ tę gadaninę, panie Makola. Gdy się porozumiecie, przyjdę zważyć kieł. Musimy być dokładni. — Potem zwracał się do kolegi: — To jest plemię, które mieszka tam, w dole rzeki; trzeba przyznać, że są aromatyczni. Pamiętam, że już tu raz byli. Słyszysz ten wrzask? Czego to człowiek nie wycierpi w tym psim kraju! Głowa mi pęka.
Takie korzystne wizyty zdarzały się rzadko. Dzień za dniem obaj pionierzy handlu i postępu spoglądali na pusty dziedziniec, zalany drgającym blaskiem prostopadłych promieni. Pod wysokim brzegiem cicha rzeka płynęła spokojnie, mieniąc się iskrami. W środku łożyska na piaszczystej mieliźnie hipopotamy i aligatory leżały obok siebie i wygrzewały się w słońcu. A naokół drobnej polanki otaczającej handlową stację nieobjęte lasy ciągnęły się na wszystkie strony i kryły złowrogie powikłania fantastycznego życia, spoczywając w wymownym milczeniu i majestacie. Dwaj mężczyźni nic nie rozumieli i nie troszczyli się o nic, pochłonięci liczeniem dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Poprzednik ich zostawił trochę podartych książek. Zaznajomili się z tymi szczątkami powieści i — ponieważ nigdy przedtem nic podobnego nie czytali — zdumiało ich to i rozerwało. Potem w ciągu długich dni prowadzili nieskończone i głupie dyskusje o intrygach i osobach. W środku Afryki zaznajomili się z kardynałem Richelieu i Artagnanem, z Jastrzębim Okiem i Ojcem Goriot — i z wielu innymi osobistościami. Wszystkie te urojone postacie stały się przedmiotem plotek, niby żywi znajomi. Oceniali ich cnoty, podejrzewali ich intencje, sławili ich powodzenia; gorszyli się obłudą bohaterów lub wątpili o ich odwadze. Opisy zbrodni napełniały oburzeniem obu czytelników, natomiast czułe lub patetyczne ustępy wzruszały ich głęboko. Carlier odchrząkiwał i mówił z żołnierska: — Co za brednie. — Okrągłe oczy Kayertsa pełne były łez, a tłuste jego policzki drgały, gdy oświadczał pocierając łysinę: — To wspaniała książka. Nie miałem pojęcia, że są na świecie tacy zdolni ludzie.
Znaleźli także kilka starych numerów gazety wydawanej w kraju. Ów dziennik omawiał w pompatycznych okresach6 to, co podobało mu się nazwać „naszą Ekspansją Kolonialną”. Rozprawiał szeroko o prawach i obowiązkach cywilizacji, o świętym posłannictwie pracy cywilizacyjnej i wynosił pod niebiosa zasługi tych, którzy krzewią światło i wiarę, i handel w ciemnych zakątkach ziemi. Carlier i Kayerts czytali, dziwili się i stopniowo nabierali o sobie coraz lepszego pojęcia. Carlier rzekł pewnego wieczoru — zakreślając szeroki łuk ręką:
— Za sto lat będzie tu może miasto. Bulwary i składy, i koszary, i... i — sale. bilardowe. Cywilizacja, mój stary, i cnota, i wszystko. A wówczas ludziska będą wyczytywali, że dwaj zacni obywatele, Kayerts i Carlier, byli pierwszymi białymi, którzy osiedli na tym miejscu!
Kayerts przytakiwał:
— Tak, ta myśl jest bardzo krzepiąca.
Zdawali się zapominać o swym umarłym poprzedniku; ale raz wczesnym rankiem Carlier wyszedł i umocował krzyż na grobie.
— Ile razy szedłem tamtędy, dostawałem zeza — tłumaczył Kayertsowi, popijając ranną kawę. — Taki ten krzyż był pochylony, że dosłownie nie mogłem na niego patrzeć, nie zezując. No więc ustawiłem go prosto. A jak mocno teraz stoi — no, mówię ci! Zawiesiłem się obiema rękami na poprzecznym drewnie. Ani drgnął. Porządnie to zrychtowałem7.
Czasami odwiedzał ich Gobila. Był to naczelnik sąsiednich wiosek, siwowłosy dzikus, chudy i czarny; wokoło bioder nosił przepaskę z białego płótna i wyleniałą skórę pantery na plecach. Zbliżał się, stawiając długie kroki kościstymi nogami i podpierając się laską równie jak i on wysoką; wszedłszy do pokoju, który był wspólną własnością Kayertsa i Carliera, przysiadał na piętach na lewo od drzwi. Siedział tam, śledząc pilnie ruchy Kayertsa i od czasu do czasu wygłaszał mowę, z której tamten nic nie rozumiał. Kayerts, nie przerywając sobie zajęcia, odzywał się niekiedy przyjaznym tonem: — Jakże się miewasz, stary bałwanie? — przy czym uśmiechali się do siebie. Obaj biali mieli słabość do tego starego, niezrozumiałego stworu i nazywali go ojcem Gobilą. Zachowanie się Gobili cechowała istotnie ojcowska życzliwość; wyglądało na to, że kocha naprawdę wszystkich białych ludzi. Wydawali mu się wszyscy bardzo młodzi i niemożliwi do rozróżnienia (chyba według wzrostu); wiedział, że wszyscy są braćmi i że nigdy nie umierają. Śmierć artysty, który był pierwszym białym, jakiego Gobila znał bliżej, nie naruszyła wcale tej wiary, ponieważ Gobila święcie był przekonany, że biały cudzoziemiec udał tylko śmierć i kazał się pochować dla wiadomych sobie tajemniczych celów, których zgłębienie na nic by się nie przydało. Może powrócił w ten sposób do swojego kraju? W każdym razie ci dwaj biali byli na pewno braćmi zmarłego — i Gobila przeniósł na nich swoją niedorzeczną miłość. Odwzajemniali mu się w pewien sposób. Carlier klepał go po plecach i dla jego rozrywki pocierał zapałki, nie bacząc na oszczędność. Kayerts zawsze był gotów dać mu do powąchania butelkę z amoniakiem. Jednym słowem zachowywali się zupełnie tak samo jak tamta biała istota, która ukryła się w ziemi. Gobila przyglądał im się uważnie. Może byli obaj tamtą istotą — a może tylko jeden z nich? Nie umiał tego rozstrzygnąć i wyjaśnić tajemnicy — ale czuł dla nich zawsze niezmienną życzliwość. Na skutek tej przyjaźni kobiety z okolicznych wsi szły co rano gęsiego przez trzciniastą trawę, przynosząc na stację drób i słodkie kartofle, wino palmowe, a czasem i kozła. Spółka nigdy swoich stacji dostatecznie nie zaopatrywała i agenci potrzebowali miejscowych produktów, aby się wyżywić. Dostawali je z powodu życzliwości Gobili i dobrze im się działo. Od czasu do czasu jeden z nich przechodził paroksyzm febry; drugi pielęgnował go wówczas ze szlachetnym oddaniem. Niewiele robili sobie z choroby. Febra pozostawiała osłabienie i po każdym ataku wyglądali znacznie gorzej. Carlierowi zapadły się oczy; irytował się o lada drobnostkę. Twarz Kayertsa była mizerna i obwisła, co w połączeniu z okrągłością jego brzucha wyglądało bardzo dziwacznie. Ale przebywając wciąż razem nie spostrzegali zmian, jakie zachodziły w ich wyglądzie, a także i usposobieniu.
Minęło tak pięć miesięcy.
Gdy pewnego ranka Kayerts i Carlier wyciągnięci w fotelach na werandzie mówili o zbliżających się odwiedzinach parowca, grupa zbrojnych ludzi wyszła z lasu i zbliżyła się do stacji. Byli to obcy Murzyni z innej części kraju. Wysocy, smukli, spowici od stóp do głów w niebieskie płótno z frędzlami ułożone w klasyczne fałdy, uzbrojeni byli w rusznice zawieszone na obnażonym prawym ramieniu. Makola ujawnił podniecenie i wybiegł ze składu (gdzie spędzał całe dnie) na spotkanie gości. Weszli na dziedziniec i spoglądali wokoło spokojnym, — pogardliwym wzrokiem. Ich wódz — potężny Murzyn o zdecydowanym wyglądzie i oczach krwią nabiegłych — stanął przed werandą i wygłosił długą mowę. Wymachiwał przy tym rękami i skończył niespodzianie.
W jego intonacji i brzmieniu długich okresów dźwięczało coś, co uderzyło obu białych. Było to niby przypomnienie czegoś niekoniecznie znanego, a jednak podobnego do mowy ludzi cywilizowanych. Słowa Murzyna brzmiały jak słowa jednego z tych niesamowitych języków, które zdarza się nam czasem słyszeć w snach.
— Cóż to za szwargot? — rzekł zdumiony Carlier. — W pierwszej chwili wydało mi się, że ten drab mówi po francusku. W każdym razie to zupełnie inny żargon niż wszystkie, któreśmy kiedykolwiek słyszeli.
— Tak — odparł Kayerts. — Ty, Makola, co on tam mówi? Skąd przychodzą? Co to za jedni?
Ale Makola, który stał jak na rozżarzonych węglach, odrzekł spiesznie:
— Nie wiem. Przychodzą z bardzo daleka. Może pani Price ich zrozumie. To są może źli ludzie.
Wódz poczekawszy chwilę rzekł coś ostro do Makoli, który potrząsnął głową. Obcy rozejrzał się wokoło, zauważył szopę Makoli i ruszył ku niej. W następnej chwili usłyszano głos pani Makola przemawiającej z wielką płynnością. Pozostali goście — było ich wszystkich sześciu — wałęsali się bezceremonialnie po dziedzińcu, wtykali głowy przez drzwi składu, obstąpili grób białego, wskazując znacząco na krzyż i w ogóle czuli się jak w domu.
— Nie podobają mi się te dranie i — wiesz co, Kayerts — oni muszą pochodzić z wybrzeża; mają broń palną — zauważył sprytny Carlier.
Kayertsowi te dranie nie podobały się również. Obaj po raz pierwszy zdali sobie sprawę, że żyją w okolicznościach, w których niezwykłość może być niebezpieczna, i że poza nimi dwoma nie ma na ziemi żadnej siły, która mogłaby odgrodzić ich od tej niezwykłości. Weszli do domu zaniepokojeni i nabili rewolwery. Kayerts rzekł:
— Musimy powiedzieć Makoli, żeby kazał im pójść precz, nim się ściemni.
Obcy ludzie odeszli po południu, zjadłszy posiłek przygotowany przez panią Makola. Olbrzymia kobieta była bardzo podniecona i dużo z gośćmi rozmawiała. Terkotała ostrym głosem, pokazując tu i tam na lasy i rzekę. Makola siedział na uboczu i śledził rozmowę. Niekiedy wstawał i szeptał coś żonie do ucha. Odprowadził obcych aż poza wąwóz leżący w tyle na granicy gruntów stacyjnych i powrócił wolnym krokiem pogrążony w głębokiej zadumie. Gdy biali zwrócili się do niego z pytaniami, zachował się bardzo dziwnie; zdawało się, że nic nie rozumie, że zapomniał po francusku, że w ogóle zapomniał mówić. Kayerts i Carlier zauważyli zgodnie, że Murzyn wypił za wiele palmowego wina.
Wprawdzie była mowa o tym, że trzeba by trzymać kolejno wartę, ale wieczorem wszystko wyglądało tak spokojnie i cicho, że poszli spać jak zwykle. Przez całą noc przeszkadzało im dudnienie bębnów po wioskach. Gdzieś, w pobliżu rozlegał się głęboki, szybki łoskot — odpowiadał mu drugi w oddali — i zapadała cisza. Wkrótce krótkie pobudki odzywały się znowu tu i tam, zlewały się i rozrastały, potężniejąc w silny i przeciągły warkot, który wypływał z lasu, toczył się w ciemnościach, ciągły i nieustanny, bliski i daleki — jak gdyby cały świat był jednym olbrzymim bębnem huczącym bez przerwy wezwanie do niebios. A poprzez ten głęboki i potężny hałas nagłe wrzaski, podobne do śpiewów buchających z domu wariatów, przedzierały się w ostrych, zgrzytliwych wytryskach, sięgając wysoko ponad ziemię i niwecząc wszelki spokój pod gwiazdami.
Kayerts i Carlier źle spali tej nocy. Zdawało im się, że słyszą wystrzały, ale nie mogli ustalić, w jakim kierunku. Rano nie było Makoli. Wrócił około południa w towarzystwie jednego z wczorajszych przybyszów i wymykał się wciąż Kayertsowi, który ani rusz nie mógł się z nim rozmówić; zdawało się, że Makola ogłuchł. Kayerts bardzo się temu dziwował. Carlier, który łowił ryby na wybrzeżu, wrócił tymczasem i rzekł, pokazując swój połów:
— Jakieś piekielne dzisiaj poruszenie wśród tych Murzynów; ciekaw jestem, co się tam święci. Z piętnaście łodzi przebyło rzekę podczas tych dwóch godzin, kiedy łowiłem ryby.
Strapiony Kayerts odezwał się: — Ten Makola... czy nie dziwnie dziś wygląda?
Carlier doradził: — Trzymaj w kupie wszystkich naszych ludzi, bo nuż się coś wydarzy.
Uwagi (0)