René - François-René de Chateaubriand (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖
Młody Francuz René, szukając ukojenia swoich smutków,przybywa do kolonii w Luizjanie i zamieszkuje wśródokolicznych Indian. Po latach nalegań, opowiada dwómmentorom, staremu wodzowi Szaktasowi i mądremu księdzuSuel, historię swojego nieszczęścia, które skłoniło godo porzucenia ojczyzny.Chateaubriand, czerpiąc z własnych doświadczeń, przedstawiaprzeżycia wrażliwego młodego człowieka, który zatraca sensżycia, pogrążając się w melancholii.
- Autor: François-René de Chateaubriand
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «René - François-René de Chateaubriand (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 François-René de Chateaubriand
Szukałem zwłaszcza w swoich podróżach towarzystwa artystów i tych boskich ludzi, którzy opiewają na swej lirze bogów oraz szczęśliwość ludów szanujących prawa, religię i groby.
Ci śpiewacy są z rasy boskiej; posiadają jedyny niezaprzeczony dar, jakim niebo obdarowało ziemię. Życie ich jest zarazem naiwne i wzniosłe; sławią bogów złotymi usty27 a są najprostszymi z ludzi; gwarzą jak nieśmiertelni albo jak małe dzieci; tłumaczą prawa wszechświata, a nie mogą zrozumieć najbłahszych spraw życia; mają cudowne pojęcia o śmierci, a umierają, nie wiedząc sami kiedy, jak niemowlęta.
Na górach Kaledonii28, ostatni bard29, jakiego słyszano w tych pustkowiach, wyśpiewał mi poematy, których bohater krzepił niegdyś jego starość. Siedzieliśmy na kilku kamieniach zjedzonych mchem; potok płynął u naszych stóp; koza pasła się opodal wśród szczątków wieży, a wiatr morski świstał po chaszczach. Obecnie religia chrześcijańska, również córka wysokich gór30, zatknęła krzyż na pomnikach morweńskich bohaterów31 i trąciła w harfę Dawida32 nad brzegiem tegoż strumienia, w podle33 którego Osjan34 dobywał jęku ze swej harfy. Równie pokojowa jak bóstwa Zelmy35 były wojownicze, strzeże trzód tam, gdzie Fingal36 toczył boje, i zaludnia aniołami pokoju chmury, dotąd zamieszkałe przez mężobójcze widziadła.
Starożytna i urokliwa Italia ukazała mi tłum swych arcydzieł. Z jakąż świętą i poetycką grozą błądziłem po tych rozległych budowlach, poświęconych przez sztukę religii! Co za labirynt kolumn! Jakie szeregi arkad i sklepień! Jakże piękne są szmery, które słyszy się dokoła tych kopuł, podobne do hałasu fal w Oceanie, do szeptu wiatrów w lasach lub do głosu Boga w świątyni! Architekt buduje, można powiedzieć, myśli poety i czyni je dotykalnymi zmysłom.
Mimo to czegóż nauczyłem się aż dotąd z tylą37 mozołu? Nic pewnego u starożytnych, nic pięknego u współczesnych. Przeszłość i teraźniejszość to dwa niezupełne posągi: jeden wydobyto pokaleczony od uszkodzeń wieków, drugi nie osiągnął jeszcze swej przyszłej doskonałości.
Ale być może, moi sędziwi przyjaciele, zdziwieni jesteście, wy zwłaszcza, mieszkańcy puszczy, iż zdając sprawę ze swych podróży, nie wspomniałem ani razu o pomnikach natury?
Jednego dnia, wstąpiłem na szczyt Etny, wulkanu, który płonie pośród wyspy. Ujrzałem, jak słońce wznosi się pode mną na bezkresnym widnokręgu; ujrzałem Sycylię skurczoną niby mały punkcik u swoich stóp i morze rozpościerające się daleko w przestrzeni. W tym prostopadłym rzucie obrazu rzeki zdały mi się jeno geograficznymi liniami wykreślonymi na mapie; ale podczas gdy z jednej strony oko moje oglądało te przedmioty, z drugiej zanurzało się ono w kraterze Etny, której rozpalone wnętrzności jawiły się pośród oparów czarnego dymu.
Młody człowiek pełen namiętności, siedzący na paszczy wulkanu i płaczący nad śmiertelnymi, których siedziby zaledwie dostrzega u swoich stóp, jest z pewnością, o starcy, istotą godną jedynie waszego politowania; ale cokolwiek byście mogli o tym mniemać, widok ów daje wam obraz jego charakteru i egzystencji: w ten to sposób przez całe życie miałem przed oczami dzieło stworzenia, olbrzymie i niedostrzegalne zarazem, i otwartą przepaść pod nogami.
Wymawiając te ostatnie słowa, René umilkł i popadł w zadumę. Ojciec Suel patrzył nań ze zdumieniem, a stary ślepy sachem, nie słysząc już głosu młodzieńca, nie wiedział, co sądzić o tym milczeniu.
René obrócił oczy na gromadkę Indian, którzy mijali wesoło równinę. Nagle fizjonomia38 jego roztkliwiła się, łzy popłynęły z oczu; wykrzyknął:
— Szczęśliwi dzicy! Och! czemuż nie mogę cieszyć się spokojem, jaki wam zawsze towarzyszy! Podczas gdy ja z tak niewielkim pożytkiem przebiegłem tyle okolic, wy, siedząc spokojnie pod dębem, pozwoliliście płynąć dniom, nie licząc ich biegu. Pobudką działania były jedynie wasze potrzeby: jak dziecko, między zabawą a snem, dochodziliście lepiej ode mnie do celów mądrości. Jeżeli owa melancholia, która rodzi się z nadmiaru szczęścia, spływała niekiedy w waszą duszę, niebawem otrząsaliście się z przelotnego smutku, a spojrzenie wasze wzniesione ku niebu szukało z roztkliwieniem tego nieznanego Czegoś, które lituje się nad biednym dzikim.
Tutaj głos Renégo zamarł znowu; młodzieniec zwiesił głowę na piersi. Szaktas, wyciągając ramię w cień i ujmując za rękę swego syna, wołał wzruszonym głosem:
— Synu mój! Drogi synu!
Na to wołanie młodzian, przychodząc do siebie i rumieniąc się za swe wzruszenie, prosił przybranego ojca, aby mu je przebaczył.
Wówczas stary dziki odparł:
— Mój młody przyjacielu, poruszenia serca takiego jak twoje nie mogą być równe; miarkuj jedynie ów charakter, który ci już sprawił tyle złego. Jeżeli więcej niż inni cierpisz nad sprawami życia, nie powinieneś się temu dziwić: wielka dusza musi zamykać więcej boleści niż mała. Opowiadaj dalej. Przebiegliśmy wraz z tobą część Europy; daj nam poznać twą ojczyznę. Wiesz, że widziałem Francję, i znasz więzy jakie mnie z nią jednoczyły; chętnie posłucham o tym wielkim Wodzu39, który już nie żyje, a którego wspaniałą chatę oglądałem. Moje dziecko, ja żyję jedynie pamięcią. Starzec, wraz ze swymi wspomnieniami, podobny jest do spróchniałego dębu w lesie: dąb taki nie stroi się już własnym liściem, ale okrywa niekiedy swą nagość obcą roślinnością, która wyrasta na jego odwiecznych gałęziach.
Brat Amelii, uspokojony tymi słowy40, tak podjął dzieje swego serca:
— Niestety! ojcze, nie zdołam ci nic powiedzieć o tym wielkim wieku, którego tylko schyłek widziałem w mym dzieciństwie, a którego już nie było, kiedy wróciłem do ojczyzny. Nigdy u żadnego ludu nie dokonała się bardziej zdumiewająca i gwałtowna przemiana. Z wysokości Geniuszu, ze czci dla religii, z powagi obyczajów, wszystko zstąpiło nagle do gibkości dowcipu41, do bezecności, zepsucia.
Na próżno tedy spodziewałem się znaleźć w ojczyźnie środki do uspokojenia tego zamętu, tej gorączki pragnienia, jaka idzie za mną wszędzie. Nauka świata nie nauczyła mnie niczego, a mimo to nie miałem już błogości niewiedzy.
Siostra moja swym niewytłumaczalnym dla mnie postępowaniem zdawała się z umysłu42 pomnażać me zgryzoty; opuściła Paryż na kilka dni przed moim przybyciem. Napisałem do niej, iż mam nadzieję podążyć za nią; odpowiedziała czym prędzej, aby mnie odwieść od tego zamiaru, podając za pozór, iż sama nie wie jeszcze, dokąd powołają ją sprawy. Jakież smutne refleksje czyniłem wówczas nad uczuciem, które obecność studzi, nieobecność niweczy, które nie zdoła się oprzeć nieszczęściu, a jeszcze mniej pomyślności!
Niebawem uczułem się bardziej samotny w ojczyźnie niż wprzód na obcej ziemi. Chciałem się rzucić na jakiś czas w wir świata, który był mi zupełnie obcy i który mnie nie rozumiał. Dusza moja, nie zużyta jeszcze żadną namiętnością, szukała przedmiotu przywiązania; ale spostrzegłem, iż daję więcej, niż otrzymuję. Nie podniosłego języka ani też głębokiego uczucia żądano ode mnie. Bawiłem się jeno zdrabnianiem swego życia, aby je zrównać z poziomem otoczenia. Uważany wszędzie za „romantyczną głowę”, wstydząc się roli, jaką odgrywałem, zmierżony43 coraz to więcej rzeczami i ludźmi, postanowiłem usunąć się w jakiś kąt miasta, aby tam żyć zupełnie ustronnie.
Zrazu znalazłem przyjemność w tym pokątnym i niezawisłym życiu. Nieznany, poruszałem się w tłumie, w owej rozległej pustyni ludzkiej.
Często, przysiadłszy w jakimś mało uczęszczanym kościele, spędzałem godziny całe na dumaniach. Widziałem biedne kobiety, jak przychodziły padać na twarz w obliczu Najwyższego, lub grzeszników klękających przed trybunałem pokuty. Każdy, kto opuszczał ten przybytek, wychodził z bardziej rozjaśnioną twarzą; głuche zaś hałasy dochodzące z zewnątrz zdawały się niby fale namiętności i burz świata, zamierające u stóp świątyni Pańskiej. Wielki Boże, który widziałeś łzy moje płynące tajemnie w tych świętych zaciszach, wiesz ile razy rzucałem się do twych stóp, błagając, abyś mnie zwolnił z ciężaru istnienia lub też odmienił we mnie dawnego człowieka! Ach! któż nie czuł niekiedy potrzeby odrodzenia się, odmłodzenia w wodach rzeki, skrzepienia duszy w źródle życia? Któż nie czuje się niekiedy przygnieciony ciężarem własnego skażenia, niezdolnym uczynić nic wielkiego, szlachetnego, sprawiedliwego?
Kiedy zapadał wieczór, kierując się z powrotem ku memu schronieniu, zatrzymywałem się na moście, aby oglądać zachód słońca. Czerwony krąg, rozpłomieniając opary miasta, zdawał się wahać powoli w złotej cieczy, niby wahadło zegaru44 wieków. Szedłem wreszcie ku domowi wśród zapadającej nocy, poprzez labirynt samotnych uliczek. Patrząc na światła błyszczące w domach ludzkich, przenosiłem się myślą w kryjące się tam sceny bólu i radości i myślałem, że pod tyloma zamieszkałymi dachami, ja nie mam przyjaciela. Wśród tych dumań, na wieży gotyckiej katedry biła miarowymi uderzeniami godzina, powtarzała się na wszystkie tony od kościoła do kościoła. Niestety! każda godzina w społeczeństwie ludzi otwiera grób i każe płynąć łzom.
To życie, które mnie w pierwszej chwili oczarowało, stało mi się niebawem nie do zniesienia. Znużyło mnie powtarzanie się tych samych scen i tych samych myśli. Zacząłem zgłębiać własne serce, pytać, czego pragnę. Nie wiedziałem; ale wydało mi się nagle, iż z rozkoszą znalazłbym się w lesie. I oto już byłem gotów zakończyć na wiejskim wygnaniu drogę życia ledwie rozpoczętą, a w której już pochłonąłem wieki.
Chwyciłem się tej myśli z zapałem, jaki wkładam we wszystkie zamiary; wyjechałem natychmiast, aby zakopać się w chatce, tak jak ruszyłem niegdyś, aby objechać świat dokoła.
Winią mnie, iż jestem niestały w upodobaniach, że nie umiem się długo karmić jedną chimerą45, że jestem pastwą46 wyobraźni, która kwapi się docierać do dna mych rozkoszy, jak gdyby się czuła przygnieciona ich trwaniem; obwiniają mnie, że zawsze wybiegam poza cel jaki mogę osiągnąć: niestety! szukam jedynie nieznanego dobra, którego przeczucie mnie prześladuje. Czy to moja wina, jeżeli znajduję wszędzie granice, jeżeli to, co skończone nie ma dla mnie żadnej wartości? Mimo to czuję, iż przywiązuję się w życiu do pewnej monotonii wrażeń i gdybym był jeszcze na tyle szalony, aby wierzyć w szczęście, szukałbym go w przyzwyczajeniu.
Bezwarunkowa samotność, widok natury, wprowadziły mnie niebawem w stan niepodobny prawie do opisania. Bez rodziny, bez przyjaciół, można powiedzieć: sam na ziemi, nie zaznawszy jeszcze uczucia miłości, byłem niejako zmiażdżony nadmiarem życia. Niekiedy oblewałem się nagle rumieńcem, czułem, jak w moim sercu krążą niby strumienie żarzącej lawy; niekiedy wydawałem mimowolne krzyki; czym śnił, czy czuwałem, noce moje zarówno były niespokojne. Brakowało mi czegoś, aby wypełnić otchłań istnienia: schodziłem w doliny, wspinałem się na góry, przywołując całą siłą pragnień ideał przyszłej namiętności; tuliłem go w podmuchu wiatrów; zdawało mi się, że słyszę go w jęku rzeki; wszystko było tym urojonym majakiem, i gwiazdy w niebie, i nawet sama zasada wszechżycia.
Wszelako ten stan spokoju i zamętu, niedostatku i bogactwa, nie był bez pewnego uroku. Jednego dnia bawiłem się oskubywaniem gałązki wierzbowej nad strumieniem, wiążąc myśl z każdym listkiem uciekającym z prądem wody. Król, który lęka się w nagłej rewolucji postradać koronę, nie odczuwa żywszego lęku, niż ja go doznawałem za każdym wypadkiem, który groził szczątkom mej gałązki. O słabości śmiertelnych! O dziecięctwo serca ludzkiego, niestarzejącego się nigdy! Oto więc, do jakiego stopnia płochości może zstąpić nasz pyszny rozum! A wszakże prawdą jest, że wielu ludzi wiąże swe istnienie do rzeczy równie mało wartych, jak moje wierzbowe liście...
Ale jak wyrazić natłok ulotnych wrażeń, doznanych wśród tych przechadzek? Dźwięki, które wydaje namiętność w pustce samotnego serca, podobne są do szmeru wiatrów i wody w pustyni: człowiek rozkoszuje się nimi, ale nie zdołałby ich odmalować.
Jesień zaskoczyła mnie pośród tych dusznych47 wahań: powitałem z zachwytem miesiąc burz. To byłbym chciał być jednym z wojowników, błądzących wśród wiatrów, chmur i widziadeł; to zazdrościłem wręcz losu pasterza, grzejącego oto ręce przy nędznym ogniu z chrustu roznieconym na skraju lasu. Słuchałem jego melancholijnych śpiewów, które przypominały mi, że w każdym kraju przyrodzony śpiew człowieka jest smutny, nawet kiedy wyraża szczęście. Serce nasze to instrument niezupełny, lira, w której brakuje strun, tak iż trzeba nam oddawać akcenty radości w tonach przeznaczonych dla westchnień.
W dzień błądziłem po rozległych zaroślach, spływających się z lasami. Jak mało trzeba było mym marzeniom! Uschły liść pędzony wiatrem przede mną, chata, z której dym wznosił się ku obnażonym wierzchołkom drzew, mech drżący od północnego podmuchu na pniu dębu, ustronna skała, staw w pustkowiu, nad którym szumiała pożółkła trzcina! Samotna dzwonnica, wznosząca się het w dolinie, pociągała często me spojrzenia; często ścigałem oczami wędrowne ptaki przelatujące mi nad głową. Wyobrażałem sobie nieznane brzegi, odległe strefy, do których spieszą; byłbym chciał znaleźć się na ich skrzydłach. Dręczyło mnie tajemne uczucie, czułem, że ja sam jestem jeno wędrowcem; ale zdawało mi się, że głos z nieba powiada mi: „Człowieku, czas twej wędrówki nie nadszedł jeszcze; czekaj aż się podniesie wiatr śmierci, wówczas rozwiniesz lot ku nieznanym strefom, których pożąda twoje serce”.
„Podnoście się rychło, upragnione burze, które macie unieść Renégo w przestwory innego życia!” Tak mówiąc, szedłem wielkimi krokami, z rozpromienioną twarzą, z włosami rozwianymi wichrem, nie czując deszczu ani chłodu, oczarowany, udręczony i jakby opętany przez demona własnego serca.
W nocy, kiedy Akwilon48 wstrząsał mą chatą, kiedy deszcze waliły się strumieniami na dach, kiedy przez okno widziałem księżyc rozgarniający skłębione chmury, niby blady okręt, który pruje fale, zdawało mi się, iż zdwojone życie tętni w mym sercu, że miałbym
Uwagi (0)