Fatalne jaja - Michaił Bułhakow (wypożyczalnia książek .TXT) 📖
Książka wydana w 1924 roku, została przez autora osadzona w przyszłości, w roku 1928, a jej bohaterem jest naukowiec, profesor Włodzimierz Ipatiewicz Piersikow.
Jego wynalazek, skondensowany promień światła o czerwonej barwie, nieoczekiwanie wpłynie na życie ludzi w Związku Radzieckim.
Fatalne jaja to opowiadanie Michaiła Bułhakowa, rosyjskiego pisarza i dramaturga, autora powieści Mistrz i Małgorzata. Książka krótko po opublikowaniu została przetłumaczona przez Edmunda Jezierskiego i wydana w Polsce.
- Autor: Michaił Bułhakow
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Fatalne jaja - Michaił Bułhakow (wypożyczalnia książek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Michaił Bułhakow
— Włodzimierzu Ipatiewiczu, ustawiłem wnętrzności, czy niechcecie spojrzeć?
Piersikow szybko zsunął się z taboretu, porzuciwszy wizjer na półdrodze, i, powoli kręcąc w palcach papierosa, przeszedł do gabinetu asystenta. Tam, na szklannym stole, na wpół zaduszona i obumarła ze strachu i bólu żaba była rozpostarta na korkowym statywie, a jej przezroczyste galaretowate wnętrzności wyciągnięte z zakrwawionego brzucha w mikroskop.
— Bardzo dobrze — rzekł Piersikow i przyłożył oko do okularu mikroskopu.
Widocznie coś bardzo ciekawego można było zauważyć w wnętrznościach żaby, gdzie jak na dłoni widoczne, po rzekach naczyń żwawo biegły żywe kulki krwi. Piersikow zapomniał o swoich amebach i w przeciągu półtorej godziny na zmianę z Iwanowym przykładał oko do szkła mikroskopu. Przy tym obydwaj uczeni zamieniali ożywione, lecz niezrozumiałe dla zwykłych śmiertelników słowa.
Wreszcie Piersikow odsunął się od mikroskopu, oznajmiając:
— Krew się zsiada, nic nie poradzisz.
Żaba ciężko poruszyła głową i w jej gasnących oczach były wyraźne słowa: „kanalie z was, ot co....”
Rozprostowując zdrętwiałe nogi, Piersikow wstał, wrócił do swego gabinetu, ziewnął, przetarł palcami wiecznie rozpalone powieki i, usiadłszy na taborecie, zajrzał do mikroskopu, położył palce na wizjerze i już zamierzał przekręcić śrubkę, lecz nie poruszył jej. Prawym okiem widział Piersikow mętną białą tarczę i na niej martwe blade ameby, a pośrodku tarczy siedział barwny lok, podobny do loku kobiecego. Ten lok i sam Piersikow, i setki uczniów jego widzieli wielokrotnie i nikt nie zainteresował się nim, a i nie było czego. Barwny pęczek światła tylko przeszkadzał obserwacji i pokazywał, że preparat nie jest w ognisku. Dlatego też bezlitośnie ścierano go jednym przekręceniem gwintu, oświetlając pole równym, białym światłem. Długie palce zoologa już ściśle legły na nacięcie gwintu i naraz drgnęły i zsunęły się. Przyczyną tego było prawe oko Piersikowa, naraz14 stał się czujnym, zdumiał się, przepełnił się nawet trwogą. Nie niedołężna pośredniość15 siedziała przy mikroskopie. Nie, siedział profesor Piersikow! Całe życie, pomysły jego skoncentrowały się w prawym oku. Pięć minut w kamiennym milczeniu wyższa istota obserwowała niższą, męcząc i naprężając oko nad stojącym poza ogniskiem preparatem. Wokoło wszystko milczało. Pankrat zasnął już w swoim pokoju w westybulu16 i jeden raz tylko muzykalnie i delikatnie zadzwoniły szyby w szafkach — to Iwanow, wychodząc, zamknął swój gabinet. Jęknęły za nim drzwi wejściowe. Potem już dał się słyszeć głos profesora. Kogo on zapytywał — nie wiadomo.
— Co takiego?... Nic nie rozumiem...
Spóźniony samochód ciężarowy przejechał przez ulicę Hercena, zatrząsłszy starymi ścianami instytutu. Płaska szklanna czarka z pincetami17 zadźwięczała na stole. Profesor zbladł i podniósł rękę nad mikroskopem, zupełnie jak matka nad dzieckiem, któremu zagraża niebezpieczeństwo. Teraz nie mogło być i mowy o tym, ażeby Piersikow poruszył gwint, o nie, obawiał się, ażeby jakakolwiek postronna moc nie wypchnęła z pola widzenia tego, co zobaczył.
Był w całej pełni biały poranek ze złotą smugą, przecinającą kremowy ganek instytutu, kiedy profesor odszedł od mikroskopu i podszedł na zdrętwiałych nogach do okna. Drżącymi palcami nacisnął guziczek i czarne grube story18 zasłoniły ranek i w gabinecie ożyła mądra uczona noc. Żółty i natchniony Piersikow rozstawił nogi i przemówił, utkwiwszy w podłodze załzawione oczy:
— Lecz jakżeż to tak?... Wszakżeż to potworne!... To potworne, panowie — powtórzył, zwracając się do żab w terrarium, lecz żaby spały i nic nie odpowiedziały.
Milczał przez chwilę, podszedł potem do wyłącznika, podniósł storę, zgasił wszystkie światła i zajrzał do mikroskopu. Twarz jego stała się naprężoną, zsunął krzaczaste żółte brwi.
— Uhu, uhu — zamruczał: przepadł. Rozumiem. R-o-o-zumiem! — przeciągnął, obłąkańczo i z natchnieniem patrząc na zagasłą kulę nad głową: — to proste.
I znów opuścił syczące story, i znów zapalił kulę. Zajrzał do kuli, radośnie i jakby drapieżnie uśmiechnął się.
— Ja go złapię — tryumfalnie i z powagą wyrzekł, podnosząc palec do góry: złapię. Być może i od słońca.
Znów podniosły się story. Słońce teraz było istotnie. Oto zalało ono ściany instytutu i ukosem położyło się na bruku Hercena. Profesor patrzał przez okno, kombinując, gdzie będzie słońce w dzień. To odchodził, to zbliżał, leciutko przytańcowując, i w końcu brzuchem położył się na desce okiennej.
Przystąpił do ważnej i tajemniczej roboty. Szklannym dzwonem nakrył mikroskop. Na błękitnawym płomieniu lampki roztopił kawałek laku19 i brzegi dzwonu przypieczętował do stołu, a na plamach lakowych odcisnął swój wielki palec. Zgasił gaz, wyszedł, i drzwi gabinetu zamknął na angielski zamek.
Półmrok panował w korytarzach instytutu. Profesor dotarł do pokoju Pankrata i długo i bez powodzenia stukał do nich. W końcu za drzwiami dało się słyszeć mruczenie, jakby psa łańcuchowego, charkanie i beczenie, i Pankrat w kalesonach w paski, zawiązanych w kostkach, stanął w jasnej plamie. Oczy jego dziko utkwione były w postaci uczonego, leciutko jeszcze poziewał ze snu.
— Pankrat — rzekł profesor, patrząc na niego przez okulary: przepraszam, że cię obudziłem. Ot co, mój przyjacielu, do mego gabinetu jutro rano nie wchodź. Pozostawiłem tam robotę, której poruszyć nie można. Zrozumiałeś.
— U-u-u, zro-zro-zrozumiałem — odpowiedział Pankrat, nic nie rozumiejąc. Chwiał się i ziewał.
— Nie, słuchaj, ty się obudź, Pankrat — mówił zoolog i leciutko tknął Pankrata w żebro, skutkiem czego na twarzy tegoż odbiło się przerażenie i pewien cień zrozumienia w oczach: Gabinet zamknąłem — ciągnął Piersikow: więc sprzątać go nie trzeba do mojego przyjścia. Zrozumiałeś?
— Słucham — zaskrzypiał Pankrat.
— No więc i pięknie, kładź się spać.
Pankrat zawrócił, znikł w drzwiach i zaraz runął na łóżko, a profesor zaczął ubierać się w westibulu. Włożył szare letnie palto i miękki kapelusz, potem przypomniawszy sobie obraz w mikroskopie, utkwił wzrok w swoich kaloszach i przez kilka sekund patrzał na nie, jakby je widział po raz pierwszy. Potem włożył lewy i na lewy chciał włożyć prawy, lecz ten nie właził.
— Jaki potworny przypadek, że on mnie odwołał — rzekł uczony: inaczej bym go tak i nie zauważył. Lecz co to obiecuje?... Wszak to obiecuje diabli wiedzą co takiego!...
Profesor uśmiechnął się, zmrużył oczy na kalosze i lewy zdjął, a prawy włożył: Boże mój! Wszak nawet wyobrazić sobie nie można wszelkich następstw... — Profesor z pogardą pchnął lewy kalosz, który drażnił go, nie chcąc wchodzić na prawy, i poszedł ku wyjściu w jednym kaloszu. Tutaj zgubił chustkę do nosa i wyszedł, trzasnąwszy ciężkimi drzwiami. Na ganku szukał długo w kieszeni zapałek, uderzając się po bokach, znalazł i poszedł ulicą z niezapalonym papierosem w ustach.
Ani jednego człowieka nie spotkał uczony aż do samej cerkwi. Tam profesor, zadarłszy głowę, wpatrywał się w złoty hełm. Słońce przyjemnie lizało go z jednej strony.
— Jak to, żem wcześniej go nie widział, jaki przypadek?... Pfuj, dureń — profesor nachylił się i zamyślił, patrząc na różnie obute nogi: — hm... Co robić? Do Pankrata się wrócić? Nie, jego nie rozbudzisz. Rzucić go, podły, szkoda. Trzeba będzie nieść w ręku. — Zdjął kalosz i z obrzydzeniem niósł go.
Na starym samochodzie z Preczystienki wyjechało troje. Dwóch pijaniusieńkich i na kolanach ich jaskrawo umalowana kobieta w jedwabnych szarawarach według mody 28. roku.
— Ech, papciu! — zawołała niskim ochrypłym głosem: cóżeś ty drugi kalosz przepił!
— Widocznie w Alkazarze wstawił się staruszek — zawył lewy pijaniusieńki, prawy zaś wysunął się z samochodu i zawołał:
— Ojciec, czy nocna na Wołchowce otwarta? My tam!
Profesor surowo popatrzał na nich ponad okularami, wypuścił z ust papierosa i natychmiast zapomniał o ich egzystencji. Na bulwarze Preczystienskom rodziły się słoneczne smugi, a hełm Chrystusa zaczął płonąć. Wzeszło słońce.
Sprawa cała polegała oto na czym. Kiedy profesor zbliżył genialne oko swoje do okularu mikroskopu, po raz pierwszy w życiu zwrócił uwagę na to, że w różnobarwnym loku szczególnie jaskrawo i grubo wydzielał się jeden promień. Promień ten był jaskrawoczerwonej barwy i z loku wypadał jak malutka osobna, no, powiedzmy, jak igiełka, czy co.
Po prostu już takie nieszczęście, że na kilka sekund promień ten pozyskał doświadczone oko wirtuoza.
W nim — w promieniu, profesor dojrzał to, co było o tysiąc razy znaczniejsze i ważniejsze od samego promienia, nietrwałego dziecięcia, zrodzonego wypadkowo przy poruszaniu lusterka i obiektywu mikroskopu. Dzięki temu, że asystent odwołał profesora, ameby przeleżały półtorej godziny pod działaniem tego promienia i oto co się otrzymało: podczas gdy na tarczy poza promieniem ziarniste ameby leżały zwiędłe i bezradne, w tym miejscu, gdzie padał czerwony zaostrzony miecz, odbywały się dziwne zjawiska. W czerwonej smużce kipiało życie. Szarutkie ameby, wypuszczając swe macki, ciągnęły się z całej mocy ku czerwonej smudze i w niej (zupełnie jakby w sposób czarodziejski) nabierały życia. Jakaś moc tchnąła w nie ducha życia. Lazły stadem i walczyły jedna z drugą o miejsce w promieniu. Odbywało się w nim szalone, inne słowo dobrać trudno, rozmnożenie. Łamiąc i obalając wszystkie prawa, znane Piersikowowi jak swoje pięć palców, rozmnażały się w jego oczach z błyskawiczną szybkością. Rozkładały się na części w promieniu i każda z części w przeciągu 2 sekund stawała się nowym i świeżym organizmem.Organizmy te w kilka chwil osiągały wnet i dojrzałość li tylko na to, ażeby ze swojej strony natychmiast dać nowe pokolenie. W czerwonej smudze, a potem i na całej tarczy zrobiło się ciasno i wszczęła się nieunikniona walka. Nowonarodzone wściekle rzucały się jedne na drugie i rwały na strzępy i połykały. Wśród narodzonych leżały trupy tych, które zginęły w walce o egzystencję. Zwyciężały lepsze i silniejsze. I te lepsze były straszne. Po pierwsze objętością przewyższały przypuszczalnie dwukrotnie zwykłe ameby, a po wtóre odznaczały się jakąś specjalną złośliwością i rześkością. Ruchy ich były błyskawiczne, macki ich znacznie dłuższe od normalnych i pracowały nimi, bez przesady, jak ośmiornice swymi mackami.
Już drugi wieczór profesor, wymizerowany i pobladły, bez jedzenia, podniecając się tylko grubymi, kręconymi w palcach papierosami, badał nowe pokolenie ameb, a na trzeci dzień przeszedł do praźródła, to jest do czerwonego promienia.
Gaz cichutko syczał w palniku, znów na ulicy panował ruch i profesor, zatruty setnym papierosem, przymknąwszy oczy, oparł się o plecy fotela na śrubie.
— Tak — teraz wszystko wyraźne. Ożywił je promień. To nowy, niezbadany przez nikogo, przez nikogo nie wynaleziony promień. Pierwsze, co trzeba będzie wyjaśnić, to — czy powstaje on tylko od elektryczności, czy także i od słońca — mruczał Piersikow do samego siebie. I w przeciągu jeszcze jednej nocy wyjaśniło się to. W trzy mikroskopy Piersikow schwytał trzy promienie, od słońca nic nie schwytał i wyraził się tak:
— Należy przypuszczać, że w spektrum20 słońca go nie ma... hm... no, jednym słowem, należy przypuszczać, że wydobyć go można tylko ze światła.
Miłośnie popatrzał na matową kulę w górze, w natchnieniu pomyślał i zaprosił do swego gabinetu Iwanowa. Opowiedział mu wszystko i pokazał ameby.
Prywat-docent21 Iwanow był zdumiony, zupełnie przygnieciony: jakżeż taka prosta rzecz, jak ta cieniutka strzała, nie była zauważona wcześniej, niech diabli wezmą! I przez kogokolwiek, i chociażby przez niego, Iwanowa, i rzeczywiście to potworne! Wy tylko popatrzcie!...
— Wy popatrzcie, Włodzimierzu Ipatiewiuczu! — mówił Iwanow, w przerażeniu lgnąc okiem do okularu: co się robi?! One rosną w moich oczach... Spójrzcie, spójrzcie...
— Obserwuję je już trzeci dzień — w natchnieniu odrzekł Piersikow.
Potem wynikła między dwoma uczonymi rozmowa, sens której polegał na tym, co następuje: prywat-docent Iwanow podejmuje się sporządzić przy pomocy ścianek i luster kamerę, w której można będzie otrzymać ten promień w postaci powiększonej i poza mikroskopem. Iwanow spodziewa się, a nawet jest zupełnie pewien, że jest to nadzwyczaj proste. Promień otrzyma, Włodzimierz Ipatiewicz może o tym nie wątpić. Tu zaszła mała wątpliwość.
— Ja, Piotrze Stiepanowiczu, kiedy ogłoszę pracę, napiszę, że kamera została zbudowana przez pana — wtrącił Piersikow, czując, że kłopot należy rozstrzygnąć.
— O, to nieważne... Zresztą, ma się rozumieć...
I kłopot zaraz został rozstrzygnięty. Od tego czasu promień pochłonął i Iwanowa. Podczas gdy Piersikow, chudnąc i wyczerpując się, przesiadywał dnie i połowy nocy przy mikroskopie, Iwanow krzątał się w błyszczącym od lamp gabinecie fizycznym, kombinując ścianki i lustra. Pomagał mu mechanik.
Z Niemiec na zapotrzebowanie komisariatu oświaty przysłali Piersikowowi trzy posyłki, zawierające w sobie lustra podwójnie wypukłe, podwójnie wklęsłe i nawet jakieś wypukło-wklęsłe szkła szlifowane. Skończyło się na tym, że Iwanow sporządził kamerę i w nią rzeczywiście schwytał czerwony promień. I należy oddać sprawiedliwość, schwytał po mistrzowsku: promień wyszedł gruby, z 4 centymetry w średnicy, ostry i silny.
1 czerwca kamerę ustawiono w gabinecie Piersikowa i chciwie rozpoczął doświadczenia z ikrą żab, oświetloną przez promień. Doświadczenia dały wstrząsające wyniki. W przeciągu dwóch dni z ikry wylęgły się tysiące kijanek. Lecz to mało, w przeciągu jednej doby kijanki wyrosły niezwykle na żaby i do tego tak złe i żarłoczne, że połowa z nich zaraz na miejscu pożarta została przez drugą połowę. Za to pozostałe przy życiu poczęły bez żadnych określonych terminów składać ikrę i w 2 dni, już poza wszelkim promieniem, wywiodły nowe pokolenie i przy tym już zupełnie niezliczone. W gabinecie uczonego zaczęło się dziać diabli wiedzą co: kijanki rozpełzły się z gabinetu po całym instytucie, w terrariach i wprost na podłodze, we wszystkich zakątkach, kwakały monotonne chóry, jak na błotach. Pankrat, i tak bojący się Piersikowa jak ognia, teraz uczuwał w stosunku do niego jedno uczucie: śmiertelne przerażenie. Po tygodniu i sam uczony poczuł, że dostaje szału. Instytut napełnił się zapachem eteru i cjanku kalium22, którym nieomal że nie otruł się Pankrat, który nie w porę zdjął maskę. Rozmnożone pokolenie błotne udało się w końcu wymordować truciznami, gabinety przewietrzyć.
Do Iwanowa Piersikow rzekł
Uwagi (0)