Grześ niepiśmienny - Michał Bałucki (czytanie książek zalety .TXT) 📖
Tytułowy bohater, Grześ, to dziecko chłopskie, od najmłodszych lat chowane w taki sposób, by mogło przydać się do pomocy w gospodarstwie.
Choć chłopiec umie zrobić wiele rzeczy, z którymi radzą sobie głównie dorośli, w jego wychowaniu zabrakło jednego — edukacji szkolnej. Grześ nie potrafi pisać ani czytać. Kiedy w końcu jego rodzice decydują się na oddanie go na naukę, wychodzi na jaw, jak trudne jest to do zrobienia po latach…
Grześ niepiśmienny to nowela autorstwa Michała Bałuckiego, jednego z najsłynniejszych polskich autorów okresu pozytywizmu. Bałucki znany jest przede wszystkim jako powieściopisarz i komediopisarz, był również publicystą. W twórczości prozatorskiej odwoływał się do tradycji powstańczych, a także propagował idee pozytywizmu, jako autor dramatów nawiązywał do Aleksandra Fredry. Do jego najsłynniejszych utworów należą Dom otwarty i Grube ryby.
- Autor: Michał Bałucki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Grześ niepiśmienny - Michał Bałucki (czytanie książek zalety .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Michał Bałucki
Otóż tego Marcinka wezwano teraz do Grzesia, by go za odpowiedniem wynagrodzeniem wyuczył jeżeli nie więcej, to przynajmniej czytać i pisać.
Marcinek zabrał się do tego z wielką gorliwością; ale nauka szła tępo, bo Grześ, choć przy książce siedział, więcej dawał baczenia na to, co się w domu i na podwórku działo. Tu Marcinek tłumaczy mu jaka jest różnica między a i ą, a Grześ tymczasem zagapił się na bramę, w którą wjeżdżał ojciec, wracający z pola od orki; Marcinek pokazuje mu, jak się pisze s, a on zamiast po jego wskazówkach prowadzić pióro, rzucił je na stół i pobiegł do matki dać znać, że ciele się urwało i wybiegło na drogę. To też nie na wiele zdały się rady i nauki Marcinka, tembardziej, że Grześ sobie go lekceważył, nazywając pogardliwie dziadowskiem dzieckiem. Pamiętał bowiem dobrze, jak Dudzikowa po śmierci męża na przednówku chodziła po chatach i żebrała dla siebie i syna to kapkę mleka, to chleba kawałek, lub ziemniaków trochę. I on teraz musi temu dziadowskiemu dziecku ulegać, słuchać go, robić co każe! To go obrażało.
Był jeszcze inny powód niechęci Grzesia do Marcinka, a to z okazji Marynki Kalicianki.
Marynka Kalicianka była to tęga, pucołowata dziewucha, jakby ją kto wykroił z rumianego, twardego jabłka, aż się świeciła od gładkości i twardości. Nosek trochę zadarty, wargi grube, ale oczy wesołe takie, że się aż przyjemnie robiło gdy nimi spojrzała. Parobcy się już za nią oglądali, choć miała dopiero dwanaście lat. Oglądali się za nią, bo wiedzieli, że za trzy, albo za cztery lata będzie o nią uganiaczka, nie tyle dla jej oczu i rumianej gęby, ile dlatego, że jej tatuś wójt uchodził we wsi za najbogatszego, a ona była jedynaczka i stroili ją — oj stroili! Kiedy we święto matka ponawieszała na nią wykrochmalonych spodnic, to w duże kwiaty, to w małe, to muszlinowe, to ostre, dziewucha wyglądała gruba, jak beczka w tej paradzie, że ruszać się dobrze nie mogła. Inne dziewuchy z podziwem i zazdrością poglądały na nią i każda napierała się u matki o takie szumne spodnice, o takie kwiatki, jakie widziała u Marynki Kalicianki.
Grześ od dziecka małego znał Marynkę, bo ojcowie ich żyli ze sobą w przyjaźni. Starzy nieraz żartem mawiali mu: to będzie twoja żona i Grześ tak oswoił się z tą myślą, że patrzał na Marynkę, jakby na swoją własność, a że lubił udawać dorosłego, więc za przykładem parobków przywoził jej, niby swojej narzeczonej, z każdego odpustu to pierścionek, to wstążkę, to paciorki. Dziewucha brała, bo ją to bawiło.
Raz przyniósł jéj karmelków z wierszykami. Odkręcała papierki jeden po drugim, karmelki pakowała do buzi, a wiersze odczytywała sobie pocichu. Przy jednym zaśmiała się głośno i rzekła, pokazując Grzesiowi:
— To tak jakby dla ciebie napisano.
— A cóż tam pisze? — spytał Grześ.
— Na, masz, przeczytaj.
Grześ wziął kawałek zadrukowanego papieru w rękę, obracał go na wszystkie strony i nie widział co zrobić.
— No, czemuż nie czytasz?
Grześ był cały czerwony, jakby go kto krwią oblał. Wstyd mu było przyznać się, że czytać nie umie. Marynka jednak poznała to bez jego gadania, widząc, że wierszyk trzymał do góry nogami. Zaczęła się śmiać z niego i drwić.
— O! la Boga, to ty nie rozumiesz nawet z drukowanego? Taki duży chłop i czytać nie umie.
Grześ myślał, że się spali ze wstydu. Nic go tak dotkliwie nie ubodło, jak te drwinki Kalicianki — i może to było powodem, że tak prędko zgodził się na pójście do szkoły, a potem gdy tak sromotnie szkołę opuścić musiał, na naukę z Marcinkiem. Tak wielką wagę przywiązywał do tego, że przy najbliższem spotkaniu się z Marynką nie zapomniał pochwalić się przed nią, że się będzie w domu uczył.
— Czasby też już było — rzekła na to Marynka.
— Marcinek mnie będzie uczył.
— Dudziak? — spytała żywo.
— Dudziak.
Dziewczyna bez śmiechu przyjęła tę wiadomość i od owego czasu coraz częściej przybiegała do domu Wojciechów, do małej Petrysi, to jej pokazać co ciekawego, to pleść z nią wianuszki z bławatków albo obrębiać chusteczki. A zawsze tak się zdarzyło, że przyszła właśnie wtedy, gdy Grześ z Marcinkiem siedzieli przy lekcji i usadowiła się z Petrysią zawsze tak, żeby widzieć okno, przy którem oni siedzieli.
Grzesia cieszyło to niezmiernie, że Marynkę tak zajęły jego lekcje — i poglądał częściej na nią, niż na książkę.
Jednego razu Marynka ośmieliła się podczas lekcji wejść do izby. Wpadła prędko i rzucając serce z piernika, co je kupiła dzień przedtem na odpuście, rzekła prędko zawstydzona:
— Macie, to dla was gościniec — i uciekła co tchu, czerwieniąc się mocno.
Grześ ani na chwilę nie wątpił, że to serce dla niego i zabrał je, jak swoje. Dopiero Petrysia wyprowadziła go z błędu. Gdy zobaczyła, jak on z tem sercem nosił się wszędzie, zrobiła duże oczy i spytała zdziwiona:
— A cóż to Marcinek darował ci?
— Co miał darować? Marynka mi dała.
— To dziw. Bo przecie ona mi mówiła, że je da Marcinkowi.
Grześ zmarszczył czoło.
— A za cóżby ona jemu dawała — czy on jej brat albo swat.
— Ty także ani brat, ani swat.
— Ale ona moja. Jak dorośniemy, to się pobierzemy. Tak uradzili starzy.
— Ale Marynka inaczej mówi.
— A jakże ona mówi?
— Że gdybyś był taki piękny jak Marcinek, toby poszła za ciebie i to chyba wtedy, gdyby Marcinek z inną się ożenił.
Słowa te małej siostry, która je powtarzała bezwiednie, jak sroczka, ugryzły w samo serce Grzesia. Chodził cały dzień chmurny i nadąsany, a wieczorem wziął książki, kajety, pióra i wrzucił to wszystko w ogień i powiedział ojcu, że się więcej uczyć nie będzie i że Marcinka nie chce na oczy widzieć.
Minęło lat pięć, czy sześć od tego czasu. Grześ wyrósł na prawdziwego parobka, latał za Marynką po muzykach, po odpustach, umizgając się, hulając, nie robiąc sobie nic z tego, że tam kiedyś na Marcinka słodkie oczy rzucała. Marcinka wzięli do wojska, dwa lata przeszło nie pokazał się już we wsi i dziewczyna nigdy o nim nie wspominała. Co z oczu, to i z myśli. Tak przynajmniej tłumaczył sobie Grześ.
Jemu także przyszedł czas stawać do wojska; ale tatuś jak zaczęli chodzić za nim, tak powiedziano, że niezdatny i puszczono do domu. Na drugi rok ta sama historja się powtórzyła. Starzy więc uradzili między sobą, że jak w trzecim roku uda się wykpić Grzesia od wojska, to się młodych pożeni — niby jego i Marynkę. Ale na trzeci rok jakoś coś się pozmieniało i uznano Grzesia za zdatnego. Jak niepyszny musiał iść w rekruty; ostrzygli, ubrali w mundur i odkomenderowali do pułku, gdzieś aż na Węgry1.
Oj byłoż płaczu i lamentu w domu. Marynka jak Marynka — tarła oczy fartuchem, więcej dla zwyczaju, jak z żalu. Ale matka Grzesia — widziało się, że się rozpłynie we łzach. Całą gromadą odprowadzili wojaka do stacji, skąd miał jechać na Węgry. Było tam jeszcze paru takich świeżo ostrzyżonych kamratów, co mieli z nim razem jechać za jednym biletem i kapral Niemiec z nimi.
Kiedy pierwszy raz zadzwoniono i kapral zakomenderował marsz, Wojciechowa zaczęła płakać tak strasznie, jakby ją zarzynano, Wojciechowi, choć chciał udawać spokojnego, łzy z oczu ciekły, jak przez dziurawe sito, a twarz krzywiła się z żałości. Marynka tylko nie płakała, bo wstyd jej było wobec tylu ludzi; udawała wesołą i podając na pożegnanie rękę Grzesiowi, powiedziała mu: — „no bywaj zdrów — a pisz!”
Powiedziała to tak sobie, bo nieraz tego rodzaju pożegnania obiły się jej o uszy. Grzesiowi jednak utkwiły te słowa w pamięci, szczególniej to ostatnie: a pisz!
To się rozumie, że pisać będzie musiał, bo jakżeby inaczej dał im znać o sobie; ale jak tu pisać gdy się nie umie? Przyszło mu na myśl, że może który z towarzyszy wyuczy go tej trudnej sztuki. Przecie to znowu nie tak wielka rzecz. Pomęczy się miesiąc, dwa, a koniec końców nauczy się choć tyle, żeby list od ojców przeczytać i kilka słów bodaj odpisać na niego.
Pokazało się jednak, że żaden z jego towarzyszy czytać ani pisać nie umiał. Jeden wprawdzie przechwalał się, że umie czytać z drukowanego; ale jak zaczął im czytać jakieś ogłoszenie na stacji kolei, jak zaczął dukać stękać, tak nikt jego, ani on sam siebie nie zrozumiał. A cóż dopiero z pisanego.
Grzesia desperacja brała, co to będzie, gdy wlezie między samych Niemców i Węgrów a tu list przyjdzie od rodziny, może i od Marynki a on ani rusz nie będzie mógł przeczytać.
W pułku akurat nie było żadnego piśmiennego Polaka, wszyscy albo Niemcy albo Węgrzy i Słowacy. trzeba było na gwałt napisać coś do rodziny o sobie, a nie było komu napisać. Mówiono mu wprawdzie, że o parę wsi od miejsca, gdzie stali, jest jakiś kapral piśmienny z Galicji; ale Grześ nie miał śmiałości do kaprala i z dnia na dzień odkładał zamiar udania się do niego. Kapral — myślał sobie — to może nie zechce pisać rekrutowi albo może będzie chciał dużo za swoja fatygę. Gdy jednak upłynęło parę miesięcy, nie podobna było dłużej odkładać pisania i Grześ, korzystając z wolnych chwil, udał się do onej wsi, w której on kapral przebywał. Przybywszy tam, zaczął się dowiadywać o owego kaprala, gdzie mieszka i jak się nazywa. Wskazano mu dom za kościołem i powiedziano: idźcie tam i pytajcie się o kaprala Marcina Dudziaka.
Grześ, usłyszawszy to nazwisko, skoczył, jakby go kto pałką w łeb ugodził i zbladł okrutnie. Nie było wątpliwości, że to będzie ten sam Marcin, którego on znał. Wiedział, że został kapralem, że także gdzieś na Węgrzech przebywał. Więc pewnikiem to ten sam. I on miałby do niego iść, prosić o pisanie listu do ojców, do Marynki — za nic w świecie.
Zamiast iść do domu, który mu wzkazano, poszedł w przeciwnym kierunku i wracał do siebie tak prędko, jakby go kto gonił.
Tymczasem rodzina, nie mogąc się doczekać listu od niego, zaniepokojona tym brakiem wieści, sama wystarała się przez komendę wojskową o adres i napisała do niego pierwsza.
Grześ, odebrawszy to pisanie, znalazł się teraz w okropnym kłopocie. Ciekawość go paliła dowiedzieć się, co w liście stoi a tu ani sposób znaleść takiego, coby przeczytał. Wpatrywał się w pismo całymi godzinami, chcąc z niego coś wyrozumieć; ale nie mógł. Poznawał tę lub ową literę, ale złożyć z tego żadnego wyrazu nie mógł. A ostatecznie trzeba było ten list w końcu przeczytać i odpisać na niego.
Po długich medytacjach i wahaniach Grześ nie widział innego sposobu tylko ten jeden, że trzeba będzie przecież iść do tego Marcina.
— Niech się dzieje, co chce — powiedział sobie — pójdę. Innej rady niema. Mimo tego postanowienia kilka dni jeszcze bił się z myślami, bo niemało go to kosztowało iść do człowieka, którego dawniej lekceważył sobie, iść, przyznać się niejako do nieuctwa swego, prosić go, jak o łaskę, żeby mu list przeczytał.
I gdyby to był rekrut, jak on — gdyby mógł iść do niego, jak równy do równego, no, to jeszcze pół biedy. Poszedłby do niego bez ceremonji, wziął go na piwo i przy gawędce powiedział: — ty, bracie, słuchaj, napisz no mi, przeczytaj — i rzecz skończona. Ale tu trzeba było stanąć, jak należy rekrutowi stawać przed kapralem, wyciągnięty, jak struna, salutując ręką i meldując się pokornie i mówić nie „ty”, jeno „panie kapral”. To nie było tak łatwe. Aż zaklął siarczyście na tę myśl. A skoro mus, to mus.
— Skoro — mówił sobie — żebrackie dziecko wyuczyło się tyle, że mogło kapralem zostać, to ty bałwanie jakiś — tak sam siebie nazwał — coś nie chciał się uczyć, nie umiesz nic, musisz zdjąć pychę z serca i iść do niego.
To powiedziawszy, zrobił na prawo zwrot i poszedł po raz drugi do wsi, w której stał kwaterą Marcin kapral; poszedł tam z tym nieszczęśliwym listem w ręku.
Marcin zmienił się bardzo od tego czasu, jak go Grześ nie widział. Zrobił się z niego wojak całą gębą: wąsy wywiksowane i wykręcone po węgiersku do góry, włosy wypomadowane i rozdzielone z tyłu, jakby u jakiego lejtenanta, — słomka z włoskiego cygara za uchem i szykowność miał prawdziwie oficerską.
Grzesia przyjął tak, jak na
Uwagi (0)