Tomek Baran - Władysław Stanisław Reymont (gdzie można czytać książki TXT) 📖
Jedno z wielu opowiadań Władysława Stanisława Reymonta (1867–1925), pisarza o ogromnym dorobku nowelistycznym. Główny bohater, Tomek Baran, traci pracę i od tego momentu poznajemy dramat jego życia.
Bieda, beznadzieja, choroba, śmierć i tragiczna dola najbliższych są przyczyną moralnego upadku bohatera. Brak wiary w możliwość zmiany swojego losu i stagnacja, trwanie w nędzy i rozpaczy to obraz charakterystyczny dla treści tych krótkich utworów Reymonta, które wpisują się w nurt naturalistyczny. Towarzysząca tym motywom prezentacja stosunków międzyludzkich, obnażenie izolacji społecznej postaci wzmagają wstrząsający odbiór noweli.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tomek Baran - Władysław Stanisław Reymont (gdzie można czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Andrzeju, nie cygańcie! Złapałem was, jak kładliście sarnę na wóz.
— Jeszcze kropeleczkę gorzałki, panie Strzelec, — na drogę. Ja prawdę rzekłem, jak na spowiedzi, przed dobrodziejem. Pan Strzelec jest mi więcej, niż ociec, niż brat, bo mój dobrodziej kochany. Wiem, że jak pan Strzelec chciał będzie, to ja w sądzie sprawę przegram, bo już na świecie takie urządzenie jest, że zawsze szlachcic górą, a ty, chłopie, cierp, rób i płać! Wiem, że pan Strzelec człowiek rzetelny, zgodny i sprawiedliwy, to krzywdy mi nie zrobi, a że pana kocham, niby rodzonego — świniaka jutro żona zaprowadzi, po przyjacielsku, i zgoda będzie. Co tam sądom dawać zarobek! Pani Jackowa, jeszcze tego samego.
— Dołożę jeszcze kaczuszków i miodu plasterek, bo wiem, co pani Strzelcowa jest pani szlachetna i delikatna, w szkołach była edukowana, jako i pan Strzelec, a nie takie chłopy-chamy, jak my, na ten przykład, — dodała chytrze kobieta, chyląc się do kolan Strzelcowej, ta zaś ją ujęła za szyję i z rozrzewnieniem zaczęły się całować.
— Już ja mam takie miękkie serce, że nie tylko wam sarnę daruję, Andrzeju, ale jakby wam potrzeba było sosenki jakiejś, albo i dąbka młodego — to odmówićbym serca nie miał.
— Pańskie zdrowie, duszo miłosierna i krześcijańska.
Zaczęli przepijać do siebie często, całować się serdecznie i szeptać po cichu, że od drugiego stołu znów słychać było chłopów:
— O juchtra! Zmarnował się człowiek. Wyście z nim razem mieszkali?
— Tylko przez miedzę. Patrzyłem się na wszystko, to juści, że człowieka markotność rozbiera, niby choroba.
— Czerwiński wam powie tak: mógł jeszcze żyć, „co go wypominam podczas wieczoru, ale w dobry sposób”, — mógł.
— Halo! Na wielki dwór wcale już nie chodził, tylko mu ciągle odmiatało; postękiwał, postękiwał, aż i zamarł chudziaszek.
— Doktór pono u nich był?
— I... dochtory. Jak kto ma zamrzeć, to choćbyś mu gruntu hubę dał i dobra wszelkiego po grdykę — nie ożyje.
— Prawda! w twoje ręce, Grzela!
— Pijcie na zdrowie. A kto był winien temu? Po prawdzie i sprawiedliwości, że tylko świnia i baba, nie kto drugi. Maciorę miał utuczoną, niby kłoda; prowadził ją na sprzedanie, bo grosza było potrzeba. Poszedł z oną świnią; śniegi zwaliły po pas, nautykał się, namarnował, zwyczajnie, jak przy handlu. Potem kiełbasy zjadł, zastygła w nim i zmizerował się. Żeby był gorzałką zapił, nicby mu, jako Bóg na niebie, nie było, ale nie pił i półkwaterka.
— Bał się nieborak piekła w chałupie.
— Ho, ho! Babę miał marną, ale imistą w garści; prała-ć go nieraz, prała!
— Wasze, kumie.
— Niech będzie na zdrowie. Czerwiński wam tak powie: żeby był „psiąkrótkę” prał, ażby jej pomroka na oczy wlazła, to miałby żonkę grzeczną, że ha!
— Prawdę mówicie, sołtysie, prawdę. W garści miękki był, pomyślonku chłopskiego nie miał, i teraz ziemię gryzie — a wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie.
— Na wieki wieków, amen. W twoje ręce, Grzela.
— Takiście to mąż? — kobieta tam ledwie żyje, a wy tu pijecie sobie, pogany! — krzyczała jakaś baba, przepychając się do nich.
— Co mi tam!... dziecisków, niby śmiecia a tu nowe...
— Grzela, nie obrażaj Pana Boga, bo ci jeszcze je pobierze...
— Napijcie się, kumo, kapkę i zaraz pódziemy...
— A jak to mnie Jezusiczek — zaczęła kobieta — nie pocieszył na starość dzieciąteczkiem, do Częstochowym chodziła i u różnych doktorów się likowałam i nic — sama zostałam na świecie, jako ten grzeszny palec... sama.
— Ale, miej baba dziecko, jak ci sto lat minie.
— Nie gadałbyś, Czerwiński, nie byłam to młoda, co?
— Pan Bóg wstąpił w niebo, dyabeł w babę, a kwas w piwo — tylko, że niewiadomo kiedy! — miarkuj se to, niewiasto, bo ci tak Czerwiński rzekł.
W kącie na skrzynce siedział młody chłopak, organistów miejscowych syn, a przed nim stała bardzo stara kobieta i szeptała przyciszonym, dźwięcznym głosem:
— Siedemdziesiąt sześć roków żyje, paniczku — tom widziała i białe, i czarne, i różne. Sługiwałam i u takich państwa, co tylko w ogiery jeździły, na srybrnych miseczkach jedli i po zagranicznemu gadali — a gdzie są oni teraz! gdzie? I na książce umię, i gospodynią pierwszą na całą wieś byłam, i dzieci miałam, i dobra wszystkiego dotąd... o... i wszystko gdzieś przeszło, skapiało, jak to słońce latowe, co go nam Pan Jezus daje grzesznym na pocieszenie. Wiem ja wszystko, paniczku, wiem, czy to pańskie życie, czy to chłopskie życie — to zawżdy nic innego, tylko ostatnia mizeracya jest. Ja prosta baba jestem, siedmdziesiąt i sześć roków mam — to sobie już wszystko wymiarkowałam. Paniczku! sześć tysięcy lat świat se stoi?
— Prawie sześć tysięcy lat.
— A widzi paniczek, że ja wszystko wiem, a według tego tak myślę: że tyle tysiączków świat stał sobie beze mnie i dobrze było, to przez co ja tyle roków przecierpiała!? Co tu po mnie było?
— Ano trudno, Pan Bóg życie dał... to...
— Paniczku, przerwała mu szybko stara — ja prosta baba jestem, a paniczek uczony, bo na organach grać gra, po łacińsku z ojcem duchownym paniczek śpiewa i wie, kiedy wyciągnąć nutę cienką, a kiedy grubą — ale powiem: może ja grzeszne mam myśli, — ale powiem: to pewnikiem dyabeł wypuszcza sobie duszyczki na świat, żeby cierpiały, żeby się tłukły w ostatniej mizeracyi przez tyle lat, co ja. To nie Pan Bóg, choć w książkach stoi i księdze mówią: nie. Coby ta Jezusiczkowi przyszło z tego, że tyle narodu się nacierpi, nabieduje, namarnieje... Pan Bóg jest dobry pan i sprawiedliwy... Nie słodkie jest życie, nie aksamitne — tylko drze niby zgrzebło, aże się człowiek krwią serdeczną oblewa.
— Co wy też, Jagustynko, wygadujecie, przecież to grzech...
— Tylko krzywdę drugiemu człowiekowi robić jest grzech, a jabym psa nie żgła kijaszkiem, bo żyw i takoż cierpi przez to. Paniczku, prosta baba jestem, ale serce mam, jak ten węgielek, przez ogień spieczone, przez gorzkość, com ją piła całe życie i za siebie i za drugich, i wiem, że dyabeł dał życie, aby się ludziska po wiek wieków marnowali po świecie, przez złość do Pana Boga, ale Jezusiczek najukochańszy zlitował się nad nami, przeparł złego i po trochu wybiera se ludzi do swojej chwały — i wybierze kiedyś wszystkich. Ja tylko czekam, aż kostucha przyjdzie i rzeknie: Pódzi!... czekam i pacierz oto mówię, niechby najprędzej oczy przywrzeć, nie mieć już nijakiej turbacyi, ni biedy — i odpocząć sobie rzetelnie, odpocząć, paniczku...
Wyprostowała się nad drzemiącym organiściakiem i suchą, przeradloną troskami i starością twarz zwiesiła, a w wybladłych, przepalonych łzami oczach błysnęły jakieś łzy... obtarła je szybko za paską, westchnęła cicho i zwróciła się do Tomka, siedzącego samotnie na skrzynce, z flaszką w garści.
— Tomek! tobie z oczów coś złego patrzy — szepnęła, dotykając jego ramienia.
— A coby, jak nie bieda? bo to babka nie wiedzą?...
— Słyszałam coś, ale ludzie różnie gadają, że nie wiadomo, kiej wiara, a kiej para.
— Dymisyę mi dali — szepnął chłop smutnie.
— Bez co?
I w głosie jej zadźwięczało ogromne współczucie.
— Bez co?... bo trzeba było dawać dozorcy: to gąski pod jesień, to masła na zapusty, prosiaka i jajków na Wielkanoc, to kuraka na Świątki — a ja nie nosiłem, jak drugie: skąd wziąłbym? Dzieciom nie było co dać jeść — kobieta mi się z biedy zmarnowała, krowa padła też nie przez dobrość, kartofle, wiecie, jakie były łoni... mniej wykopałem, niż wsadziłem. Darłem się prawie, i ani żonie, ani niczemu nie poradziłem; harowałem na służbie i w domu, i w dzień i w nocy, a biedy nie zmogłem. Dozorca ciągle pomstował na mnie — com mu miał dać? pod żebro może, bo sam z dziećmi nie mieliśmy co na ząb położyć. Pędził mnie i pilnował przez złość coraz barzej. Pisał do naczelnika laporta, że jestem hardy, że lenciaj, że na służbie śpię, że plantu nie obchodzę — potem powiedział, że żelazo ukradłem z magazenu, że...
— Tomek, wziołeś? powiedz mi prawdę, już ci wszystko jedno, co?
— Nie wzionem, babko, nie — żebym tu jak zły pies skapiał przy świętej spowiedzi, prawdę mówię; nie kradłem nigdy, kradli nieraz drugie kolegi, ale mój ojciec nie kradli, to i jego syn nie będzie złodziejem. Biedny ja jestem, ale i tak złodziejem nie jestem.
— I tylko cię przez to wygnali. Powiadali, że żelazo znaleźli u ciebie...
— Juści. Rzetelna prawda, znaleźli, ino że nie ja przyniesłem. Rafałów Michał obiecał dać dozorcy pięćdziesiąt rubli, jak go zrobi dróżnikiem, a że wakansu nie było, to un podrzucił u mnie żelazo i denuncyował. Rewizyę zrobili u mnie, znaleźli i wygnali mnie. Wszystko przepadło, bo, chociem wiedział, kto to zrobił — świadka nie miałem. Sześcioro narodu zostało bez chleba. Zarobić niema gdzie, jeść niema co, żyć nie można, a jak Jezus miłosierny nie pomoże, nie ścierpię, nie ścierpię!
Jęczał bezradnie i łzy mu pociekły strumieniem po sczerniałej twarzy.
— O dolo ludzka: tylko płacz policzki przeźre, tylko dusza z bolenia skurczy się, jak ptaszek na mrozie, a żaden poratunek znikąd nie przyjdzie. Tylko głupi naród mówi, że jest jaka dobroć na świecie; oj, jest dobroć, aże gardłem wyłazi! — szepnęła gorzko stara.
— Nie daj się, Tomek; i złego Pan Jezus przeparł, to czemuby poczciwy człowiek nie poradził biedzie z pomocą Panienki Najświętszej — rzekła mu pocieszająco i poszła do szynkwasu: kupiła dwa rządki bułek, kwartę kaszy jaglanej i z tem powróciła do niego.
— Tomek, weź kaszę i bułeczki dla dzieci, biedna jestem sierota, dać-bym dała, ino nie mam co. Kto ma, kupi co chce, a ja komornicą jestem. Ale! Tomek, poradzę ci coś...
— Poradźcie, babko, to wam Pan Jezus i ta Przenajświętsza zapłacą za mnie biednego.
— Idź jutro do dozorcy, obłapij go za nogi, może się ulituje; przecież sam ma dzieci, bo samemu tobie zdychać z głodu, nic to — ale bidota taka, co jeszcze nic nie kalkuluje, nie potrafi ścierpieć i grzech jest, coby skamlały dzieciska z głodu.
— Nie, babko, nie pójdę — szepnął z ponurą zaciętością Tomek. — Niech skapieję, przyjdzie zdechnąć z głodu, to zdechnę, a jego prosić nie będę. Leżałem ja temu piekielnikowi u nóg i o robotę jak pies skamlałem i jak pies skamlałem o zmiłowanie nad dziećmi — to mnie kopnął nogą i kazał wyciepnąć za drzwi!... Nie, nie pójdę, bo się boję grzechu, bo się boję — bo jak go zobaczę, to mnie tylko ciągotki bierą, żeby go za gardziel chwycić i jak złego zwierzaka zakatrupić!
Szeptał przytłumionym nienawiścią głosem i pięści zaciskał coraz silniej, potem chwycił się za piersi i znowu zaczął:
— Aż mnie w piersiach boli, tak się zmagam, ale ścierpiałem tyle, że więcej nie wiem, czy poradzićbym poradził.
— Baran, trzymaj ty w sobie tego wilka mocno, trzymaj, bo o nieszczęście nie trudno.
— Do boru jutro pójdę siągi rąbać.
— Koszula nie rządzi, kiedy brzuch błądzi.
— Od ćwierci sążnia złoty i groszy dziesięć psiadusza Żyd tylko płaci i potrzeba na to dobrze dwa dni żebra wyciągać.
— Tomek, idź ty zaraz do proboszcza i proś — on się zna z urzędnikami, to mógłby przemówić za tobą, aby ci robotę jaką na plancie dali.
— Hale, kiedy ksiądz jeździ do dozorcy i znają się ze sobą dobrze...
— Głupiś, ksiądz zawdy na sprawiedliwość i na biedny naród ma większe uważanie. Poradzić ci co może i pomódz.
— Nie mam co w pazury wziąć, a tak gołkiem, bez niczego, śmiał nie będę.
— Głupiś, dzieciska mu na podarunek nie weźmiesz, a co innego masz?
— Prawda, ale... zawsze... nie zanieść nic dobrodziejowi...
— Głupiś, mówię ci, idź zaraz, do nóg dobrodziejowi padnij, wszystko opowiedz — a tylko się w piersi bij, a płacz, i mów o dzieciskach — to zobaczysz, że ksiądz zmięknie zaraz.
— Ta! to i pójdę — szepnął prędko przekonany i wstał ze skrzynki, kożuch obciągnął, baranicę na głowę nadział i przepychał się przez alkierz i przez tańczących.
Stara wyszła za nim, przed karczmą powiedziała mu jeszcze:
— Tomek, nie bądź hardy z dobrodziejem i proś grzecznie, bo chłop bez gruntu to jak ptak we wodzie, rozpłaszczy się skrzydełkami i musi piukać, coby mu drugie pomogły, boby sam utonął.
Nie odrzekł nic, bo go taki mróz owionął, że aż się zachłysnął zrazu, ale baranicę głębiej jeszcze nasunął na oczy i poszedł prosto od karczmy przez pola wydeptaną ścieżką.
— „Będziem jedli, będziem pili, będziemy się weselili!” — śpiewały za nim skrzypeczki.
— „Jak Bóg da, jak Bóg da!” — mruczały ciszej basy, podrygując wesoło, ale Tomek nie słuchał tych głosów, co się wydzierały przez strzechę karczmy i rozpryskiwały w mroźnem powietrzu, niby brylantami skrzący się deszcz dźwięków — tylko szedł ostro.
Na polach widno było od śniegu
Uwagi (0)