Opowiadania chasydzkie i ludowe - Icchok Lejb Perec (access biblioteka txt) 📖
biór drobnych tekstów Pereca, klasyka literatury żydowskiej, wprowadza w bogaty, różnorodny — i nieodżałowany — świat wyobrażeń, wierzeń i życia codziennego dawnej społeczności polskich Żydów.
Niektóre opowiadania to poetyckie obrazki czy przypowieści (Bard, Cudzoziemski ptak), inne odnoszą się do religijno-magicznego postrzegania rzeczywistości (np. Reb Jochanan, U wezgłowia konającego, Chełmski mełamed), jeszcze inne mówią o problemach, przed jakimi stawiała ludzi rzeczywistość końca XIX i początku XX wieku (O historii, Lag baomer).
- Autor: Icchok Lejb Perec
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Opowiadania chasydzkie i ludowe - Icchok Lejb Perec (access biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Icchok Lejb Perec
— Chodź lepiej ze mną.
— Dokąd?
— Tam, dokąd tęskni twoje serce... tam, gdzie znajdziesz nieszczęśliwych, głodnych i spragnionych. Tam, gdzie czekają na ciebie umęczeni, zagubieni, wyklęci, zapomniani przez Boga. Pomóc im, prawda, nie potrafisz, ale za to będziesz mógł im współczuć i razem z nimi cierpieć.
— Idę z tobą! Z tobą.
I biały anioł wrócił do nieba z pustymi rękami.
Piaszczysta, słabo przejezdna droga wyłania się z rzadkiego, krzywo rosnącego iglastego lasku, którego — według tego co mi wyjaśnił woźnica Maciej — nie opłacało się wyrąbać.
Droga szerokim pasmem ciągnie się wśród rzadko obsianych owsem chłopskich pól.
Ruchem trzymanego w rękach bata Maciej wskazuje mi na rosnący w polu owies i smutnym głosem zauważa:
— Jeszcze stoi. Czy opłaca się go skosić?
Nie czekając na odpowiedź, odwraca się do koni, które wykorzystały chwilę jego nieuwagi i dobrały się do owsa. Lewy koń, który zdążył już wsadzić pysk w owies, dostał batem po grzbiecie.
— Psiakrew! — syknął Maciej.
Nadciąga cicha, smutna, bezksiężycowa noc. Podobnie do owsa w polu migocą rzadko rozsiane gwiazdeczki na niebie. Migocą jakoś leniwie, jakby były zmęczone, zabłąkane. Jakby odwalały narzucony im obowiązek. Spłoszone przez nas ptaki w lesie coraz rzadziej za nami lecą. Po prawej stronie pola widać ciągnący się luźny łańcuch skąpo zarośniętych pagórków, które powoli i leniwie przesuwają się do tyłu. Przypominają źle ostrzyżone owce. Oto jedna wlazła na drugą i zastygła w bezruchu. Słońce od dawna już jest po drugiej stronie. Ostatnie świetlne pasmo na krańcu horyzontu powoli gaśnie pod dojrzałymi mgłami.
Po lewej stronie, pośród rzadkiego owsa błyskają tu i ówdzie światełka.
— Czy to wieś? — pytam.
— To nasza wieś — odpowiada Maciej i widząc, że nie mam ochoty pozwolić mu na przyśnięcie, wzdycha i poddając się mojej woli, wyciąga zza pazuchy glinianą fajkę. Zapycha ją machorką i zapala. Błysk ognia od zapałki rozjaśnia na czerwono jego na pół obróconą ku mnie twarz obramowaną gęstym włosem.
— Tak — powtarza Maciej — to nasza wieś.
— Dlaczego tak rozrzucona?
— Tak wyszło... dziedzic zawarł sztamę z komisją... czy myśmy to zrozumieli?
— A Żydzi u was mieszkają?
— U nas nie. Na naszych polach nie wolno. Na dziedzicowych...
— Dziedzice pozwalają?
— Nie za darmo. Także zależy który... ten, co nie słucha się księdza...
— Czy Żydzi szkodzą wam?
— Szkodzą?
Obrzuca mnie badawczym wzrokiem. Przez chwilę milczy, po czym dodaje:
— Ale do czego są nam potrzebni? W polu nie pracują. „Nie ich ręce”. A kto im da ziemię? Na tym polega cały problem. Dawniej dzierżawili karczmy...
— Ludzie pili?
— Grzeszny człowiek...
— Na kredyt?
— Jak kiedy... przed Nowym Rokiem z całą pewnością na kredyt.
— I Żyd zapisywał?
— Oczywiście! A jak inaczej? Podarować miał? Czy on nie miał żony i dzieci? Każdy troszczy się o swój kawałek chleba.
— Podwójną kredką?
— Kto tam wie? Moja połowica tak mawiała i dalej piła na kredyt.
— Ona także?
— Ona także. Musowo. Często musi się... Po pijanemu chciała kiedyś Mośka podpalić.
— Co to za Mosiek?
— Nasz Mosiek... który wtedy dzierżawił karczmę... dzisiaj handluje u nas. Uczciwy człowiek z tego Mośka. Co do kredy, to nie wiem, ale w ogóle to dobry człowiek. Taki, jakiego nam trzeba. Potrafi zaprowadzić do felczera, doktora i adwokata. On wszystko potrafi.
— A ona go nie podpaliła?
— Gdzie tam! Pobiegła z płonącą pochodnią, żeby podpalić jego karczmę i upadła na ulicy. Po dziś dzień ma ślad po poparzeniu na ręce. Po prostu upadła z ręką w ogień. Podniosła krzyk... ledwo udało się ją odratować... potem rzecz oczywista przeprosiła Mośka i ten jej wybaczył... dobry człowiek z niego. Oto właśnie tam stoi.
Batem pokazuje kogoś z daleka. Ja widzę tylko jakiś cień na skraju drogi.
— To jego chałat — powiada Maciek — kołysze się. Nosi na plecach worek. Zapewne podąża za czymś do miasta.
— To dlaczego stoi?
— Chce, żeby go przewieźli przez rozlewisko.
— Jakie rozlewisko?
— Tam, na końcu wsi.
Szerokie lustrzane pasmo pod niebem uznałem za rosę. Nie była to jednak rosa.
— Czy pan nie wie, że tego roku nie mieliśmy ani deszczu, ani rosy? To woda.
— Przeprawimy się promem?
— Jakim tam promem? Woda sięga do kostek. To stojąca woda.
— Woda deszczowa?
— Chyba tak.
— Z otaczających wzgórz?
— Musowo.
Jedziemy dalej i z cienia robi się człowiek, prawdziwy Mosiek. Widzę już wyraźnie, jak poły jego chałata się kołyszą. Biała broda drży.
Zrównaliśmy się z nim. Już ręką uchwycił się wozu.
— Dobry wieczór, Macieju!
— Dobry wieczór, Mośku!
— Przewieź mnie przez wodę.
— Dziesiątak.
— Papieros!
— Wraz z kopiejką.
— Dwa papierosy.
Targuje się Mosiek z chłopem, krocząc po piasku za wozem.
— Poproś pana puryca172 — powiada Maciek.
I Mosiek zmienia rękę, obraca się twarzą ku mnie.
Chudy, siwiuteńki Żyd.
— Pan — zaczyna — pozwo...
Ale nie kończy. Ma przenikliwszy wzrok od chłopa.
Od razu poznaje, że ze mnie żaden tam puryc. I natychmiast jest już połową ciała na wozie. Zastanawia się tylko nad tym, gdzie ma usiąść. Może przy powożącym chłopie? Mimo wszystko pasażer to jednak „niemiec”173.
Ja jednak zdążyłem zrobić mu miejsce obok siebie.
— Siadajcie reb Mojsze!
Dwa razy nie trzeba mu powtarzać. Już usadowił się i już gada:
— Po pierwsze, szolem alejchem174 Żydowi, a po drugie, serdeczne dzięki! Machorka Macieja działa jak wódka. Można się upić. I po trzecie: skąd Żyd wie, że nazywam się Mojsze? Pan mnie zna?
Mówię mu, skąd wiem, a on ze swojej strony uspokaja mnie:
— Tylko przejadę przez rozlewisko — powiada — i zaraz potem kieruję się na prawo. A pan zapewne jedzie w lewo?
Zaczyna mnie badać, ale ja mu przerywam:
— Jakże ta woda w rozlewisku błyszczy. Istne lustro.
— Ba! Taka woda... — i na tym kończy, ale ja czuję, że za tym się coś kryje.
— Co to za woda? Deszczowa?
— Deszczowa! — powiada ze złością. — A kiedy padał tu deszcz?
— W takim razie musi gdzieś tu być jakieś źródło.
— Skąd tutaj źródło? — W promieniu dziesięciu mil nie ma czegoś takiego.
— W takim razie co?
— W takim razie? Nic.
Przechowuje jakąś tajemnicę.
— A jednak skąd ta woda?
— Co będziemy gadali po próżnicy...
I chcąc zmienić temat, pyta mnie:
— Czym Żyd handluje?
Teraz już wiem z całą pewnością, że z tą wodą nie jest tak całkiem prosto.
I błyszczy tak cudownie spokojnie w tę cichą noc... i jakoś dziwnie, niezwyczajnie, patrzy na nią. Nie odrywa od niej oczu... i wyczuwam w jego głosie coś niezwykłego... muszę otworzyć mu usta. Niech zacznie gadać.
— Coś tam ludzie — powiadam — gadają o tej wodzie.
— Mało co ludzie potrafią gadać...
Jakoś mi nie dowierza. Częstuję go papierosem, ale on nie pali.
— A może by tak po łyczku? — wyciągam butelkę.
— Przed modlitwą wieczorną? Nie wchodzi w rachubę. Szykowałem się już do odmawiania modlitwy, kiedy usłyszałem, że ktoś jedzie. Wybiegłem więc na drogę. Zwykle przechodzę przez rozlewisko na własnych nogach. Woda niegłęboka. Do kostek. Ale w tym tygodniu ze zdrowiem nie jestem w porządku. Boję się przeziębienia. Rozumie pan? Wieczorną modlitwę odmówię już tam, na miejscu. A pan niech sobie łyknie. Na zdrowie!
— Sam nigdy nie pijam.
I mówiąc to chowam butelkę z powrotem w torbie.
— Może pan odmówi teraz wieczorną modlitwę?
— Na drodze nie modlę się.
— Wio! — To Maciej popędza konie, które z trudem pokonują górkę.
— Widzi pan — powiada reb Mojsze. — Nie uchodzi modlić się przy chłopie.
Zalega cisza. Po chwili znowu zadaję pytanie:
— A jak wam się powodzi, reb Mojsze?
— Dzięki Najwyższemu, jakoś się żyje.
Znowu milknie. Nie ma o co zaczepić, ale próbuję:
— Wie pan co, reb Mojsze?
— A co na przykład?
— Niech Mojsze coś opowie. Dookoła panuje cisza. Taka nieprzyjemna cisza.
— Co też wpadło panu do głowy? I o czym to mam opowiedzieć?
— Chociażby o tym rozlewisku. Przecież Mojsze ma gotową opowieść o nim.
— A jeśli mam, to pan chciałby mieć powód do śmiechu?
— Uchowaj Bóg!
— Może być, że nie, ale dzisiejsze czasy... syjonizm175...
— Co to ma wspólnego z syjonizmem?
— Nie wiem, ale nagle zrobiła się tu jakaś rewolucja... Jeszybotnicy176 stają się syjonistami. Porzucają naukę Talmudu177 i wyczyniają okropne rzeczy. Niemczyki stają się syjonistami i śpiesznie chcą wrócić do „żydowskości”... ogolone brody i „żydowskość” — wyobrażacie to sobie? Nie mam, broń Boże, pana na myśli.
— Jaki to ma związek z tą wodą?
— Ma... oto na przykład... ale niech się pan nie obraża... „Niemczyk” staje się pobożny. Właśnie wypadła rocznica śmierci matki, więc idzie do żydowskiej restauracji i za jej duszę, zamawia sobie kugel178. Jego „żydowskość” to kugel... pańska żydowskość to być może są opowiastki. Czy pan może obchodzi dzisiaj rocznicę czyjejś śmierci?
I mimo to opowiedział mi historię rozlewiska. Niewykluczone, że jemu chciało się bardziej opowiedzieć ją, niż mnie słuchać.
W miejscu, gdzie teraz jest rozlewisko, stało kiedyś miasteczko... nieduże miasteczko... można powiedzieć bardzo małe, ale można było w nim żyć. Można było zarabiać na życie.
— Gdzie się podziało to miasteczko?
— Tam, gdzie się wszystko podziało! Tu kiedyś rósł las i gdzie się podział? Dookoła wszędzie był las. Był tu majątek. W tamtej stronie lasu stał pałac.
— Widziałem ruinę...
— Rozpadł się pałac na amen. W tamtych dobrych czasach mieszkał w nim pewien hrabia... w nocy pałac był oświetlony mnóstwem pochodni. Światło bijące z pałacu widać było z odległości siedmiu mil... I las kipiał życiem. Panowie dziedzice gwizdali, trąbili i polowali, gonili, strzelali i hulali. Rozbijali biwaki na trawie. Były kobiety i była muzyka. I płonęły pochodnie. Jedli i pili. I psy szczekały.
Ale już się zaczęło...
W pobliżu zamieszkali Niemcy. Zaczęli wycinać drzewa z lasu. Z drewna powstawały deski. Z desek gonty. Gonciarze zbudowali sobie budki. Przed każdą budką było ognisko. Gonciarze pracowali przy świetle ogniska. Ich żony gotowały kolację przy ognisku. I było wesoło i śpiewało się... Jeden gonciarz śpiewa i gwiżdże do drugiego, ten do trzeciego. I gwizd i śpiew rozchodzi się po lesie. A w miejscu, gdzie teraz jest rozlewisko, mieszkał przed laty wiejski pachciarz179. Z czasem sprowadził do siebie na wikt i opierunek dwóch zięciów i kilka synowych. Zaangażował mełameda180. Dobudował kilka domków... sprowadził rytualnego rzeźnika i po kilku latach wyrosło miasteczko.
Miasteczko, w którym dało się żyć.
Dziedzic upolował zająca, gajowy, za jego plecami, jedenaście, dwanaście skórek za pół darmo. Ponadto mleko i nabiał z trzech folwarków. Trochę zboża. A zboże dziedzica jeszcze na polu. Same kondycje i sklepiki: żywność, perfumy... świece, miód i wszelkiego rodzaju wina... dwór tego wszystkiego potrzebuje.
I gromadka Żydów siedziała nad świętymi księgami i studiowała... kobiety zaś handlowały. Rodzony brat autora książki Piękno dni był tu rabinem... posyłało się do Warszawy do brata rabina kilka kur, trochę miodu jako dodatek do „pytań i odpowiedzi”, które zaczynały się tymi słowy: „Kochany bracie, wziąwszy pod uwagę to i to...”. Z czasem pojawili się uczeni, cieszący się sławą. Byli to absolwenci jeszywy181, którzy ożenili się z tutejszymi dziewczynami. Słowem miasteczko miało wagę, miało znaczenie. Niczego nie brakowało mu już. Znalazł się nawet, Lamedwawnik, czyli jeden z trzydziestu sześciu sprawiedliwych, dzięki którym — według mistyki żydowskiej — świat istnieje i trwa.
Woziwoda nie! Kuśnierz. Porządny, uczciwy Żyd, ale nie bardzo wykształcony. Można powiedzieć nieuk. Oczy ma zawsze wbite w modlitewnik. Nawet pierwszego fragmentu codziennej porannej modlitwy aszrej (początek I Psalmu — Szczęśliwy) na pamięć nie zna. Nie słychać, żeby modląc się, wypowiedział jakieś słowa.
Powiadają, że nie umie czytać po hebrajsku. Ale strasznie pobożny! Przed Dniem Odpuszczenia, czyli przed Jom Kipur182, poddaje się biczowaniu. Szamesowi183, który smaga go rózgami, każe mocno bić. Chce poczuć prawdziwy ból. Podczas święta Sukot stoi godzinami pod drzwiami rabina. Chce odmówić błogosławieństwo etrogiem184 samego rabina. W święto Hoszana rabe (siódmy dzień Sukot185) znika na cały dzień i przynosi takie piękne gałązki palmowe zwane hoszanot, których nigdzie nie uświadczysz. Ale pewnego dnia w dzień powszedni Święta Pesach186 albo święta Sukot wydarza się taka historia. Jest noc. Dwaj młodzi ludzie wracają z jakiejś uroczystości albo z wizyty u chorego. Są to młodzieńcy, którzy większą część życia spędzają na studiowaniu Pisma w beit-hamidraszu187. Tej nocy długo dyskutowali nad jakimś naukowym problemem. Mijają rynek i przechodzą obok mieszkania kuśnierza. I oto uwagę ich zwraca światło w pokoju kuśnierza. Co to może być? Zaraz po świętach będzie jarmark, dlatego ten prostak pracuje w święto. I zaraz znajdują uzasadnienie w wersecie, który brzmi: „Prostak nie może być pobożny”. Chcą go złapać za rękę. Nie mają z tym trudności. Okiennica nie jest zamknięta. Jest tylko
Uwagi (0)