Opowiadania chasydzkie i ludowe - Icchok Lejb Perec (access biblioteka txt) 📖
biór drobnych tekstów Pereca, klasyka literatury żydowskiej, wprowadza w bogaty, różnorodny — i nieodżałowany — świat wyobrażeń, wierzeń i życia codziennego dawnej społeczności polskich Żydów.
Niektóre opowiadania to poetyckie obrazki czy przypowieści (Bard, Cudzoziemski ptak), inne odnoszą się do religijno-magicznego postrzegania rzeczywistości (np. Reb Jochanan, U wezgłowia konającego, Chełmski mełamed), jeszcze inne mówią o problemach, przed jakimi stawiała ludzi rzeczywistość końca XIX i początku XX wieku (O historii, Lag baomer).
- Autor: Icchok Lejb Perec
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Opowiadania chasydzkie i ludowe - Icchok Lejb Perec (access biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Icchok Lejb Perec
— Cóż to za krótki dzień?
I mówiąc to, przyśpiesza kroku. Nie chce, żeby noc dopadła go po drodze. Nie na próżno uczęszcza w soboty do synagogi, żeby słuchać słów Tory160. A ona powiada, że wychodzić w drogę i wracać z niej należy, póki jest widno.
Kiszki zaczynają mu marsza grać. Jest głodny. Ma już taką naturę, że kiedy odczuwa głód, ogarnia go radość. Wie, że apetyt to dobra rzecz. Kupcy, którzy posługują się nim jako posłańcem, skarżą się, że nie poznali smaku głodu i nie mają apetytu. On, dzięki Bogu, ma apetyt! Nie ma go tylko wtedy, kiedy jest chory. I właśnie wczoraj poczuł się chory i chleb wydał mu się kwaśny.
I jeszcze jaki kwaśny! Żołnierski chleb! Kiedyś może bywał kwaśny, ale dzisiaj? Fonia piecze dzisiaj taki chleb, że wszyscy żydowscy piekarze mogą się przed nim schować. I chleb, który kupił, był całkiem świeży. Samo krojenie go napawało rozkoszą. Ale sam Szmaria był niezdrów. Chłód przenikał go do szpiku kości.
Niech będzie jednak pochwalony Ten, którego imienia nie godzien jest wymienić.
Rzadko bowiem Szmaria chorował.
Teraz też odczuwa apetyt. W kieszeni ma pajdę chleba i kawałek sera... Ser dała mu na drogę żona kupca, oby była zdrowa i długo żyła. Gdyby tak nie przeklinała, to by z niej była całkiem porządna kobieta.
W tym miejscu przypomniał sobie zmarłą żonę.
— Moja żona, Szprynca — pomyślał — też miała dobre serce i też lubiła kląć. Za każdym razem kiedy wyprawiałem w świat syna lub córkę, płakała jak bóbr, ale kiedy byli jeszcze w domu, to nie żałowała im przekleństw. Nie powiem już, co się działo, kiedy jedno z dzieci umarło. Biła głową o ścianę. Rzucała się na podłogę i ryczała. Pewnego razu nawet chciała rzucić kamieniem w niebo.
— Pomyślałby ktoś, że Pan Bóg przejmie się płaczem jakiejś głupiej baby...
A ona — pamiętam — nie pozwoliła tragarzom z Bractwa Pogrzebowego wynieść trumny ze zmarłym dzieckiem. Wyrywała im włosy z bród. Pobiła nawet kobiety, które chciały ją od tego powstrzymać.
— Niech mi wybaczy, że tak ją wspominam. Muszę jednak przyznać, że była w istocie dobrą kobietą. Nawet mnie kochała, aczkolwiek nigdy nie usłyszałem od niej dobrego słowa. Ciągle krzyczała, że chce się ze mną rozwieść. Inaczej ucieknie. Prawdę mówiąc, nigdy nie chciała rozwodu.
I nagle jeszcze coś sobie przypomina i uśmiecha się...
To, co sobie przypomina, wydarzyło się dawno, dawno temu. Wtedy istniało jeszcze przedsiębiorstwo towarów spożywczych, tak zwana konsumpcja. On był tam nocnym stróżem. Obchodził skład z laską w ręku i pilnował, żeby złodzieje nie dobrali się do wódki.
Służbę wartowniczą znał doskonale. Przeszedł u Ruskich dobrą szkołę. Nauczycieli miał znakomitych. Właśnie była zima i o świcie miał przekazać wartę dziennemu zmiennikowi, Chaimowi-Jojne. Tenże Chaim-Jojne jest już na tamtym świecie. Sam, do kości przemarznięty, udaje się do domu. Puka do drzwi i zaraz dobiega go krzyk leżącej jeszcze w łóżku żony:
— Idź do diabła. A niech cię szlag trafi!
„Aha — domyśla się — od wczoraj jeszcze jest wściekła”. Ale, dalibóg, nie może sobie przypomnieć, o co jej chodziło. Coś jednak musiało być!
— Zamknij się — odpowiada jej takim samym krzykiem — i wpuść mnie do domu.
— A niech cię piorun trzaśnie — odpowiada Szprynca.
Postał trochę pod drzwiami, po czym wpadło mu do głowy pójść do beit-hamidraszu161 i pospać tam trochę. Położył się na ławce za piecem. Na jego nieszczęście piec dymił i Szmaria zaczadził się. Prawie martwego zaniesiono go do domu.
Wtedy Szprynca pokazała, na co ją stać. Poruszyła niebo i ziemię, żeby przywrócić go do życia. Kiedy wróciła mu przytomność, dowiedział się dokładnie, co Szprynca wyczyniała. Kiedy ludzie jej tłumaczyli, że to nic groźnego, że to tylko czad, Szprynca się na nich obruszyła i kazała natychmiast sprowadzić doktora. Jeśli tego nie uczynią, ona nie wytrzyma i zemdleje. Bez przerwy krzyczała: „Mój mąż! Mój mąż! Mój skarb!”.
Wtedy Szmaria zebrał siły, podniósł się z łóżka, usiadł i zapytał ją:
— Szprynco, chcesz rozwodu?
— A niech cię... — i nie dokończywszy zdania, rozbeczała się, po czym zapytała: — Szmario, jak myślisz? Czy Bóg ukarze mnie za to, że przeklinam, czy za to, że jestem sekutnicą?
I jak tylko wyzdrowiał, Szprynca, jakby nigdy nic, wróciła do dawnej formy. Ostry języczek znowu puściła w ruch. Z ust znowu zaczęły się sypać przekleństwa. Wydaje się, że mocna była jak żelazo. A drapać potrafiła jak kot. I, w końcu, szkoda Szpryncy! Nawet nie dożyła pociechy z naszych dzieci.
Co zaś do dzieci, to chyba powodzi im się dobrze. Tak jak dobrze powodzi się rzemieślnikom na świecie. Kto posiada fach w ręku, ten z głodu nie umrze. Ponadto są silni. Wdali się we mnie. A to, że nie piszą, to co? Sami pisać nie potrafią. I jak tu prosić kogoś obcego, żeby za nich pisał? I jaki smak posiadać może taki list? Jak piąta woda po kisielu. Poza tym czas robi swoje. Dzieci zapominają o rodzicach.
Ale chyba dobrze się mają. MUSOWO!
Niestety, Szprynca leży już w grobie.
Szkoda Szpryncy!
Kiedy konsumpcja się skończyła, Szprynca odczuła to boleśnie. Zanim oswoiłem się z pracą posłańca i zanim przyzwyczaiłem się zwracać do dziedziców per „Jaśnie Panie”, a nie jak dawniej przez wasze wysokobłagorodje162, i nim kupcy zaczęli mnie wysyłać z kontraktami, w domu naszym brakowało chleba. Mniejsza o mnie. Ja, mężczyzna, były kantonista, mogłem przeżyć dzień bez jedzenia. Ona nie mogła i nie umiała tego przeżyć. Głupia baba! Od razu straciła siły. Nawet przeklinać nie była w stanie. Cały zasób wulgarnych słów nagle wyparował jej z głowy. Umiała tylko płakać.
Obrzydło mi to wszystko. Odechciało mi się żyć. Ona tymczasem zaczęła się o mnie bać. Bała się sama jeść, bo a nuż nie starczy dla mnie. Widząc, że ona się boi, sam nabrałem odwagi. Ja zacząłem podnosić głos! Ja zacząłem kląć! Podchodzę do niej, na przykład, i krzyczę: „Dlaczego nie żresz?”. Czasem nawet wpadam w taką złość, że chce mi się ją bić. Ale jak tu bić płaczącą kobietę? W dodatku zastygłą w bezruchu. Stoję już przed nią z pięścią gotową do uderzenia, a ona spokojnie powiada do mnie: „Przedtem zjedz ty, a potem ja”. Co miałem zrobić? Odgryzłem kawałek chleba i resztę dałem jej.
Pewnego dnia, używając podstępu, wyprawiła mnie z domu, mówiąc: „Bądź spokojny, jutro będę jadła, ale ty rozejrzyj się za pracą. Może coś zarobisz?”.
Wracam do domu i zauważam, że nawet nie tknęła chleba. Tłumaczy mi, że nie może jeść suchego chleba. Wolałaby kaszkę.
I jaki raban podniosła, kiedy chciałem zastawić sobotnią kapotę! W mig zerwała się z miejsca i pobiegła zastawić swoje mosiężne lichtarze. Do samej już śmierci błogosławiła świece wstawione w wydrążone kartofle. Tuż przed śmiercią wyznała mi, że nigdy nie chciała się ze mną rozwieść. Krzyczała o rozwodzie tylko dlatego, że miała — jak powiedziała — niewyparzony język.
— Ach, ten mój paskudny język — zawołała — Boże, wybacz mi!
I umierając bała się, że na tamtym świecie powieszą ją za język.
— Bóg — powiedziała do mnie — nie będzie miał litości nade mną. Za dużo nagrzeszyłam. Ty zaś, kiedy tam przyjdziesz, ale, uchowaj Bóg, żeby to miało nastąpić wkrótce, niech to się stanie po stu dwudziestu latach163, pamiętaj o jednym! Masz mnie zdjąć z szubienicy! I powiedz tam Najwyższemu Sędziemu, że mi wybaczyłeś.
Po wypowiedzeniu tych słów pomieszało się jej w głowie. Zaczęła wzywać dzieci. Wydawało jej się, że są w domu, że rozmawia z nimi. Je także prosiła o wybaczenie.
Głupia kobieta! Kto by nie zechciał jej wybaczyć?
Ile, myślicie, miała lat, kiedy umarła? Może pięćdziesiąt. Była jeszcze młoda. Najgorsze, że sama skróciła sobie życie. Jak się wynosi z domu i zostawia rzecz, do której człowiek był przywiązany, to jakby się wyniosło pół zdrowia, część własnego ciała...
Z dnia na dzień chudła w oczach. Zieleniała i żółkła. Mówiła, że czuje wyraźnie, jak w kościach wysycha jej szpik. Zdawała sobie sprawę, że wkrótce umrze.
I jak przywiązana była do domu! Jak kochała go razem ze wszystkimi znajdującymi się w nim rzeczami! Kiedy trzeba było wynieść z domu stoliczek lub blaszany świecznik, czy cokolwiek, to każdy grat oblewała gorzkimi łzami. Z każdą wyniesioną z domu rzeczą żegnała się jak matka z dzieckiem. Obejmowała ją i prawie że obcałowywała. Któregoś dnia powiada do mnie:
— Kiedy umrę, już nie zostaniesz w domu.
No cóż! Baba zawsze pozostaje głupia! Potrafi przez chwilę być kozakiem w spódnicy, by zaraz potem z byle powodu zachować się jak dziecko. W obliczu śmierci jakie znaczenie może mieć stoliczek czy inny jakiś grat?
— Tfu, — przerywa na chwilę ogarniające go myśli. — Co za wspomnienia przychodzą mi do głowy? Z ich to powodu chodzę teraz coraz wolniej.
I dodając sobie kurażu164 komenderuje:
— Ano, nogi moje żołnierskie, nieście mnie dalej!
Rozgląda się dookoła. Wszędzie śnieg. Nad sobą widzi szare niebo załatane czarnymi szmatami.
— Tylko moja spodnia kapota ma na sobie satynowe łaty! Panie świata! Czy Ty także nie masz kredytu w sklepie?
Tymczasem mróz przybiera na sile. Jego broda i wąsy pokrywają się szronem. Ciało jeszcze się trzyma. Głowa jeszcze ciepła. Krople potu błyszczą na czole. Tylko nogi coraz bardziej marzną i coraz bardziej słabną.
Już niedaleko — pociesza się. Odczuwa chęć zatrzymania się na chwilowy odpoczynek, ale wstydzi się przed samym sobą. Pierwszy raz zdarzyło mu się, żeby na drodze liczącej nie więcej niż dwie wiorsty odczuł potrzebę odpocznienia. Nie chce się przyznać, że stuknęła mu już osiemdziesiątka. Już najwyższy czas, żeby zrobić przerwę w marszu.
Odrzuca tę myśl. Nie! Musi iść dalej. Musi iść i iść, bo póki idzie, to nogi niosą. Jeśli ulegnie pokusie Jecer hara165 i usiądzie, to koniec. Nie wstanie już!
Chcąc wyperswadować sobie myśl o odpoczynku, zaczyna straszyć siebie groźbą przeziębienia.
— Do wsi już nie jest daleko — mówi do siebie. Tam będę miał dosyć czasu na odpoczynek. Tam zaznam prawdziwego odpocznienia. Od razu nie pójdę do dziedzica. U niego trzeba co najmniej godzinę przeczekać na dworze. Od razu udam się do Żyda.
I snując dalej myśl, powiada w duchu:
— Dobrze chociaż, że nie boję się psów dziedzica. W nocy jednak, kiedy spuszczają z łańcucha Burka, może być niebezpiecznie. Wprawdzie mam w kieszeni chleb z serem i Burek lubi ser, to jednak lepiej będzie, jeśli przedtem dam odpocząć moim nogom. Najpierw więc wstąpię do domu Żyda trochę się ogrzać, umyć i coś przekąsić.
Ślina pojawia mu się w ustach. Od samego rana nic nie jadł. Dla niego to drobnostka. Nie przejmuje się tym, że jest głodny. Przeciwnie, odczuwa nawet z tego powodu pewnego rodzaju przyjemność. Skoro jest się głodnym, to znaczy, że się żyje! Gdyby nie te nogi!
Przed sobą ma jeszcze tylko dwie wiorsty.
Już widać z daleka dużą szopę dziedzica... ale nogi tego nie wiedzą. Im właśnie teraz zachciało się odpocząć!
— Ale popatrzmy — powiada do siebie — na to z drugiej strony. Co się stanie, jeśli sobie trochę odpocznę? Nie na długo. Na minutkę czy nawet mniej. Tylko na próbę! Przez wiele lat nogi były mi posłuszne, niech więc ja choć raz będę im posłuszny.
I Szmaria siada sobie na śnieżnym pagórku. Teraz wyraźnie słyszy, jak serce się w nim łomocze. Czuje kłucie w boku. Pot oblewa mu czoło.
Ogarnia go strach... Czy aby nie dopadła go choroba? Ma przy sobie cudze pieniądze. Jeszcze, nie daj Bóg, zemdleje! Zaraz się jednak pociesza: „Chwała Bogu, nikogo na drodze nie ma”. I nawet jeśli ktoś nadejdzie, z pewnością nie przyjdzie mu do głowy, że on, Szmaria, ma przy sobie forsę. Takiemu jak on, pożal się Boże, nikt chyba nie powierzyłby pieniędzy. „Dobrze, posiedzę sobie — postanawia — chwileczkę, a potem, zasuwaj Szmario, do przodu”.
Powieki stają się ciężkie jak ołów. Spadają mu na oczy.
— Nie! — woła do siebie. — Wstań, Szmario! — Mówi to rozkazującym tonem, a rozkazywać jeszcze potrafi. Gorzej z wykonaniem rozkazu. Usiłuje wstać, ale nie może się ruszyć z miejsca. Wydaje mu się jednak, że wstał i maszeruje coraz mocniejszym krokiem...
Oto widzi już wszystkie chaty we wsi. W tej mieszka Antek, w tamtej Bazyli. Zna ich wszystkich. Wynajmuje u nich furmanki... Do chaty Żyda jest jeszcze daleko, ale woli u niego się zatrzymać. Czasem bowiem można u niego natrafić na mezuman166.
Wyobraża sobie, że idzie w kierunku chaty Żyda, ale im bardziej się zbliża, tym dalej chata się od niego odsuwa. Widocznie — myśli sobie — jednak dobrze idę, bo już widzę przez czerwieniejące okienko radosny płomień buchający z kuchni. Żona Jojny, gruba Mirl, zapewne gotuje kartofle. Zawsze częstuje go gorącym kartoflem, a gorący kartofel to prawdziwa przyjemność. I wydaje mu się, że zbliża się do chaty Żyda, ale naprawdę siedzi wciąż na tym samym śnieżnym pagórku. Mróz trochę zelżał. Duże, gęste płatki śniegu padają na ziemię i przykrywają Szmarię.
Jemu widocznie zrobiło się cieplej pod śnieżną kapotą. Teraz wydaje mu się, że jest już w chacie Żyda. Mirl odcedza właśnie wodę z kartofli. Słyszy, jak woda się leje. Ciur,
Uwagi (0)