Darmowe ebooki » Opowiadanie » Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 15
Idź do strony:
Władysław Stanisław Reymont Lili

 

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-3794-2

Lili Strona tytułowa Spis treści Początek utworu I II III IV V VI VII VIII Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjna
Lili
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
I

Ale co my teraz poczniemy z sobą?

— Raz... dwa... trzy... Nie wiem, to już Józia głowa — odpowiedziała Korczewska, pochylając się nad szydełkową robótką. — Józio dobrze myśli o nas. Kończę te serwety, bo prezydentowa obiecała mi sprzedać. Raz... dwa... trzy... — liczyła po cichu i tak się zatopiła w robocie, że nie widziała wzburzenia Gałkowskiej, która prędko i niecierpliwie biegała po pokoju; tak niecierpliwie, aż wielka, jasna peleryna, którą miała na ramionach, fruwała za nią, wydęta, i uderzała w twarz młodego chłopaka, siedzącego pod piecem.

— Jańciu! myślże co, przecież jesteś mężczyzną — zawołała przyduszonym głosem, stając przed nim.

— Jestem mężczyzną, to się wie... a zaraz będę myśleć, tylko papierosa wypalę — odpowiedział drwiąco, puszczając jej w oczy kłąb dymu.

Gałkowska uderzyła go oczami i siadła obok Korczewskiej na koszu, okrytym dywanikiem z różnokolorowych skrawków.

— Zdaje mi się, że zrobiliśmy wielkie głupstwo, odchodząc od Stobińskiego. Korczyński mógł rozbić towarzystwo, bo państwo macie fundusze... macie protektorów... macie swoje plany...

— Mamy figę marynowaną. Pleć, pani, pleć... raz... dwa... Mamy fundusze! Józio wczoraj zastawił futro!... trzy... cztery...

— Ale cóż my zrobimy? My, którzy futer nie mamy do zastawienia! Cały tydzień już się nie gra! Wie pani, pisał dzisiaj Oleś do Jańcia, że onegdaj grali w Kole, spektakl był nabity, mieli w kasie osiemdziesiąt rubli! Osiemdziesiąt rubli! — powtórzyła z naciskiem. — Gdybyśmy byli razem, to mielibyśmy na markę1 najmniej po pół rubla — dodała z żalem.

— Jedź pani do nich, zaangażują panią z pocałowaniem ręki, weźmiesz wszystkie bohaterki... zagrasz po Lili wszystkie naiwne... — szeptała cicho, z drwiącym uśmieszkiem Korczewska, rozprostowując na kolanie skończone kółko.

— Pani tak mówisz, jakbym ja, Gałkowska, nie była aktorką na stanowisku, tylko pierwszą lepszą krowientą2!

— Ależ ja nic nie mówię! Niechże mnie Bóg broni, żebym co mówiła...

Gałkowska porwała się z kosza i znowu biegała po pokoju. Jej sinawa twarz, chuda i brzydka, obsypana pudrem, pokryła się mocnymi wypiekami irytacji, a wielkie, wypłowiałe, okrągłe oczy, silnie podczernione i otoczone dokoła całą siecią zmarszczek, zamgliły się łzami.

— Mieszkanie za cały miesiąc niezapłacone, to mniejsza, ale jeść nie ma kupić za co, kredytu nie mamy już za grosz. Jańcio wczoraj sprzedał za parę groszy coś z laubzegi3, ja dzisiaj zastawiłam salopę4, a na jutro nie ma już ani co sprzedać, ani zastawić... I kto to wszystko znosi! kto tak cierpi! Ja, Gałkowska, aktorka na stanowisku! To już chyba koniec świata!

Oparła się o parapet i wsadziła twarz w okno, żeby ukryć łzy, które się jej gwałtem wydobywały spod powiek, i to bolesne, rozpaczliwe łkanie, jakie wstrząsało całą jej chudą postacią. Patrzyła potem chwilę bezmyślnym wzrokiem w zaśnieżony, biały świat, aż jakieś postanowienie mocne ją poderwało z miejsca, bo się rzuciła na pokój i zawołała energicznie:

— Wiem, co robić! Jańciu! Chodźmy!

I szła przez pokój z majestatem Elżbiety z Hrabiego Essexa5, którą grywała. Jańcio niechętnie się podniósł i troskliwie obciągał bardzo delikatne, letnie palto, w którym chodził.

— Raz... dwa... Zaczekajcie. Józio zaraz przyjdzie. Mają się wszyscy zebrać, to się naradzimy, trzy... cztery... Grabiec pisał, że chciałby nas wszystkich angażować, a w każdym razie coś się postanowi. O, już ktoś idzie!...

Jakoż w tej chwili drzwi się otwarły i z całą falą śniegu i wiatru wpadła młoda dziewczyna, a za nią elegancki, przystojny mężczyzna.

— Dzień dobry! Jezus! taki śnieg! taki wiatr! tak zimno! Mam pełne buciki śniegu. Przechodząc koło apteki, spojrzałam na tego pigularza6 ryżego i bach... w całą kupę śniegu się przewróciłam. Pan Zakrzewski ledwie mnie wyciągnął — mówiła prędko, tupiąc nogami, otrzepując się ze śniegu, witając z kobietami i kręcąc się po pokoju, który napełniła wesołą wrzawą. — Jańciu, puść mnie do pieca i nie patrz! Muszę zdjąć buciki! Ale i panu nie wolno... nie wolno... — zawołała do swojego towarzysza i zerwawszy się od pieca w jednym buciku tylko, odwróciła go plecami do siebie. — Patrz pan na Gałkowską, ślicznie się dzisiaj zrobiła! Jańciu, patrz w szydełko pani Korczewskiej! — wołała ze śmiechem, zdejmując drugi bucik, wysypała śnieg i oparła maleńkie nóżki w czarnych pończochach na ciepłych drzwiczkach, oglądając się przy tym co chwila, czy kto nie patrzy.

— Ho! ho! Lili ma nowe futerko! Dobry „bębenek”7 z tego obywatela — dodała ciszej Gałkowska, oglądając dziewczynę z uwagą pełną zazdrości.

— Przerobione z mamy! — zawołała Lili wesoło i spojrzawszy na Zakrzewskiego, który stał jak słup na środku pokoju, odwrócony do niej plecami, roześmiała się głośno; ogromne, błękitne oczy strzeliły niepohamowaną wesołością, włożyła szybko buciki, zerwała z głowy futrzany czarny kołpaczek8 i rzuciła nim w twarz Jańcia, który nieznacznie się jej przypatrywał i gryzł papierosa, poprawiła grzebyki w jasnych jak len, popielatych włosach, które niesfornymi kosmykami, nastroszone, puszyste, spadały jej na czoło, zakrywały skronie i jak popielate płomyki pełzały po białym karku, wychylającym się z zielonej sukiennej bluzki, ściśniętej paskiem w stanie.

Wytarła wilgotną od śniegu twarz i obciągała bardzo starannie bluzkę.

— Lili nie ma dzisiaj gorsetu! — szepnął Jańcio cynicznie.

— Łobuz! Dyrektorowo! niech on nie patrzy na mnie! — zawołała, rumieniąc się i osłaniając skrzyżowanymi rękami piersi, bo przez cienkie sukno rysowały się zbyt wyraziście.

Korczewska roześmiała się, nie podnosząc oczów9 znad kółka, a Gałkowska obejrzała ją przymrużonymi złośliwie oczami i rzuciła pobłażliwie:

— Nigdy nie wychodzi z roli naiwnej! Mascota10! — dodała ciszej i urągliwiej.

Lili nie słuchała, okryła ramiona jakąś podartą chustką Korczewskiej i usiadła na koszu. Siedziała czas jakiś w milczeniu, tylko bujała zajadle nogami i biegała oczami po ścianach pokoju, malowanych w ordynarny niebieski deseń, po którym ściekały od sufitu brudnożółte smugi wilgoci, po łóżku, okrytym szydełkową kapą i stosem coraz mniejszych poduszeczek, przez których szydełkowe poszewki przeświecała purpura wsypek; wielki dywan z różnokolorowych sukiennych kwadratów wisiał nad łóżkiem i stanowił tło dla obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i dla kilkunastu fotografii Korczewskiego w różnych rolach, oprawionych w laubzegowe ramki11.

— Mieliście radzić, to radźcie, słucham! — zawołała niecierpliwie. — Zakrzewski, chodź no pan! Jakie pan ma włosy! ha! ha! — Śmiała się, bijąc piętami w kosz.

Zakrzewski przejrzał się w lusterku i zaczął śpiesznie przygładzać włosy.

— Chodź pan do mnie. Dawaj pan grzebień, prędko!

Zakrzewski usiadł obok niej, a ona, że było jej za wysoko, uklękła na koszu i zaczęła mu czesać włosy, obracając głowę na wszystkie strony.

— Raz... dwa... dobre dzieci... śliczne dzieci... — szepnęła Korczewska pobłażliwie.

— Scena z wodewilu12! Lili dobrze robi naiwną!

— Pilnuj pani lepiej swojego Jańcia, a nie moich ról — odpowiedziała spokojnie dziewczyna, czesząc dalej.

— Pani się do mnie nie wtrącaj, ja jestem aktorka na stanowisku. Jańciu, przecież jesteś mężczyzną, i pozwalasz krowientom ubliżać swojej siostrze!

— Jańciu! obrońże od apopleksji13 żonę swojego brata! — zawołała ze śmiechem Lili, widząc pąsową z irytacji twarz Gałkowskiej, która nic się już nie odezwała, tylko gryzła z wściekłości dżet14, jakim był ubrany15 przód okrywki16, a Jańcio okrył się takim kłębem dymu, że zniknął w nim cały. — Panie Leonie, kogo my w tej chwili przypominamy?

— Samsona i Dalilę17!

— Czy to ze sztuki jakiej? Musi mi pan w domu opowiedzieć, dobrze? — zapytała słodkim, przeciągłym głosem, dotknęła paluszkiem jego ucha i zajrzała mu tak blisko w oczy, że cofnął się zmieszany i zaczął gwałtownie pokręcać wąsiki.

— Dobrze, opowiem pani! — odpowiedział cicho i starał się uchwycić ją za rękę, ale się szybko wysunęła i pobiegła do psa śpiącego na krzesełku, którego poczęła pociągać za uszy i drażnić.

Cisza się zrobiła; Korczewska nieustannie liczyła oczka szydełka, Gałkowska siedziała przy oknie i z jakąś trwogą patrzyła w zaśnieżony świat; wiatr wył za oknami i co chwila rzucał tumany śniegu w szybki brzęczące, targał za drzwi i gwizdał w kominie, aż się wydymała niby żagiel czerwona firanka, jaką był przysłonięty, a pies, drażniony przez Lili, warczał cicho, aż w końcu znudzony zeskoczył na podłogę, przeciągnął się i drapał do drzwi ze skowytem.

— Cicho, Murzyn! Pan przyjdzie, to Murzynowi da jeść, cicho, piesku — szeptała Korczewska, głaszcząc pieszczotliwie psa, który ułożył się na jej spódnicy i zasnął.

— Dzień dobry, komedianty! To czas, niech go drzwi ścisną! — zawołał niski, chudy aktor, mocując się przez chwilę z drzwiami, których mu wiatr nie pozwolił zamknąć.

Zaczął tupać nogami i otrzepywać się ze śniegu.

— Psi się dzisiaj weselą! Na zakręcie myślałem, że mnie wiatr weźmie, bo mój ibercjerek18 tak się wydął, że chwilę jeszcze, a wasz Kos byłby sobie pofrunął szukać angażman19 w obłokach. A zimno!

Zabijał ręce o ramiona po

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 15
Idź do strony:

Darmowe książki «Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz