Z ziemi chełmskiej - Władysław Stanisław Reymont (gdzie można czytać książki .TXT) 📖
Zbiór reportaży literackich publikowanych w roku 1909 na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”.
Losy unitów, które Władysław Stanisław Reymont opisał w tekstach „Z ziemi chełmskiej”, były dla samego autora bardzo interesujące. W celu zgłębienia ich historii przez jakiś czas przebywał nawet na terenach przez nich zamieszkałych, a więc na Chełmszczyźnie i na Podlasiu. Zasłyszane fakty umiejętnie połączył z fikcją literacką, nadając reportażom formę powieściową. Opisał w nich sytuację po zerwaniu po 1875 roku przez cara Aleksandra II unii kościoła katolickiego i prawosławnego, która poskutkowała okrutną rusyfikacją i nakazem przejścia na prawosławie. Jedną ze stosowanych metod było świadome skłócanie wyznawców różnych religii, które okazało się tragiczne w skutkach.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z ziemi chełmskiej - Władysław Stanisław Reymont (gdzie można czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Wszyscy płakali, słuchając tych straszliwych lamentacyi, rzęsiste łzy broczyły po zoranych cierpieniami twarzach, szlochy rozrywały serca, i jak ten deszcz, trzepiący w liście drzew, okalających cerkiew, tak smutnie szemrały beznadziejne płacze, żałosne westchnienia i bezsilne jęki.
— Woła mnie! Woła! Słyszycie! — wrzasnęła naraz nieludzkim głosem, rzuciła się na oślep do cerkwi i padła zemdlona.
Odnieśli ją do chałupy i ledwie się docucili.
Świt się już zrobił, i szary, zadeszczony dzień zajrzał w jej oczy, smutkiem wyżarte, gdy, zupełnie oprzytomniawszy, jęła się rozglądać po izbie. Już ani jedna łza nie pociekła po skamieniałych policzkach, ani jedno słowo skargi nie wyrwało się z piersi, ani jedno pytanie nie padło, ale była taka trupio blada i takiemi bez dna oczami patrzała, że nikt nie śmiał do niej zagadać, i wkrótce się porozchodzili.
Pozastawiała drzwi powybijane i okna sprzętami, szafami i czem jeno mogła, rozpaliła gromnicę przed obrazem Częstochowskiej, uklękła i zaczęła czytać z książki modlitwy za umarłych.
A może w jakąś godzinę, już o dobrym dniu, ktoś zaczął się dobijać do chałupy.
Nie usłyszała, zatopiona w żarliwej modlitwie, dopiero jakieś ciche dziecinne kwilenia poderwały ją nagle z klęczek. Wyjrzała oknem i aż się zatoczyła na ścianę, ale się przemogła i, przypadłszy twarzą do ziemi, modliła się jeszcze goręcej.
— Otwórzcież, przynoszę wam dziecko! — zaskrzeczał niecierpliwie jakiś głos za oknem.
— Nie mam już dziecka! — rozległ się grobowy głos matki.
— Tylko bez „szutek!” Odnoszę wam Fiediuszkę, i musicie wyprawić chrzciny!
— Precz! Nie mam dziecka! A jak mi to cudze szczenię wpuścicie do chałupy, to je zatłukę, jak psa! — powiedziała jakimś obłąkańczym głosem, że strażnik posadził dziecko pod ścianą i uciekł.
Szucka modliła się dalej, wołając skrwawionem sercem o litość i miłosierdzie.
Dzień był zimny i wilgotny, deszcz padał i zacinał w okna, czasem wiatr zamiatał drzewami, a pod ścianą w błocie i kałużach gmerało się rozpłakane dziecko, macało po drzwiach, usiłowało dosięgnąć okna, i co chwila rozlegał się płaczliwy, słaby głosik:
— Mamo! mamusiu! wpuśćcie Jasia! wpuśćcie!
Szucka, jakby rozpięta na krzyżu męki nadludzkiej, umierała z bólu, ale nie otwierała.
Na szczęście któryś z sąsiadów dosłyszał płacz dziecka i krzyknął do chałupy:
— Bójcież się Boga, przecież dziecko ledwie już zipie!
Wyjrzała oknem, jakby zakłopotana, i z jakimś dziwnym uśmiechem szepnęła:
— Cichocie, dziecko mi co dopiero usnęło...
— Jakże! Co wam się troi po głowie? Przecież... — cofał się przed jej obłąkanym wzrokiem.
Położyła palec na ustach, siadła przy kołysce i zaczęła kołysać.
Nie pomogły żadne perswazye, ni nawet żałosne kwilenia dziecka, nic już bowiem nie rozumiała, tylko, zapatrzona w pustą kołyskę, poruszała nią troskliwie i nieustannie.
Naszło się więcej ludzi, jęli się nad nią wyżalać, próbowali nawet ratować, ale nie zwracała na nich uwagi, a tylko kiedy niekiedy prosiła błagalnie i gorąco:
— Cichocie! Śpi mój robaczek najmilejszy, śpi! Cichocie!
Postali, pokiwali nad nią głowami, dziecko zabrał ktoś litościwy i porozchodzili się.
Dziecko w parę dni później umarło.
Powiedzieli jej o tem; uśmiechnęła się i, wyjąwszy z kołyski kukłę, uwitą z gałganów, opowiadała tajemniczo, rozglądając się przytem trwożnie dokoła:
— Wiecie, nie dałam Jasia! I nie oddam! Nie oddam!
Siadła pod ścianą, kukłę przytuliła do piersi i, huśtając ją, śpiewała bezprzytomnie:
„A! a! kotki dwa! Szare, bure obydwa!”
Jechałem z Brześcia Litewskiego traktem, ciągnącym się na Kodeń, Sławatycze, Włodawę, Sawin do Chełma. Miałem znowu przed sobą parę znojnych dni, a do zrobienia końmi kilkanaście opętanych mil, że musiałem sobie drogę podzielić na etapy. Na pierwszy, do Sławatycz, wiózł mnie dworski furman, stary wyjadacz, bywalec i gadatywus, który kraj okoliczny i ludzi i wszystkie sprawy znał, jak swoje konie, a przez całą drogę zabawiał mnie opowiadaniami.
— Państwo wołają na mnie Iwan — objaśnił, zbierając w garść lejce.
Obsadziłem się w bryczce, bat świsnął i konie poderwały się z miejsca.
— A naprawdę, to mi jest Nikon, ale taka już dworska moda, żeby forszmanom od cugowych było Jan albo Mateusz. Tu nad Bugiem każą być Iwanem! — zaśmiał się, paląc siarczyście z bata i skręcając na szeroką, błotnistą drogę.
Wyjeżdżaliśmy o świcie, przed słońcem, gdy jeszcze cała nizina nadbużańska tonęła w puszystych, białych kożuchach mgieł, a tylko na wschodzie, nad czarnemi chmurami borów, rozsączały się pierwsze, złociste zorze. Na czarnej, wyboistej drodze kałuże siwiły się, niby zmatowane rosą szyby. Gdzieniegdzie z pól omglonych wybuchały kępy drzew, jak szare, przemiękłe pióropusze. Surowy, rzeźwy chłód zaciągał od Buga. Rosy podrywały ziemię, jakby szronem srebrnawym i perlistym. Wsie jeszcze spały; szare, niebielone chałupy zaledwie majaczyły w głębinach rozemglonych sadów. W niezgłębionej cichości było tylko słychać ledwie pochwytny chrzęst zbóż, a niekiedy zabrzęczał ściszony bełkot jakiegoś niedojrzanego strumienia.
— Złodziejska godzina! Nawet psy się pospały! — mruknął Iwan.
Byłem niezmiernie senny i pragnąłem się nieco przedrzemać, ale dyabelskie podskakiwanie bryczki na wybojach nie pozwalało zasnąć ani na chwilę. Dopiero, kiedyśmy wjechali w piachy, zacząłem się zwolna pogrążać w niebiańskie rozkosze snu.
— Boćki jeszcze siedzą po gniazdach, to pewna pogoda! — huknął mi nad uchem Iwan, wskazując biczem na drzewo.
Zakląłem cicho, ale sen przepadł, a on pogadywał coraz żarliwiej:
— Kopy pływają, jak kaczki. Nie będzie latoś siana, zgnoi się na nawóz. Nowa bieda dla ludzi! Jakby starych było jeszcze za mało!... Stary, bo weźmiesz po portkach, uważaj krzyknął! — groźnie, przypinając koniom po takim bacie, że poderwały się gwałtownie, a ja tylko jakimś cudem nie wyleciałem z bryczki.
— Zna pan podlaskie strony?
Odwrócił się nieco do mnie. Zobaczyłem krótki, drapieżny profil, suchy, garbaty nos, przycięte wąsy, siwe baczki i małe, wielce ruchliwe oko.
— Znam, ale bardzo mało.
— To musiał pan widywać i tę szlachtę podlaską? Wielka mi szlachta: worek i płachta! — dodał wzgardliwie i, nie czekając mojej odpowiedzi, ciągnął dalej: — To chytry naród! Znam ich dobrze! Służyłem w jednym dworze pod Węgrowem. Tam, panie, po wsiach prawie niema chłopów, a tylko siedzi sama szlachta. Takiemu nieraz palce z butów wyłażą, a każe sobie mówić „panie”. W pięciu mają jedną krowę. A jak pies siądzie na polu takiego dziedzica, to nie ma gdzie podziać ogona; musi go kłaść aż u sąsiada. Sklepikarze z nich tylko zmyślniejsze, niźli Żydy. A na grosz chciwe, a honorne, a zabijaki, że niech Bóg broni! Ale Polaki dobre i katoliki przykładne. Śmieszne tylko juchy, że aże boki zrywać.
Żebym chciał o nich opowiadać wszystko, tobym nieskończył i do wieczora. A wie pan, jak to taki szlachcic chciał się dostać do nieba?
Nie odezwałem się, poranek bowiem stał się przecudny i gdzieś z oparów nadbużańskich, czy z pól omglonych, nadpływał jakiś śpiew, śpiew nieco ściszony oddaleniem, lecz niezmiernie uroczysty, jakby święty chór tych świtań, zórz i nadchodzącego słońca.
— Co to za śpiewy? słyszycie?
— Pewnie jaka kompania ciągnie do świętego Onufra.
Śpiew buchał z jakiejś drożyny, ciągnącej się równolegle z naszą drogą, ale wśród zbóż i oparów niepodobna było dojrzeć ludzi.
A świt robił się już opalowy i przesycony zorzami, mgły unosiły się w górę i z pod nich błyskały zmatowane smugi porozlewanych wód, czarne, przemiękłe role i pochylone żyta. Drzewa i wsie wyrastały coraz wyraźniej i bliżej. Zawiał pierwszy wiatr, ale tak cichy i pieszczotliwy, że ledwie się poruszały senne, opite rosą kłosy i liście zagmerały bez szelestu. Skowronek zaświergotał, a po nim wnet drugi, trzeci, dziesiąty bił skrzydłami a dzwonił w ciszy swój pacierz poranny. Bociany leciały nizko nad ziemią, gdzieś ku Bugowi. Jakiś tęskny, przeciągły ryk zadrgał w zróżowionem powietrzu. Koguty już zaczynały piać tu i ówdzie. Dzień się zbliżał i wschodnia strona nieba nabrzmiewała purpurą i świetlistym majestatem jeszcze nie dojrzanego słońca.
— Widzę, że i tutaj dużo nowych krzyżów — odezwałem się, wskazując na jakiś świeżo dźwignięty do góry i jeszcze nie pomalowany.
— Ady tyle nastawiali, że, gdyby człowiek zważał na nie, to musiałby chodzić z czapką w garści — odburknął jakoś niechętnie.
— Nic dziwnego, bo dawniej nawet przewalonych nie było wolno podnieść.
— Dużo im przyjdzie z nowych! Tylko drzewa namarnują!...
— Przecież i prawosławni swoje stawiają...
— Jak im naczelnik przykaże i dobrze zapłaci, to stawiają! — warknął złośliwie, osadzając konie na miejscu, gdyż nagle wychyliła się ze zbóż kompania i wchodziła na naszą drogę.
Na przedzie jaśniał złocisty, ośmioramienny krzyż, a za nim cisnęło się kilkadziesiąt starych bab i wyrostków. Przyklękli na chwilę pod krzyżem, i ktoś zaintonował czystym, donośnym głosem:
Tłum ruszył i zawtórował pełną piersią, aż pieśń poniosła się nad pola nieobjęte i biła ku wschodzącemu słońcu:
Śpiewali po polsku; słyszałem każde słowo, a nie mogłem uwierzyć.
Jechaliśmy tuż za niemi, wolno, bo mój Iwan również zaśpiewał:
— A skąd kompania? — spytałem chłopa, idącego obok mojej bryczki.
— My, panie, z Olszanki — odpowiedział przeciągle, czystą polszczyzną.
— A gdzież to dzisiaj odpust?
— W Jabłeczyńskim monasterze, prażnik świętego Onufrego.
— To kompania prawosławna?
— Prawosławna, panie.
— Prawosławna i śpiewa po polsku? — Nie mogłem się połapać.
— A po jakiemuż mają śpiewać? Przecież po moskalewsku nie poradzą odmówić nawet pacierza — podniósł na mnie zdumione oczy. Ja również patrzyłem w niego, zdziwiony tem niespodzianem wyjaśnieniem.
— Siadajcie, podwiozę was kawałek drogi.
Wgramolił się na bryczkę, pochwaliwszy Boga polskim obyczajem.
Zaczęliśmy pogadywać o tem i owem; chłop był chytry, odpowiadał wymijająco i sam mnie ostrożnie wybadywał, ale w końcu rozgadał się dosyć szczerze.
— Jak odłączą Chełmszczyznę, to wam zabronią mówić po polsku...
— Musieliby strażników stawiać w każdej chałupie. — Machnął lekceważąco ręką. A po jakiemu to mamy mówić? Dawniej, jeszcze za unii, to po wsiach gadali po naszemu, po chłopsku, ale teraz już mało kto rozumie, chyba starzy. Młodzi się nawet tego wstydzą.
— Ale podpisywaliście się za odłączeniem Chełmszczyzny?
— Podpisywałem się, panie, bo mi kazali. Zwołali nas do popa i wytłumaczyli, że, jak odbiorą Chełmszczyznę od Polski, to wszystkie pańskie ziemie darmo rozdadzą między prawosławnych.
— Obiecanki cacanki, a głupiemu radość — rzucił Iwan.
— Najwięksi urzędnicy obiecali, to może i dadzą...
— Dostaniecie tyle, że wam sam dyabeł z pleców nie odbierze. Pamiętacie jak to brali oporni? — dogadywał Iwan.
Chłop milczał długą chwilę, a w końcu rzekł najspokojniej:
— A jak nam ziemi nie dadzą, to się wszyscy przepiszemy na katolików.
Oniemiałem ze zdumienia, lecz Iwan zaczął się głośno śmiać.
— Nie mówię na śmiech — zgromił go tamten surowo i ciągnął bardzo poważnie i z przekonaniem: — Ten sam Pan Bóg jest w kościele co i w cerkwi. Ale w kościele jakoś milej, bo i nabożeństwo ładniejsze, i pośpiewać można, i muzyka gra, i z procesyami chodzą, i ksiądz czasem na kazaniu powie tak prosto do serca, że człowiek się wypłacze, i zaraz mu ulży. Już mi nawet dzieci grożą, że, jak tylko dorosną, to się zaraz przepiszą. Przecież wszystkie dziewczyny i chłopaki z całej wsi co niedziela latają do kościoła. Do cerkwi to ich nawet kijem nie napędzi. Bo jedna wiara powinna być dla wszystkich; a przez to, że jeden dom katolicki, a drugi prawosławny, to po wsiach tylko ciągłe kłótnie, gniewy i obraza Boska i zgorszenie. Nawet Żydy się wyśmiewają, że w każdej chałupie innego dnia święto.
— To czemu się nie przepiszecie na katolika? — spytał go Iwan.
— A jakby nam ziemię rozdali?
— To nie wiecie, co w Hrubieszowie powiedział chłopom wasz biskup?
— Coś mi tam mówili, ale nie pamiętam co.
— Przyszli się upominać o grunta, obiecane przy podpisaniu, to im rzekł: „Ziemia nie guma, to jej dla was nie rozciągnę”.
— I naprawdę tak powiedział? — pytał ściszonym, trwożnym głosem.
— Słyszało więcej, niż sto ludzi. I powiedział prawdę. Cudzego przecie nie weźmie, nie dadzą, a wam nie odda!
Dosyć długo mu o tem wykładał, aż chłop sposępniał, twarz mu się poredliła brózdami troski, oczy przygasły, i w końcu skinął mi głową, wyskoczył na ziemię i powlókł się na samym końcu kompanii, srodze zadumany.
Wyminęliśmy kompanię tak wolno, że miałem czas ją przeliczyć: wszystkiego
Uwagi (0)