W porębie - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka internetowa dla dzieci .txt) 📖
W gospodarstwie Wawrzona trwają przygotowania do wyprowadzki — rodzina musi iść w komorne.
Pracuje jednak tylko Wawrzonowa, sam gospodarz wyleguje się po topieniu smutków w alkoholu. Kobieta, przechadzając się po gospodarstwie, ubolewa nad losem rodziny i zastanawia się, jak teraz będzie wyglądało ich życie.
Nowela W Porębie ukazuje obrazek z chłopskiego życia — w realistyczny sposób przedstawia ich obyczajowość i problemy, nie stroniąc od trudnych tematów związanych z przykrymi doświadczeniami.
Władysław Stanisław Reymont to jeden z najważniejszych pisarzy młodopolskich, przedstawiciel realizmu i naturalizmu, prozaik, nowelista. W 1924 roku został nagrodzony literacką Nagrodą Nobla za powieść Chłopi.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W porębie - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka internetowa dla dzieci .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3800-0
W porębie Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaWawrzon! a wstań ino1, to nachlałeś się i będziesz się wylegiwać kiej2 dziedzic, a ja sobie rady dać nie mogę. Rafał przecież zaraz mają przyjechać, ino go patrzeć, no!
Zaczęła energicznie potrząsać mężem leżącym w kącie izby na kupie słomy powyrzucanej z łóżek.
— Kobito, mówię ci, odyńdź3 — mruknął Wawrzon gniewnie i odwrócił się twarzą do ściany.
— Trza4 wszystko powynosić przed dom, to przecież później będzie lepiej pakować na wóz. Zboże jeszcze nie zesute5 do worka, kartofle trzeba znieść ze stodółki, laboga! tyle roboty, a mnie już kulasy6 odpadają, a tu chłop, coby pomagać, to se śpi. Wawrzon — zawołała ze złością, przyskakując do niego — jak nie wstaniesz, to cię tak ździele, że obaczysz!
— Kobito, mówię po dobremu: odyńdź — odrzekł miękko, położył się na brzuchu, głowę wsadził w słomę i tak leżał nieruchomie7, nie zważając na krzyki i lamentowania żony.
— O bidna ja sirota, bidna! To tyle dobroci użyłam za chłopem, tyle, że teraz trza się wynosić na kumorne8 kiej dziadaki9 jakie, w taki czas, co i psa wygnać szkoda! Gospodarska córka pójdzie do ludzi, na wyrobek10, kiej jaki łachmytek abo obieżyświat! — narzekała Wawrzonowa, zdejmując obrazy ze ścian, okrywała je zapaskami11 i wynosiła przed dom pod okap. Przystawała przed progiem i patrzyła na lśniącą, rozmokniętą drogę biegnącą wskroś świeżej poręby, rozciągającej się szeroko dookoła chałupy, zarzuconej kupami gałęzi i stosami pościnanego drzewa. Wyglądała, czy nie jedzie Rafał, który miał przewieźć ich ruchomości do wsi, ale nic nie było widać na drodze prócz mgieł sinych, wiszących nisko, i wielkich kałuż wody. Drobny, przenikający zimnem deszcz padał bezustannie. Westchnęła ciężko, utarła nos z hałasem, żałośliwym wzrokiem powiodła po chałupie, z której się musieli wyprowadzić, i poszła na drugą stronę do krowy, stojącej na środku, bo już żłób i drabina były wyniesione przed dom, gdzie już stała żółta w kwiaty pąsowe serwantka12 oszklona, z wymalowanymi na niebiesko półkami, i krzesełka drewniane, ławki, stolik, na którym stała pasyjka13 czarna, opleciona w różaniec — wiaderka, worki z kartoflami, pęki siana, przewiązane trokiem14, łóżka dwa, półki i masa różnych rupieci zwalonych bezładnie na kupę. Wielka, w czarne łaty maciora leżała na ziemi, uwiązana za nogę do młodego dąbka, rosnącego wprost okna; stękała ciężko, bo ją ssały i tłukły łbami prosięta różowe.
— Siwula! o siwula! — szeptała Wawrzonowa, głaszcząc pieszczotliwie krowę po obwiśniętym gardle.
Siwula wyciągnęła łeb i szerokim, ostrym językiem lizała ją po obnażonych do ramion rękach. Wawrzonowej łzy zaćmiły oczy, oderwała się od krowy i poszła do sieni.
— Kucusie, kucu, kucu! — zaczęła zwoływać kury siedzące rzędem na płocie.
Sypnęła im garść ziarna na przynętę, a potem łapała, związywała im skrzydła i układała w wielkiej kobiałce. Znowu wyjrzała na świat. Ścieżką od wsi dalekiej, którą widać było zaledwie przez mgły i zadeszczony świat, za porębą szła dziewczyna jakaś.
— Marysia! a spiesz no się! — krzyknęła, wygrażając biegnącej ręką.
Marysia, boso, w zapasce na głowie, że tylko było widać kawałek zesiniałej od zimna twarzy, przybiegła i spod fartucha wyjęła flaszkę z wódką, trzy rządki bułek i kawał czerwonej kiełbasy.
— Gdzieś siedziała tak długo? Po chałupach się włóczyłaś, co?
— A juści15, długo, a juści! po chałupach! Taki śtuk16 drogi, że zgoniłam się kiej pies, a matula mówią, że długo! Trza było samy iść abo niechby ociec poszli — odpowiadała żałośliwie dziewczyna, trąc nogę o nogę i chuchając w posiniałe ręce.
— Hale! będziesz mi się tu odszczekiwać, ty kołtunie jeden — grzmotnęła ją pięścią w plecy.
Marysia przykucnęła przed kominem, w którym tliły się resztki ognia, i zaczęła płakać, rozgrzewając sobie ręce nad węglami, a Wawrzonowa wynosiła resztę sprzętów, patrzyła na drogę wciąż pustą, trzaskała drzwiami, to znowu kopnęła ze złością starego, podobnego do wilka, burego psa, który obwąchiwał wszystkie kąty i ze spuszczonym ogonem, osowiały łaził po izbie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
Cisza zapanowała w izbie, tylko w szybki bębnił deszcz i z poręby dochodziły słabe odgłosy siekier rąbiących drzewo. Mętny, szarożółty zmrok zalewał izbę ogołoconą ze sprzętów, zlewał się z czarnym, okopconym sufitem; poszarzały jeszcze bardziej odrapane z wapna ściany.
Porozlewana woda tworzyła na gliniastym toku17, położonym w miejsce podłogi, śliskie, grzęskie błoto, w którym dwie kaczki bobrowały18 dziobami, szukając pożywienia. Przez wybite szybki małego w szczycie okna wpadał wiatr razem z deszczem, szeleścił, zamiatał słomę porozrzucaną i trząsł zwieszającymi się od sufitu pasami czerwonego papieru, wystrzyżonego w kółka i ząbki, jakie ubierały belki.
Wawrzonowa poszła na małe podwórko, puste i zaśmiecone gnijącymi liśćmi wisień19, rosnących przy ogrodzeniu, które leciały jak krwawe płatki na wielką gnojówkę i na dranicowy20 dach pogięty rozwalającego się chlewka. Poszła za stodółkę, stojącą nieco dalej, w środku małego pola, rozkopanego po kartoflach i pełnego suchych łęcin21 i zgniłych kartofli. Wyrwała jakiś zielony jeszcze chwast dla krowy, obejrzała się smutnie i powróciła, obcierając sobie ustawicznie oczy z łez, których nic powstrzymać nie mogło. To stawała w progu, chwytała się za głowę i ogłupiałym, mętnym wzrokiem tonęła w szarej przestrzeni.
— Laboga! Laboga! — jęczała cicho i żałośliwie i znowu się gorączkowo brała do wynoszenia i szykowania nędznych sprzętów. Serce się jej tłukło w wielkim niepokoju i bólu rozstania z tą chałupą, w której tyle lat mieszkali, i tak ją ten ból ściskał chwilami jakimś kurczem, że aż przysiadała na progu i pozwalała swobodnie płynąć łzom, i tylko cicho i głęboko jęczała.
Wawrzon wciąż leżał, przewracał się z boku na bok, przetarł pięścią zaczerwienione oczy i tak wzdychał, aż Burek przysuwał się do niego, skomlał cicho, drapał go łapą po kożuchu i kręcił ogonem; widząc, że gospodarz nie zwraca uwagi, szedł do komina, siadał koło Marysi i drzemał, patrząc się sennie w dogasające węgielki.
Wreszcie przed samym wieczorem nadjechał Rafał dwiema chudymi szkapinami, zaprzągniętymi do drabiniastego wozu.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł, wchodząc z batem w ręku do izby.
— Na wieki — powiedział Wawrzon, podnosząc się z barłogu. — Witajcie, kumie22, a Bóg zapłać, żeście o nas nie zahaczyli.
— I... ino plusk23 taki, że ślipie24 jaże25 zalewa, na drogach błoto po sękle26 i taki ziąb, że gorzej praży kiej w mrozy.
— No, to trzeba pakować, aby przed nocą zdążyć do wsi.
— A bogać27, że nie inaczej — rzekł Rafał, biczysko postawił w kącie, ręce ugrzał nad blachą i wyjąwszy garścią z ognia węgielek czerwony, wsadził go do zgasłej fajki, przysiadł nieco na skrzynce, jeszcze nie wyniesionej, pod oknem, i pykał dymem na izbę.
Wawrzonowa postawiła na oknie wódkę, kiełbasę i bułki.
— Wawrzon, napij się do Rafała!
— O!... po co się macie szkodować28! — wymawiał się chłop, a chciwie wciągał nozdrzami zapach czosnku, jaki się rozchodził od kiełbasy, którą Wawrzonowa rozdzielała kozikiem29.
— W wasze ręce, Rafale.
— Niech wam będzie na zdrowie.
Wypił, splunął w bok, obtarł rękawem usta i nalewał.
— Jagna, naści30 i ty, co tam, napij się krzynkę.
Jagna odwróciła się nieco i wolno sączyła wódkę, a chłopi łamali czerstwe bułki i jedli, przegryzając kiełbasą.
— No, jeszcze po jednym, żeby nam się dobrze jechało.
— Pijcie z Bogiem.
— Dziedzic sprzedał las na siampańskie31, to my se choć z tej uciechy wypijemy okowitki32! Ażeby ci, ciarachu33 zapowietrzony, smoły w piekle nie żałowali! — szepnął nienawistnie, spoglądając przez okno ku sinym, zaledwie majaczącym konturom dworu.
— Co prawda, to prawda, adyć34 teraz to nawet biczysko albo i kozicę35 trza będzie kupić — westchnął markotnie. — Kiej był las, to chociaż się ta i człek bojał36 ździebko37, chociażeście i wy pilnowali niezgorzy38, ale zawżdy czy chrustu, czy jaki grabik albo sosenkę na porządek, albo żerdkę do płotu, to się ta uścibnęło39. I grzybek jak człowiek zjadł, i jagodów dzieci uzbierały na barszcz, a kiej niekiej40 jakiego zajączka się grzecznie przetrąciło abo i drugiego ptaszka, a teraz co! Źle jest, widzi mi się, źle.
— No, jeszcze po jednym, po ostatnim! Burek, masz i ty kiełbasy, używaj i ty, kiej twój gospodarz po dwudziestu latach musi iść w świat, na kumorne, używaj, siroto!
Pies zawył głucho, jakby zrozumiał, a Jagna wybuchnęła płaczem, oparła się głową o okap komina i płakała spazmatycznie.
— I... raz kozie śmierć, z czyjego woza, to zsiadaj i na pół morza — powiedział wolno Rafał, wytrząsnął popiół, fajkę schował za pazuchę i wyszedł.
Zaczęli się zaraz pakować śpiesznie, wynosili wszystko, co mieli, przestępując progi chałupy pustej z głębokim smutkiem, nie patrząc na siebie, nie rozmawiając. Kiedy już wszystko było gotowe i Rafał poprzewiązywał wóz powrósłami41, aby się nic nie stoczyło na ziemię, Wawrzon wyprowadził krowę i założył jej nowy postronek na rogi.
— Masz, Marysia, prowadź! — Dziewczyna otuliła się zapaską i poszła, ciągnąc za postronek, bo krowa się opierała, zwracając swój wielki łeb ku chałupie, ryczała, jakby przeczuwając, że ją prowadzą na tułaczkę.
— No, to jedziemy! — zawołał Rafał.
— Zaraz, zaraz! — powiedział Wawrzon i wszedł po raz ostatni do izby, a za nim wsunęła się Jagna; popatrzyli smutnie, chodzili po kątach, rozgrzebywali słomę, oglądali się po ścianach, a wyjść im się jakoś nie chciało, przeciągali bezwiednie chwilę rozstania się z tymi ścianami.
— Wawrzon, jedziemy, bo już mroczeje — zawołał przez okno.
— Jagna, chodź już, chodź. Co tam, Pan Jezus nas nie opuści.
Wyprowadził żonę i zatrzasnął drzwi za sobą.
— A to w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, jedziemy! — rzekł ponuro, zacisnął mocniej pas na kożuchu, zaciął zęby, i ruszyli.
Jagna wiodła na postronku maciorę i prawie ryczała płacząc. Wawrzon szedł na ostatku, patrzał ponuro na stosy drzew poobdzieranych z kory, niby na trupy nagie zaścielające pobojowisko, na kupy żółknących już gałęzi, na tysiące pieńków, co niby trzony kolumn zwalonych bieliły się tysiącami po obu stronach drogi, na głębokie doły pełne wody i rdzawych igieł sosnowych, na ścieżynki widoczne teraz, wijące się we wszystkich kierunkach, pozawalane drzewami. Znał on to wszystko dobrze, znał, jak znał każdy rów, każdą suszkę, każde
Uwagi (0)