Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖
Cykl na który składają się trzy opowiadania” „Stracony”, „Dziwak” i „Pani Luiza”. Łączy je postać narratora — prawnika podejmującego się kolejnych zadań.
Orzeszkowa używa postaci prawnika do pokazania kilku obrazków z życia różnych sfer społecznych: robotników, arystokracji, ziemiaństwa. Tylko nowela „Stracony” faktycznie dotyczy rozprawy sądowej i ma wpływ na przebieg akcji, w pozostałych dwóch zawód narratora nie ma większego znaczenia. Tym, co te utwory łączy jest raczej krytyka relacji społecznych i wrażliwość na krzywdę. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Nie widzę — rzekłem — dlaczego-by kilka słów, wyrzeczonych przez ojca występnego zapewne, ale więcéj jeszcze nieszczęśliwego, syna, do osoby tak nieznanéj i nizko stojącéj, miały zerwać to, co zawiązała zapewne miłość dwojga młodych ludzi.
— O! proszę pana — zawołała, wstrząsając głową pani Kalińska — miłość... miłość... zapewne... wszystko to są piękne słowa, ale trzeba téż i na inne względy uważać. Różyńscy byli bardzo zdziwieni i oburzeni tém, co się stało z Romanem, i jeżeli po tém, co zaszło, zgodzili się wydać córkę za Julka, to, jak mi się zdaje, dlatego tylko, że wiedzieli dobrze, iż tamtego nie uważamy już za naszego syna i że nigdy żadnych stosunków z nim miéć nie będziemy...
— A gdyby teraz kochany braciszek uwolniony został i wrócił — zawołał pan Julian — dostał-bym z pewnością rekuzę. Jak Boga mego kocham — dodał, uderzając się w piersi — dostał-bym rekuzę!
— A więc — rzekłem poważnie, patrząc mu w oczy — lękasz się pan i nie życzysz sobie uwolnienia i powrotu twego brata...
Młody człowiek zmieszał się nieco i spuścił oczy. Po chwili jednak, odzyskując kontenans — odrzekł z butą:
— On nie jest, proszę pana, moim bratem. Ja nie mam wcale brata, tak jak rodzice moi nie mają innego syna, prócz mnie.
Zwróciłem się do matki Romana.
— Łaskawa pani — rzekłem — nie przemawiam tu w interesie własnym, ale klienta mego, względem którego mam obowiązki i, mimo wszystko, żywe współczucie; dlatego pozwalam sobie być tak śmiałym i nalegającym. Czy serca państwa, serce rodzicielskie, cierpieć nie będzie nad tém, że w czasie, gdy jeden z ich synów, wolny, kochany, szanowany i szczęśliwy, osiągnie wszystko, co tylko człowiekowi w wieku jego i położeniu świat i życie dać mogą; drugi, okryty hańbą i pełen zgryzoty, samotny i opuszczony, jak sierota, skazany będzie na długie męczarnie i na wieki już oderwany od was, od rodzinnego miejsca swego, od wszystkiego, co na ziemi szczęściem jest, spokojem, czcią i uczciwością?
— Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi! — mruknął pan Julian, dzwoniąc gwałtownie brelokami. Ale do oczu pani Kalińskiéj łzy napłynęły znowu. Czy w piersi jéj drgnęła struna macierzyńskiéj miłości, czy téż może pewne wyrazy miały własność draźnienia w szczególny sposób wzrokowych jéj nerwów, dość, że, gdy wymawiałem słowa: rodzicielskie serce, świat, życie, sierota, męczarnie i t. d. źrenice jéj wilgotniały i usta krzywiły się do płaczu.
— Julku! — rzekła, podnosząc na syna nieśmiałe oczy — trzeba-by się poradzić... może papa coś zrobi dla Romana...
— Poco tam radzić się! — ofuknął syn — papa nic nie zrobi, bo żeby i chciał, ja mu nie pozwolę. Nie rozumiem wcale, dlaczego ktoś obcy miał-by mieszać się do naszych spraw familijnych...
— No, no, Juleczku! — powstając z kanapy, żałosnym głosem zawołała gospodyni domu — chodź, chodź, moje dziecko! jak zechcesz, tak zrobimy, ale trzeba przecież poradzić się, jaką ostatecznie odpowiedź dać panu obrońcy...
Mówiąc to, wzięła go za rękę i widocznie niezadowolonego, ale przez wzgląd zapewne na przyzwoitość nieopierającego się jéj syna, pociągnęła do znajdującego się obok budoaru.
Nie słyszałem wcale, co mówili pomiędzy sobą a nawet niewiele mię to interesowało, gdyż z góry przewidziéć mogłem rezultat konferencyi. Uwaga moja odwróconą została w inną stronę. Za zamkniętemi drzwiami, znajdującemi się w blizkości fotelu, na którym siedziałem, usłyszałem stłumione jakieś szepty i szelesty. Mimowoli spojrzałem na drzwi i ujrzałem rzecz najmniéj spodziewaną, bo przeglądające przez dziurkę od klucza, poniżéj wyzłacanéj kiedyś, lecz dziś zczerniałéj klamki, umieszczoną bardzo błękitną źrenicę i kilka włosków jasnéj rzęsy.
— A co? — rozległ się za drzwiami szept cichutki, który ja jednak dosłyszałem, bo mam słuch dobry i w salonie panowała cisza.
— Nic, siedzi — odparł szepcik, wychodzący widocznie z ust właścicielki oczka, utkwionego w dziurce od klucza.
— Czy młody?
— Młody, młody!
— A przystojny?
— Nie widzę dobrze.
— Pozwól! niech ja zobaczę!
— Cicho! cicho! odwrócił się i spojrzał na drzwi.
Wraz ze słowami temi, błękitna źrenica zniknęła z dziurki i kilka sekund cicho było za drzwiami.
— Kto-by to mógł być? — szepnął po chwili głos piérwszy.
— Nie wiem — odszepnął głos drugi — może nowy jaki sąsiad.
— Nie; pocztylion mówił Marysi, że ten pan z miasta.
— Wielka rzecz, że z miasta! może być dlatego obywatelem.
— Wejdź, Jadwisiu...
— Nie chcę... wstydzę się... wejdź ty piérwsza...
— Zapewne! tak będzie, jak ty chcesz! no wchodź że...
— Doprawdy nie mogę... cóściś Marysia źle mię dziś uczesała...
— Będzie on patrzał na twoje uczesanie!
— A cóż? może na twoję turniurę zaraz spojrzy...
— Cicho bądź i wchodź mi zaraz, a ja za tobą!
— Otóż ani myślę! jesteś dziesięć lat starsza ode mnie, powinnaś zawsze piérwsza wchodzić...
— Głupia jesteś!
Z ostatnim tym, nieparlamentarnym wcale, wykrzyknikiem wymienionym w wielkiém snadź rozdrażnieniu, bo na pół głośno, drzwi otworzyły się i do salonu weszły dwie panny. Jedna była bardzo wysoka i w powłóczystéj sukni, druga znacznie niższa i w sukience niezupełnie jeszcze dotykającéj ziemi. Obie niosły na głowach swych zadziwiające koafiury, wysokie w górze, szerokie po bokach, wydęte z tyłu, najeżone i postrzępione dokoła. Weszły jedna za drugą i dygnęły, starsza z lekka i od niechcenia, młodsza niziutko i ze spuszczoną głową. Wstałem i ukłoniłem się. W téjże saméj chwili wyszła z budoaru pani domu, a za nią, z rozpłomienioną twarzą i krokiem niechętnym, postępował pan Julian. Panny usiadły — starsza tuż przy kanapie na honorowym fotelu, młodsza u okna, w cieniu brudnéj gipiurowéj firanki. Przejście jednak przez całą długość salonu było rzeczą również niełatwą jak, przebycie dziedzińca. Młode gończaki, skomląc i podskakując, rzuciły się na spotkanie wchodzących do pokoju swych państwa, wielkie wyżlisko zeskoczyło z fotelu i obłoconemi łapami oparło się o elegancki tużurek pana Juliana, inny pies niewiadomego mi gatunku szarpał za suknią panią domu, wsuwał pysk pomiędzy jéj nogi, ternew zaś w całéj wielkości swéj stanął na kanapie, i ogromnym łbem swym dotykając głowy starszéj panny, groził koafiurze jéj wielkiém poszkodowaniem. Gospodyni domu uspakajała psy głosem i dłonią, pan Julian niecierpliwił się i odrzucał nogą gończaki aż pod samę ścianę, panna Eufemia zarumieniła się, jak piwonia i, z całéj siły odpierając napastującego ternewa, rzekła do mnie:
— Papa tak lubi psy, że mamy ich pełen dom. Ja także je lubię, choć bywają czasem dokuczliwe. A pan czy jest amatorem psów?
Nie miałem czasu na odpowiedź, bo w téj chwili właśnie gospodyni domu, dotarłszy do kanapy, na któréj usiadła, zaczęła przemawiać do mnie:
— Julek znajduje — rzekła — że nie możemy i niepowinniśmy mieszać się w sprawę Romana, i ja podzielam jego zdanie. Ciężko to bardzo rodzicom przenieść cios taki, ale zgodziliśmy się z wolą Pana Boga, a może to i lepiéj, że zbłąkane dziecko nasze ukaraném zostanie. W nieszczęściu upamięta się może i poprawi...
— Pani — rzekłem dotknięty do żywego — nie posiadamy jeszcze, niestety, w kraju naszym urządzeń karnych takich, które-by były zarazem urządzeniami poprawczemi. Nim państwo stanowczo zdecydujecie się nie udzielić synowi waszemu téj małéj pomocy, o którą proszę was w jego imieniu, czuję się w obowiązku powiedziéć jasno i otwarcie: pan Roman skazanym zostanie prawdopodobnie do ciężkich robót, z pozbawieniem praw i przywilejów obywatelskich.
Na te słowa pan Julian zżymnął się i spuścił oczy; pani Kalińska poniosła chustkę do twarzy; panna, siedząca na fotelu, z głębokiém zdumieniem spójrzała na mnie, ale od okna, z-za gipiurowéj brudnéj firanki, rozległ się szybko stłumiony wykrzyk.
— O, ja nieszczęśliwa! — zawołała pani Kalińska, skrapiając chustkę łzami — pocom ja tego doczekała! ja umrę ze wstydu i zgryzoty! Juleczku — dodała wśród łkań — może-by posłać po papę?
— Papa nie przyjedzie — odparł, wzruszywszy ramionami pan Julian — całe towarzystwo miało dziś jechać do Łozowa, a ztamtąd do Winiewicz.
— Wcale nie! — zawołała panna Eufemia — nocować dziś będą w Winiewicach, a jutro pojadą do Łozowa...
— Ależ, moja Femciu... — zaczął brat.
— Ależ, mój Julku — przerwała siostra — wiem doskonale, że pojadą dziś do Winiewicz, bo tam pokazały się dziki...
— Sama nie wiész, co mówisz! w Łozowie będzie jutro obława na wilki.
— Na wilki! na wilki! — zawołała panna, z żywym rumieńcem na zwiędłéj nieco twarzy — otóż ja ci mówię, nie jutro będzie obława, ale za tydzień, bo jesteśmy nawet proszone z mamą.
— Na obławę? — ironicznie zapytał brat.
— Juleczku — śród łez i łkania wymówiła pani Kalińska — daj pokój Femci!
— Ależ, moja mamo, kiedy ona sprzecza się zawsze...
— Bo ja wiem, co mówię... — zaprotestowała panna.
— Femciu, nie sprzeczaj się z Julkiem...
— A więc — przerwałem tę miłą rodzinną rozmowę — pan Kaliński nie wróci dziś do domu, i nie będę mógł widziéć się z nim przed odjazdem?
— O! papa wróci chyba za tydzień, bo teraz pora dla myśliwych najlepsza i w sąsiedztwie polują.
— Papa mówił, że wróci za trzy dni — zarzuciła panna Eufemia.
— Za tydzień z pewnością, bo kazał nawet w sobotę przyprowadzić do Iglina trzy sfory gończych...
— Dwie, nie trzy — zaprotestował duch opozycyi w rodzinie.
Powstałem z miejsca, w celu pożegnania całego towarzystwa. Los Romana rozstrzygnąć się miał za dni parę, a ojciec jego za tydzień dopiéro spodziewany był z powrotem w domu. Nie mogłem przecież gonić go po świecie. Czegoż zresztą spodziewać się po głowie rodziny, któréj członków tak dobrze przez ubiegłą godzinę poznałem.
— Pani — rzekłem, zwracając się do gospodyni domu — na jednę już tylko okoliczność zwrócę uwagę rodziny Romana Kalińskiego. Boleje on mocno nad tém, że nikt z krewnych nie odwiedził go w smutném miejscu, w jakiem się znajduje, oprócz tego będzie miał on podobno do odbycia ciężką i daleką podróż. Czy pozwolicie państwo oddalić się na zawsze jednemu z członków rodziny waszéj, bez ostatniego słowa pociechy i pożegnania, bez skromnego choćby zasiłku, który-by mu umniejszył fizyczne przynajmniéj cierpienia?
— Ja tam już pewno do niego nie pojadę! — mruknął pan Julian.
— Nic-byś złego nie uczynił, gdybyś pojechał — sprzeciwiła się Eufemia.
— Jedź sama — sarknął brat.
— Gdybym była mężczyzną... — zawołała panna.
Pani Kalińska płakała wciąż i zawodziła głośne żale.
Oprócz łez jednak i narzekań, nic otrzymać od niéj nie mogłem.
— Jechać do niego nie możemy — zawołała nakoniec — bo narazili-byśmy się na większy jeszcze wstyd, i małżeństwo Julka zerwane było-by z pewnością. Femcia napisze może do niego, a mąż mój i ja poślemy mu cokolwek na drogę. Zrobimy, co możemy... ale jesteśmy w złych interesach, i nie powinniśmy krzywdzić innych naszych dzieci. Julkowi trzeba ekwipować się i dom na przyjęcie gości urządzić... powóz z Warszawy i meble sprowadzić, to nie żart, także młodszą córkę moję téj zimy w świat wprowadzę i muszę toaletę jéj sprawiać... a pan wiész przecie, jakie-to teraz dla obywatelstwa ciężkie czasy... Roman był zawsze złém dzieckiem i same zgryzoty nam sprawiał! O, ja nieszczęśliwa matka! pocóż-em tego doczekała! ja tego nie przeżyję! — i tam daléj.
Płakała i zawodziła swe żale; Femcia półgłosem sprzeczała się z bratem, dowodząc, że państwo Różyńscy będą we czwartek w Łozinie, wtedy, kiedy on powiedział, że będą tam oni w sobotę; gończaki dobijały się do drzwi, ternew uderzał w stół kosmatym ogonem, dwa wyżły głośnemu płaczowi swéj pani wtórowały przeciągłém wyciem. U okna, za gipiurową brudną firanką, nie było nikogo; panna Jadwiga niespostrzeżenie i pocichutku wysunęła się z salonu.
Ukłoniłem się w milczeniu wszystkim dokoła, i zmierzałem ku drzwiom.
— Może pan obrońca zostanie u nas na obiedzie? — ocierając łzy, jęknęła pani Kalińska.
Podziękowałem i odmówiłem. Pilno mi było wydostać się z tego domu.
Pan Julian szedł ze mną aż do sieni, zabawiając mnie rozmową o drodze i pogodzie. Nakładając podróżny płaszcz, nie mogłem wstrzymać się od surowego spójrzenia w oczy temu wykwintnemu młodzianowi, który, tak nielitościwy dla występnego swego brata, nie czuł, nie wiedział, że perfumy jego, pukle i matrymonialne zamiary, że wszystkie dni jego próżniacze, samolubne uczucia, nędzne rachuby i same myśli, były jednym wielkim i brzydkim, a tylko żadnym kodexem karnym nieobjętym, grzechem. Znałem już teraz obu synów domu tego, pozbawionego całkowicie zmysłu wysokiéj moralności, prawdziwéj oświaty, pracy i porządku. Jeden z nich był duchem zbuntowanym i rzuconym na rozdroże występku, drugi, dzięki korniejszéj i ospalszéj naturze swéj, pasożytem tylko, karłem moralnym, grzesznikiem, żyjącym w zgodzie z prawem karném i salonową opinią. Były to dwie jednostajnie smutne odmiany kalekich i szkodliwych roślin, z gruntu niezdrowego wyrosłych.
Pożegnany przez młodszego syna ceremonialnym ukłonem i lekkiém ściśnieniem ręki, wyszedłem na ganek, przed którym czekały na mnie konie pocztowe. Na widok mój, pocztylion ruszył z miejsca, nie stanął jednak jeszcze u stopni ganku, gdy usłyszałem za sobą stuknięcie drzwiami, i obejrzawszy się, zobaczyłem stojącą przy mnie pannę Jadwigę. Na krótką sukienkę swą narzuciła wielką ciepłą chustkę i otulała się nią od chłodu. Drobną i białą twarz jéj okrywał rumieniec zmieszania, a wiatr,
Uwagi (0)