Pan Kaprowski - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka .txt) 📖
Skrócona wersja powieści „Niziny”. On — panicz z dworu. Ona — chłopka z czworaków. Dwie dekady później ich nieślubne dziecko trafia do carskiego wojska i trzeba chłopaka jakoś ratować.
Historia obyczajowa w prawdziwie ziemiańskim stylu. Młodzieńczy romans kończy się przewidywalnie: on wychodzi za szlachciankę, ona zostaje w czworakach z nieślubnym dzieckiem. Wszystko zostaje zamiecione pod dywan - przez dwadzieścia lat sprawa trzymana jest tajemnicy przed żoną panicza. Pewnego dnia do dworu przyjeżdża prawnik, pan Kaprowski. Jego przybycie sporo zmieni. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pan Kaprowski - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Mikołaj, jakby słów jej nie słyszał, rzekł krótko:
— Róbcie, jak chcecie. Mnie nic do tego.
Krystyna grabie z ziemi podniosła i głową na pożegnanie kiwnęła. Na twarz jej wrócił najzwyklejszy jej wyraz postanowienia.
— Kiedy pieniądze przynieść? — zapytała.
— A kiedy tam sobie chcesz — z wyraźną niechęcią odmruknął Mikołaj. — Mój chłopiec, co u pana adwokata służy, jutro do miasta poleci.
— Jutro i ja tu przyjdę — odpowiedziała Krystyna i dodała: — Ostańcie z Bogiem, Mikołaju!
— Z Bogiem! z Bogiem!
Sam jeden na progu chaty zostawszy, ręce na kolana złożył i zamyślił się. Czekał jeszcze na kogoś, bo wciąż na drogę spoglądał. Doczekał się nakoniec. Spóźniona fura siana sunęła zwolna ku jego chacie. Człowiek, siedzący na wierzchu fury, pozdrowił go wyrazem:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki! Jasiek?
— A ja!
— Jak będziesz miał czas, przyjdź dziś pomówić ze mną; tylko dziś koniecznie... słyszysz?
— Dobrze. Czemu nie? Przyjdę — spokojnym, trochę leniwym głosem odparł parobek, a że późno już było, zaciął konie i prędzej już trochę z furą ku folwarkowi zdążał.
Mikołaj dnia tego na ludzi dlatego tak polował, bo pan Kaprowski chłopca przysłał z rozkazem, żeby pieniędzy, ile się da, znowu od ludzi pozbierać.
W czworaku, skoro tylko wieczerza została zjedzona, a Jasiek i jego żona zasnęli, Krystyna i Antek wsunęli się do komory. Tak, jak przed trzema miesiącami, kobieta znowu siadła na ziemi: skrzynkę otworzyła, a parobczak, stojąc za nią, trzymał w ręku palące się łuczywo. I tak, jak przed trzema miesiącami, z dna skrzyni ukazała się znowu pończocha, już tylko w dwóch trzecich pieniędzmi napełniona. I tak samo jak wtedy, Antek przyglądał się temu, lecz kiedy już sumę potrzebną odłożyła, zapuścił wzrok w głąb pończochy i z niejakiem wahaniem w głosie rzekł:
— Mamo, a to co zostało, to już moje!
— Twoje, synku, twoje — powiedziała i nad policzonemi tylko co pieniędzmi zadumała się przez chwilę.
— Taki to pogrzeb z księdzem i chorągwiami! Taka to piękna trumna! Taki to krzyż na mogile, piękny, malowany! Jak pies żyłam, jak psa mię pogrzebią. Oj Filipku! na śmierć ja sobie te pieniądze chowałam, na śmierć dostatnią, chrześcijańską i mogiłę śliczną, coby mi nagrodziła wstyd, który podczas życia piłam... Ale... wola Boża! Śmiertelne te pieniądze moje na twój ratunek, dziecko ty moje, oddaję...
Parę łez kapnęło z jej oczu na miedziane i srebrne monety. Antek szeptania jej słuchał z ponurą trochę miną.
— Ale moich, to już, mamo, stąd nie bierzcie... żeby tam niewiem co, nie bierzcie! Dość już nadawaliście Filipkowi, niech i mnie troszkę dostanie się... Wszakże i ja dziecko wasze, nie czyje... Słyszycie, matulu!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Oczy chłopca paliły się takim ogniem, jakiego w nich nie widziała dotąd; głos też jego dziwnie był zmieniony.
— A czyjeżeś ty dziecko? — odpowiedziała — wiadomo moje, tak jak i Filipek. Na obydwóch was pracowałam i obydwóch strzegłam jak oczu w głowie... tylko, że teraz tamten biedniejszy; ty tu i dzięki Bogu zdrów i silny, a on słabiutki, niedomaga i szlą go tam; gdzie żółta febra i taka wysypka, od której uszy gniją i odpadają... To ja, widzisz synku, dla tego oddałam mu te pieniądze jego i swoje śmiertelne...
— Ale moich to już nie oddacie — powtórzył Antek i dodał jeszcze: — a jeżeli oddacie, to wam tego do śmierci nie zapomnę... Dalibóg, że nie zapomnę!
— Nie oddam, synku, nie oddam! Te już tylko poszlę... oficer ten zgodzi się i dekret zapadnie, że Filipek do Milewa na zimowanie przyjdzie...
— No, dobrze, i ja sam tego chciałbym bardzo — zakończył uspokojony już parobek i pomógł matce skrzynkę zamknąć.
Na drugi dzień raniutko Krystyna pieniądze Mikołajowi zaniosła. Jasiek także na sprawę ze stryjem kilkanaście rubli dołożył. Pan Kaprowski dnia tego ręce z radości zacierał, kiedy mu syn Mikołaja sto z górą rubli ze wsi przyniósł.
W trzy miesiące później Mikołaj znów obchodzić zaczął znajome chałupy. Poszedł naprzód do Milewa, gdzie długo rozmawiał z Jaśkowym stryjem, Pawłem. Potem Jaśka, wiozącego z pola furę grochu, spotkał i zatrzymawszy go na drodze, czytał coś parobkowi tak cicho, aby inni parobcy, z furami grochu też nadjeżdżający, rozmowy ich słyszeć nie mogli. Nakoniec udał się tam, gdzie kobiety z Krystyną grykę rwały. Tam zabawił najdłużej i o zachodzie słońca zaledwie do domu wrócił.
I znów drożyną wijącą się po rozległym ściernisku szła ku folwarkowi Krystyna. Przez dzień cały ze zgiętym ku ziemi grzbietem grykę rwała, a teraz od tego, co jej Mikołaj powiedział, głowa jej stanęła w ogniu i zimne dreszcze po skórze przechodziły. Prędzej spodziewała się śmierci, niż tego, co usłyszała. Pieniędzy! jeszcze pieniędzy! i wiele, jak najwięcej, tyle, ile posiada, lub posiadać może! Inaczej i Filipek przepadnie i te pieniądze, które już dla zbawienia jego wydała, także przepadną. Za trzy dni ostatecznie dekret na Filipka ma zapaść. Uparty ten oficer już dał się ułagodzić, ale teraz znowu bieda! Pan adwokat do Mikołaja pisał, że przyjechali jakieś rewizory, wojskowe rewizory, ważne jenerały, które interes cały zepsuć mogą. Żeby oni byli nie przyjechali, to już wszystko byłoby dobrze, ale wzięli i przyjechali, i bez zgodzenia się ich nic nastąpić nie może. Pan adwokat do Mikołaja pisał, że jeśli baba da pieniądze, to on podejmuje się i z rewizorami o interesie jej pomówić; a jeżeli nie da, to już on nic nie poradzi, ręce od wszystkiego umywa i za trzy dni zapadnie dekret, żeby Filipka wysłać tam, gdzie ot, niedawno temu, jeden znajomy Mikołaja płuca całe z siebie wypluł. „Jak Boga kocham”, mówił Mikołaj, „na suchoty od mrozu zachorował i jak zaczął pluć, to mu calutkie płuca przez gardło wyleciały”.
— Boże! bądź miłościw mnie biednej! — zaszeptała kobieta, idąc ścieżką, wijącą się po ściernisku.
Pieniędzy! skądże ona ich weźmie? nie ma już ich wcale, bo te, które w skrzynce na dnie pończochy jeszcze pozostały, nie są jej własnością. Toć te już do Antka należą. Żal jej było i Antka. Za co go krzywdzić miała? Wszak i on także był jej dzieckiem, tak jak i tamten. I gdyby pieniądze jego na rzecz tamtego zabrała, gniewałby się na nią bardzo. Powiedział to przecież! Lubili ją synkowie do tego czasu i słuchali we wszystkiem; teraz tamtego, tak czy inaczej długo już przy niej nie będzie, a ten jak się rozgniewa i serce do niej straci, to co jej zostanie? Ostatnie słonko jej na tej ziemi zagaśnie. I tak źle, i tak niedobrze. Co tu robić?
— Boże, bądź miłościw mnie biednej!
Żeby tak było kogo się poradzić! Jasiek dobry człowiek i zgodny, ale co on jej może poradzić?.. taki on mądry, jak i ona. Z Antkiem o tem ani gadać. Nie pozwoli brać tych pieniędzy; z oczu mu wtedy poznała, że nie pozwoli. Więcej już nie wymyśli, do kogo pójść i o radę poprosić, za nic nie wymyśli. Żywej duszy przyjaznej na tym świecie nie ma... Są jacyś krewni w Milewie, ale co to za krewni! Dalecy i oddawna już jej znać nie chcą. Nikogo, nikogo bliższego na tym świecie nie ma.
— Boże, bądź miłościw mnie sierocie! A może pójść do Wyszyńskiego? Dwa miesiące temu pytała się go przecież o radę. Nic jej nie pomógł. A jednak jeśliby teraz te pieniądze posłała, to jużby najpewniej Filipek wojskowanie swe w tych stronach dosłużył, do Milewa na zimę z wojskiem przychodził i na koniec świata, gdzie takie mrozy i choroby straszne panują, nie wędrował. I wydało się jej, że blady jej chłopak z oczyma jak kwiatki lnu, do niej zdaleka ręce wyciąga i woła: „Kiedy zechcecie, mamo to poratujecie mnie, a kiedy nie zechcecie, to nie poratujecie”. Antek zdrów i silny, pieniądze swoje mieć będzie, a ja teraz ani pieniędzy, ani siły nie mam. Pójdę na skraj świata, przepadnę. Siadła na kamieniu, bo nogi jej osłabły. Na rozległe ściernisko spływał zmrok, pod ściemniałem niebem błyskały gwiazdy, zapach ziół polnych i wysychającego siana napełniały powietrze.
I zdawało się jej, że widzi, jak jej dziecko — dziecko ukochane, idzie po szerokim świecie w obce strony. Ojca nie znał, ale na matkę ogląda się i mówi: „Nie pomogliście mnie, mamo, oj, nie pomogliście mnie sierocie, ojca nieznającemu!”... A oto i wrony i kruki czarne chmurą zawiesiły się nad mogiłką żółtą, bez krzyżyka i trawki... Zawiesiły się chmurą wielką wrony i kruki czarne nad mogiłką bladego chłopca, i kraczą, kraczą, kraczą...
Zerwała się z kamienia. Postanowiła pójść do Ongrodu, Filipka zobaczyć i z adwokatem pogadać.
— Pogadam z nim sama — myślała — ręce i kolana mu ucałuję, żeby już za te pieniądze, co dałam, interes zrobił, a więcej nie żądał...
Słyszała dziś, jak Paweł Gozdawa, Jaśkowy stryi, mówił drugiemu chłopu, że po północy wybiera się do miasta, aby z adwokatem pomówić! Pójdzie on piechotą, bo konia teraz od pługa zabierać nie może... ona zejdzie się z nim gdzie na drodze i razem powędrują do miasta i do adwokata.
Ale... czy wziąć z sobą pieniądze Antka, czy nie brać? Możeby lepiej nie brać? A może na wszelki przypadek wziąć.
W nocy, kiedy w czworaku wszyscy już spali i Antek pod piecem na sienniku chrapał, Krystyna zsunęła się z pieca i boso, na palcach, ku drzwiom komory skradać się zaczęła. Pochylona, skurczona, krokiem złodziejki wsunęła się do komory i do skrzynki swej przypadła! Syn jej już tym razem zapalonem łuczywem nie świecił. Jak złodziejka w ciemności i cichutko skrzynkę otworzyła, pończochę z pieniędzmi na dnie jej namacała i nie rozwiązując w zanadrzu ją ukryła. Policzki jej płonęły, ręce trzęsły się. Nigdy w życiu nic nie kradła. Teraz zdawało się jej, że syna rodzonego okrada.
— Boże! bądź miłościw mnie grzesznej! — szeptała.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Około godziny jedenastej zrana przedpokój w mieszkaniu Kaprowskiego w Ongrodzie napełniony był ludźmi. Wszyscy czekali, aż pan adwokat ze snu się obudzi i każdego po kolei do pokoju swego zawezwie. W kącie siedział na stołku Paweł Gozdawa. Siwiejący ten chłop, w długiej siermiędze i butach, trzymał w obu rękach czapkę barankową i na piersi zwiesiwszy głowę, dumał i czekał. Dumając, drzemał trochę, a ilekroć żydzi w oknach stojący głośniej trochę zaszwargotali, budził się, gęstą czuprynę podnosił, na drzwi spoglądał i ujrzawszy, że wszystko jest jeszcze po dawnemu, znowu głowę na piersi opuszczał i oczy przymykał.
Pomiędzy Pawłem a drzwiami, plecami o ścianę oparta, stała Krystyna. Głowa jej okryta była perkalową, czerwoną chustką; zpod krótkiej siermięgi i dłuższej nieco samodziałowej spódnicy ukazywały się nogi, obute parą grubych i płytkich trzewików, jedyną parą, którą sobie przed piętnastu laty kupiła i kładła wtedy tylko gdy do kościoła lub do miasta wejść miała. Przez całą drogę trzewiki te niosła w ręku i przy wejściu do miasta dopiero, na ziemi usiadłszy, na nogi je kładła. Teraz plecami do ściany przyparta, ręce wsunąwszy w rękawy siermięgi, dumała i czekała. Po długim czekaniu wreszcie zawołano ich do pokoju pana adwokata.
Wchodzili jak do kościoła, powoli, ostrożnemi krokami, z pochylonemi głowami. Gozdawa nawet, który w charakterze delegata wsi milewskiej, znajdował się tu już kilka razy, a dostatniejszym i zuchwalszym był od innych, z czapką w ręku, u samego progu jak wryty stanął. Krystyna zato tym razem okazała śmiałość niespodziewaną. Nie sama tylko myśl o pieniądzach przywiodła ją tutaj. Od samego już progu wlepiła wzrok swój w stojącego adwokata i prędko, ciężko, ze stukiem grubych podeszew przeszedłszy pokój, wprost na ziemię przed nim padła i kolana jego obu ramionami objęła. Kaprowski cofnął się nieco i wydzierając jej ręce, które ona pochwyciła i pocałunkami okrywała, niecierpliwym głosem burknął:
— No, no nie trzeba... nie trzeba... mów, czego chcesz!
Mówił to głosem zniecierpliwionym.
Ale teraz Kaprowski zapomniał, czego ta baba mogła chcieć. Prowadząc interes na spółkę z Mikołajem, nie zawsze wiedział, jakimi sposobami ten ostatni od ludzi pieniądze wyciągał. Jakiś syn słabego zdrowia, żołnierz podobno, czy coś takiego? — myślał sobie. Ale może to nie ta z synem żołnierzem, lecz wcale inna. Marszcząc brwi, powtórzył.
— Czego chcesz? Mów prędko.
Wyprostowawszy się, Krystyna zaczęła mówić:
— Ja, jaśnie wielmożny panie, o mego Filipka... Ze świtem dziś do miasta przyszłam i najpierw chciałam z synkiem się zobaczyć.. Ale potem zlękłam się, że jaśnie wielmożnego pana nie zobaczę, przyszłam tu i czekałam...
— No, to i dobrze, ale czegóż chcesz odemnie?
Uwagi (0)