Pan Kaprowski - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka .txt) 📖
Skrócona wersja powieści „Niziny”. On — panicz z dworu. Ona — chłopka z czworaków. Dwie dekady później ich nieślubne dziecko trafia do carskiego wojska i trzeba chłopaka jakoś ratować.
Historia obyczajowa w prawdziwie ziemiańskim stylu. Młodzieńczy romans kończy się przewidywalnie: on wychodzi za szlachciankę, ona zostaje w czworakach z nieślubnym dzieckiem. Wszystko zostaje zamiecione pod dywan - przez dwadzieścia lat sprawa trzymana jest tajemnicy przed żoną panicza. Pewnego dnia do dworu przyjeżdża prawnik, pan Kaprowski. Jego przybycie sporo zmieni. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pan Kaprowski - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Nakoniec Kaprowski zwrócił ku nim twarz.
— Moi kochani! — rzekł — skoro nie ufacie mi i powiedzieliście wczoraj, że dalszych kosztów interesu ponieść nie chcecie, róbcie, jak się wam podoba. Idźcie sobie do innego. Inny może będzie wam tańszy. Przyślijcie tylko kogo po papiery swoje.
Mówił to bardzo z góry, zimno, ale w duszy myślał sobie: „A nuż naprawdę pójdą do innego!”
— Niech już jaśnie wielmożny pan daruje im tę głupotę — przemówił Mikołaj — oni nic nie rozumieją.
— Wysiądźcie, panie — mówił Paweł — przynieśliśmy pieniądze; ziemi swojej Dzielskiemu nie damy, zginiemy, a nie damy...
— No — rzekł Kaprowski, na bryczce stając — chyba tylko na prośbę Mikołaja...
Wtedy zaczęli wysadzać go z bryczki i do karczmy prowadzić. Podstawili mu pod łokcie swoje czarne, spracowane dłonie, szli przed nim, za nim, dokoła niego, zaglądali mu w twarz, mówiąc, krzycząc, opowiadając wszyscy razem.
Kiedy Kaprowski wszedł do karczmy, zrazu czuł się nieco zmieszanym i sam nie wiedział, co i jak wypadło mu robić i mówić. Lecz posiadał tu pomocnika w Mikołaju. Gdyby nie on, gromada nie wiedziałaby o istnieniu adwokata; co więcej, nie rozpoczynałaby nawet procesu. Mikołaj to gotował i oczyszczał drogi Kaprowskiemu.
Kiedy już posadzono Kaprowskiego, Paweł w zanadrze sięgnął i garść papierków zza koszuli wyciągnął. Wszyscy inni uczynili to samo i powyjmowali zza koszul garście papierowych pieniędzy. Nad karczemnym stołem wyciągnęło się kilkanaście par rąk: niektóre śmiało i prawie natarczywie, inne, — silne tak, że ogromne ciężary dźwignąć mogły jak piórka, — drżały jednak trochę i cofały się, aby po chwili, ruchem trwożliwym i wahającym wysunąć się naprzód. Kaprowski małemi, chudemi rękami prędko i wprawnie liczył pieniądze. Chłopi liczenia tego słuchali z uwagą wielką, z pochylonemi głowami. — W odległości widać było szczupłą postać i rudowłosą głowę żyda arendarza, zdala i z urągliwym uśmiechem oczekującego chwili, w której, po załatwieniu interesu, przyjdzie czas powszechnego picia wódki.
— Pięćset! — głośno i dobitnie wymówił Kaprowski, wstał, wyprostował się i mówić zaczął. Mówił prędko. Chłopi słuchali Kaprowskiego pilnie. I jaśnie wielmożny pan mówił: o manifeście dziewiętnastego lutego, o likwidacji, o komitecie do spraw włościańskich, o pałacie, o senacie, ukazach senackich, apelacjach, ustawach prawnych. Młodzież tak szeroko pootwierała gęby, że wróble by w nie wlecieć mogły, starsi zaczęli uśmiechać się błogo i, kiwając głowami, od czasu do czasu wzajem na siebie spoglądali. W uśmiechach ich widać było zupełne uspokojenie, myśleli sobie: „Ależ mądry!” — Nakoniec mówca zakończył przemówienie swe krótko wyrzeczonym pożegnaniem: „Bądźcie zdrowi, moi kochani!” i pochwycił ze stołu czapeczkę. Chłopi rozstąpili się z uszanowaniem, a wtedy Jasiek i Krystyna wysunęli się z kąta, w którym dotąd siedzieli. Mikołaj pochwycił Kaprowskiego za łokieć i bardzo cicho kilka słów do niego przemówił. Adwokat zsunął brwi i z niezadowoleniem ustami cmoknął. Okropnie pilno mu być musiało wyrwać się z karczmy. Ale Mikołaj wepchnął Jaśka i Krystynę do izdebki arendarza, do której też wsunął Kaprowskiego i, sam zostając w karczemnej izbie, drzwi izdebki zamknął. Jasiek i Krystyna znaleźli się przed obliczem adwokata.
Jasiek trzymał się jeszcze nieźle, bo podniosła go nienawiść, którą od wczorajszego dnia zapłonął do swego stryja. Parę dni temu jeszcze rozmawiał z nim zgodnie, prawie przyjaźnie. Nie był nawet pewny, kto z nich obu w danym sporze miał słuszność. „Może moja prawda była, a może jego, niech Bóg sądzi!” mawiał. Paweł ze swej strony nie był złym dla niego. Dziś zmieniło się wszystko. Jasiek, z kąta, w którym był zasiadł, patrzył na stryja spojrzeniem chmurnem i złem. Krystyna, przed tak dostojnym panem znalazłszy się, struchlała. Ręce pod piersiami splotła i oczy pełne łez w Kaprowskiego wlepiając, płaczliwym głosem mówić zaczęła:
— Ani mię, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ani mi do ślubu śpiewały...
Wtedy Jasiek, usuwając ją, naprzód wystąpił.
— Ja jaśnie wielmożnemu panu i jej i swój interes opowiem...
Krystyna zlękła się, że Jasiek opowiadać będzie, a ztąd wyniknie szkoda dla Filipka. Z kolei, odpychając Jaśka, zawołała:
— Dziewiętnaście lat synków swoich hodowałam, z postem jadłam...
Parobek szeroką dłonią znowu ją usunął.
— Niech jaśnie wielmożny pan będzie łaskaw wysłucha... — Kobieta, ramię towarzysza targnąwszy, znowu wysunęła się naprzód.
— Mizeractwo to, jaśnie wielmożny panie, od narodzenia samego blady i słabiutki, a potem jak ta gorączka się przywiązała co na nią pięć miesięcy...
Tym razem Jasiek popchnął ją dłonią w piersi tak mocno, że aż oparła się o poręcz żydowskiego łóżka.
— Baba gada, jak wiatr wieje... Niech jaśnie wielmożny pan wysłucha...
— Cicho, Jasiek! — przyskakując znowu, zawołała kobieta. — Kiedy on urodził się, jaśnie wielmożny panie, baby mówiły, że dłużej jak trzy dni żyć nie będzie. Pan Bóg dał! Wyżył! Czytać i pisać nauczył się — delikatny.
Skończyło się na tem, że Jasiek opowiadał, a Krystyna, za plecami towarzysza stojąc, chlipała tylko i czasem słówka jakieś dorzucała. Parobek o sprawie jej i własnej mówił powoli, poważnie, chmurnie i dość zwięźle. I w pół godziny z rąk Jaśka i Krystyny w ręce adwokata przeszły paczki krwawo zapracowanych pieniędzy. Potem Kaprowski w izdebce arendarza porozmawiał jeszcze chwilę z Mikołajem, wręczył mu sporą część otrzymanych pieniędzy i odjechał. Mikołaj do kieszeni sukmany pieniądze schował i wrócił do izby karczemnej, gdzie rozchodził się już zapach wódki, wrzały krzyki i kłótnie. Jasiek, który nie wziął z sobą pieniędzy więcej nad te, co adwokatowi wręczył, zażądał wódki na kredyt, co mu się nigdy dotąd nie zdarzało. Pił też jak nigdy dotąd i zaraz wszczął kłótnię z Pawłem. Ten, domyślając się czegoś, słuszności praw swych do ziemi nieboszczyka brata dowodzić zaczął. Spomiędzy świadków jedni przytakiwali Pawłowi, drudzy brali stronę Jaśka, który, dobrze podpiwszy, lżył stryja i dwóch jego synów.
Krystyna tymczasem nie szła, ale leciała z powrotem do Wólki. Zdawało się, że wraz z troską o syna ciężkie kajdany z siebie zrzuciła. Odmłodniała, świeże rumieńce oblekły jej policzki, czarne oczy błyszczały, jak przed dwudziestu laty. Kiedy tak do czworaka wpadała, siedząca wciąż na przypiecku, Jaśkowa ozwała się uprzejmie.
— A co czy Pan Bóg pocieszył?
Krystyna przypadła do niej i, na ziemi siadając, rozradowana opowiadać zaczęła:
— Wielki pan... Mądry, wielki i bogaty, musi najpierwszy adwokat w Ongrodzie... Pomódz przyrzekł... Powiedział, że można starać się o zostawienie go w Ongrodzie. Czemu nie można? „Jenerała tego pułku, w którym Filipek służy, znam... Z nim pogadam, żeby go do innego pułku przenieśli, tego co u nas zostanie. A jeżeli, powiada, jenerał nie zechce, to do ministra wojny prośbę podamy... A Filipka nie poszlą tam, gdzie od mrozu skóra złazi i żółta febra trzęsie”.
Mówiąc to wszystko, śmiała się z rozkoszą, ożywiona, rumiana. Płaczce niemowlę z kołyski wyjąwszy, zaczęła z niem chodzić po izbie, kołysząc je w ramionach i nucąc. Helena zapytała ją o Jaśka.
— Przyrzekł — zawołała Krystyna — i jemu obiecał, że od stryja ziemię odbierze...
— Chwała tobie Panie Boże! — szepnęła Jaśkowa.
— A gdzie Jasiek? — zapytała.
— Z Milewskimi został w karczmie i weseli się.
W tejże chwili otworzyły się drzwi i do izby wszedł odświętnie, w długich butach i zgrabnej siermiężce ubrany, Antek. Powracał z kościoła. Krystyna rzuciła się ku synowi.
— Już Filipek zostanie na służbie w Ongrodzie synku, już braciszek twój miły zostanie.
Parobczak ucieszył się szczerze i zaraz jedzenia zażądał. Dawno już nadeszła pora południowego posiłku. Zjedzono go dnia tego w nieobecności Jaśka, który później przyszedł do domu pijany. Żona zadziwiła się.
— Cóż to jemu stało się? — nigdy z nim tego nie bywało!
Ale jednak, myślała sobie, nie dziwota, jeśli chłop upije się czasem, a jeszcze w taki dzień, który będzie może o losie jego stanowił. Nie gniewała się też na męża, ani postępkiem jego nie była zmartwiona.
Sporo czasu minęło od bytności Kaprowskiego w Leśnej i Milewie. Nad wsią z jednej strony i nad folwarkiem z drogiej, wzbiły się w powietrzu słupy dymów. Stąd i zowąd ciągnęli kosiarze, świecąc z daleka białemi koszulami i przy ostatnich promieniach słońca migocąc kosami. Za kosiarzami, których rozmowy i śmiechy słychać jeszcze było, na drodze, która koło chałupy Mikołaja wiodła, szły grabiarki. Były to mieszkanki wsi Milewa, które do robót polnych najmowały się okolicznym dworom i folwarkom. Dziś po zapłatę dzienną zmierzały ku Wólce. Młode po większej części, wyprostowane, w grubych koszulach i sztywnych samodziałowych spódnicach, boso i z ogorzałemi szyjami, dokoła których wiły się sznury szklanych paciorek, — grabie, któremi przez dzień cały grabiły na łąkach skoszone siano, niosły tak, że nad głowami ich tworzył się gęsty las. Było ich ze dwadzieścia. Szły prędko i na całe gardło śpiewały jednostajną, przeciągłą, jękliwą pieśń. Mijając chatę Mikołaja, przerwały śpiewanie i potężnym chórem przemówiły:
— Niech będzie pochwalony!
Słowami temi witały siedzącego na progu chaty Mikołaja. Usłyszawszy chóralne pozdrowienie dziewcząt, podniósł głowę, odpowiedział: „Na wieki wieków” i bystrym okiem gromadę kobiet obejrzawszy, zatrzymał je na tej zpomiędzy nich, która, odłączywszy się od towarzyszek, szła o kilkanaście kroków za niemi, sama jedna. Nie była ona taką wyprostowaną i wesołą, jak tamte. Ta nie śpiewała.
— Hej! Krystyna! — zawołał Mikotaj.
Mógłby jej był nie wołać, gdyż sama skierowała ku jego chacie. Grabiarki, śpiewając wciąż, poszły dalej, ona stanęła przed siedzącym na progu Mikołajem, który z podniesioną twarzą patrzał na nią.
— Cóż tak wleczesz się z roboty, jak nieżywa? — zaczął — pośpiewałabyś sobie z innemi, toby ci zaraz było weselej.
Kobieta głową pokiwała i policzek na dłoni wsparła.
— Oj Mikołaju, Mikołaju! — zaczęła — czy to takiej, jak ja, do śpiewania! Dobrze śpiewać tym, co chłopów swoich i chatę swoją mają. Jam już dwadzieścia lat nie śpiewała, chyba tylko chłopcom moim, albo i cudzym dzieciom do snu, albo do zabawy...
— Dziwna ty baba! — zaczął Mikotaj.
Ale ona, raz zacząwszy, dalej prawiła:
— Ani mię dróżki na dzieżę sadzały, ani mi do ślubu śpiewały, ani też złocistego zboża garściami w kąty mężowskiej chaty nie rzucałam. Nie tak ja żyłam, jak inne, i nie tak teraz, jak inne, po tym świecie chodzę...
— Dosyć już, dosyć! — przerwał Mikołaj — ot, chcesz może nowinę wiedzieć? Od pana adwokata list dziś miałem.
Kobieta zmieniła w okamgnieniu postawę i wyraz twarzy. Wyprostowała się, kilka razy z nogi na nogę postąpiła, oczy zapłonęły, grabie gwałtownie zakołysały się nad głową.
— Pisał! o Filipku może pisał? Jezu, mówcie! co z moim synkiem najukochańszym będzie?
— A co ma być! Dobrze będzie. Zostanie się w Ongrodzie i do Milewa na zimowanie go przyślą.
Grabie Krystyny upadły na ziemię. Z krzykiem radości rzuciła się ku mówiącemu tak, jakby ręce jego ucałować chciała.
— Ot, masz tobie, już baba się ucieszyła! — usuwając ją zlekka, ciągnął Mikołaj — a jeszcze niema czego. Jeszcze wyrok nie zapadł.
— Nie zapadł! — prostując się znowu i ręce splatając, powtórzyła kobieta.
— Jużby może wszystko się skończyło... tylko tam jest jeden oficer, taki szelma, że nie pozwala... Co mu zrobić?... co już pan adwokat jego naprosił, co już do niego nachodził się... „Nie pozwolę” — powiada... — „Niech Filip jedzie tam, dokąd mu przeznaczono. Czy to ja syna swego za niego tam poszlę, hę?” Oto co w piśmie pana adwokata stoi!
— A wyście, Mikołaju, mówili, że dobrze będzie... — ściskając mocno ręce, szepnęła kobieta.
— Jeżeli zechcecie, to może jeszcze i dobrze być — odparł Mikołaj. Podniósł potem głowę, palcami prawej ręki uderzył kilka razy w dłoń lewej. Krystyna zapatrzona w niego, ruch ten zrozumiała.
— Znów pieniędzy!
— A ty, babo, coś myślała? Że w takim wielkim mieście taki ważny interes za głupie kilka groszy można zrobić? Ot! nietylko co, ale jeszcze i pan adwokat sam swoich pięciu procentów nie wziął. To wywiadywanie się, a to stemple, a to świadectwa od doktorów, że chory, a tu temu w rękę wsunąć, a to znowu tamtemu... i tak rozeszły się pieniądze, a teraz co z tym oficerem robić?.. Można zrobić, ale znów pieniędzy trzeba... Można i nie zrobić, to i cóż? Powędruje sobie Filipek tam, gdzie i ja byłem... Oj, oj! wielka parada! — straszył Mikołaj. — Poleży sobie tak, jak ja, w szpitalu na żółtą febrę, i osypie jego tak, jak mnie, wysypka tak duża jak bób, ręce obie odmrozi tak, że popuchną mu tak jak poduchy, albo uszy mu zgniją od tej wysypki i poodpadają. Albom ja na takie rzeczy nie patrzał? Wielka bieda! Może i wyżyje, a jak nie wyżyje to i zamrze... i kości jego daleko pogrzebią... Kruki tylko i wrony na mogiłkę jego zlatywać się będą, a ty nad nią nie zapłaczesz, bo nie zobaczysz jej nigdy. Wielka mi bieda!
Krystyna stała jak w ziemię wryta. Po chwili cicho, jakby do samej siebie, mówić zaczęła:
— Był bladziutki i taki delikatny od urodzenia, a taki potulny i nie zuchwały, jak baranek. Bywało, Antek czasem nie
Uwagi (0)