Darmowe ebooki » Nowela » Z dziennika starego dziada - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Z dziennika starego dziada - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 2 3 4 5 6 7 8
Idź do strony:
poszło na korzyść chłopcu, nie na swawolę. Zakłopotałem się mocno, muszę się poradzić z moim poczciwym gospodarzem.

7 sierpnia. Bieda z tymi 25-cio rublami, istna bieda! Jako kapitał na procencie, przyniesie bzdurstwo, do utrzymania w szkołach chłopca za mało, do oporządzenia za wiele. Co z nimi zrobić? Gospodarz radzi, abym u niego wziął sukna, które on ma dać bardzo tanio i od stóp do głów chłopca obszyć kazał. A co mu potem? Wolałbym go zate pieniądze dać gdzie do nauczyciela, ale na długoż to stanie?

Nie chciałbym mieć nic na sumieniu; pytam wszystkich, radzę się, każdy co innego mówi, i dwóch się nie zgodziło na jedno. Muszę samego łobuza odszukać i spenetrować go — czegoby też on sobie życzył. Nie inaczej.

Bury kot znowu po dachach łazi, że też go licho nie wzięło! Ale co złego, to nie ginie.

8 sierpnia. Udało mi się przydybać Czupurnego, ale już w stanie odmiennym cale: bez gazet, bez teczki, mina kiepska i odzienie poszarpane. Zaparłem go do kątka i wziąłem ostro na spytki. Nie chciał mi się tłomaczyć, lecz na końcu wyznał, że w bójce z ulicznikami gazety mu poszarpano i rzucono w błoto, i z tego powodu abszyt dostał.

— Cóż robisz?

— A no, nic — rzekł — z głodu mrę — odparł, płacząc....

— A ja — odezwałem się po ojcowsku — właśnie mam i dla ciebie trochę grosza od jednego pana, który... u którego matka twoja nieboszczka służyła. Dał mi je na to, abym ci pomógł.

— No, to daj mi je pan! daj! daj! — począł wołać, naciskając chłopiec.

— Poczekaj! nie dam inaczej, jak na poczciwego, ażebyś przejadł i zmarnował; nie pozwolę. Pójdziesz na naukę.

— A jako żywo! — zawołał, prawie płacząc — nie pójdę.

Poczęliśmy się tedy sprzeczać, nie mogąc z nim dojść do końca. Dałem mu kilka złotych, a z 25-cio rublami wstrzymałem się. Kazałem przyjść do mnie. Obawia się gospodarza; zaręczyłem, że mu się nic nie stanie.

(Kilkanaście kart w rękopiśmie wydartych).

1 października. (Rok, jak się zdaje, następny). Trzeci raz już stukam do drzwi gospodarza mojego, rano i wieczorem, znaleźć go nie mogąc. — Prawdę rzekłszy, procent, który mi tak regularnie, jak zegarek, płacić przyrzekał, zalega. Kapaniną oddaje i niechętnie. Musi być biedne człeczysko w interesach, ale jużciż o kapitał nie mam się co obawiać, boby go był nie brał, żeby nie miał ewikcyi. Człowiek uczciwy, wiedział, że to mój ostatni fundusz.

Należy być wyrozumiałym.

Muszę się trochę ścisnąć, bo już się i zapas wyczerpał i grosza przy duszy nie mam, ledwie trochę miedzi, co dla ubogich była odłożona.

3 października. Nie może to być — nieporozumienie jakieś, nie wierzę w niepodobieństwo. — Plotki są. Wczoraj u Kasi, przysłuchując się rozmowie, doszło do mych uszów, jakoby gospodarz mój zbankrutował i znikł, a na kamienicach długów tyle, że ostatnie pospadają. Wistocie, że gospodarstwa obojga w domu niema, drzwi zamknięte na kłódkę, sklep opieczętowany, ale nie wierzę, ażeby mnie nieszczęśliwego mieli... ale to nie może być. Mój kapitalik się znajdzie. Nie byliby mnie namówili na odebranie go od Potockich i lokowanie u nich, gdyby nań pewności nie było. Mogliżby być tak niesumienni?

Mogą być chwilowo w ambarasie.

Trzeba zegarek zastawić. Głowy nie tracę. Co robić, co robić!

4 października. Chodziłem do prawnika, którego mi polecono, bardzo słusznego człowieka, na radę, bo okazuje się, że istotnie ci biedni zbankrutowali. Okoliczności, złe czasy, dopust Boży, może rachuba fałszywa. Czeremszyński wziął mój skrypt i obiecał się poinformować. Pewny jestem, że źli ludzie przesadzają... tak znowu fatalnie mnie Pan Bóg za moje w ludziach zaufanie pokarać nie zechce. Pojutrze obiecał mi rezolucyę....

6 października. Byłem u Czeremszyńskiego. Stań się wola Twoja. Powiada, że istotnie mój gospodarz zbankrutował, w niezbyt uczciwy sposób. Moja należność, stojąca na samym końcu w rejestrze, podobno nie da się odzyskać. Spytałem, czy choć w części? Wątpi o tem bardzo.

Nie wierzę temu, lecz, jeśliby się Panu Bogu podobało dotknąć mnie, jużciż się to bez woli jego stać nie mogło. Mamże rozpaczać? A co rozpacz pomoże?

Posiłowski mógłby mnie wziąć za gumiennego, boć ja wiele nie potrzebuję, a na coś się przydać mogę. Nogi mam jeszcze i oczy, do dozoru posłużę. Trzeba tu jednak wyczerpać wszelkie środki. Gdyby mi się choć, bodaj, część trzecia okroiła, choć byle co — ale nic! nic! Nie może to być.

8 listopada. Wracam do tych moich notatek, choć z ciężkiem sercem. Wola Twoja, Panie, powtarzam, aby nie popaść w zwątpienie. Z domu zasekwestrowanego ruszono mnie na bruk; bo sumiennie nie mogłem przyrzec, że płacić będę za mieszkanie, gdy nie mam czem. Poczciwa stara przekupka dała mi przytułek u siebie w alkierzu za małą bonifikacyą. Zawadzać jej nie będę. Rzeczy i garderobę posprzedawałem, aby nie mieć ciężaru z tych rupieci. Po co mi była garderoba? Jedna odzież na lato, druga na zimę, starczy. Człowiek jest swobodniejszy. Nie czuję się też słabszym przez to, że jem tylko chleb i czasem coś trochę ciepłego. Te regularne obiady to niedobre nawyknienie — człowiek i żołądek się rozpieszcza.

Trzeba brać przykład ze stworzeń Bożych, które ani stołu, ani kucharzów nie mają, ani regularnych godzin pożywienia, i silne są i zdrowe. Więc ta metoda, urwij, podaj, musi być najlepiej zdrowiu sprzyjająca. Bieda uczy rozumu, słowo daję.

Jutro, zostawiwszy manatki moje u poczciwej kobiety, chociaż dni są zimne, pójdę do Sroczyna. Chłopca ze szkół odebrali, więc się ja ich tu nie doczekam. Posiłowski mnie przygarnie po koleżeńsku, nie wątpię — nie potrzeba mi wiele, a odsłużę, dalipan.

15 listopada. Wracam ze Sroczyna, okazuje się, żem się w rachubach omylił, nie winię poczciwego Posiłowskiego, ani żony jego, ale miejsca nie mają, obchodzą się bez gumiennego, byłbym im ciężarem. Muszą myśleć o dzieciach. Bądź co bądź, prima charitas ab ego11. Mają słuszność.

Gdym się wyspowiadał im z mojego nieszczęścia, biedni ludziska ręce załamali, spojrzeli po sobie, stary mój kolega długo się słowa nie mógł odezwać. Powiedziałem mu zaraz, że przychodzę do niego służby szukać; na co jejmość zakrzyknęła:

— Zmiłuj się, albo to my panowie, żebyśmy sługi trzymali! my sobie sami służyć musimy!

Przyjęli mnie, jak nie można lepiej. Sam widzę, żem źle rachował, bo przy ich szczupłych funduszach niepodobieństwo się obarczać. Spędziliśmy wieczór na gawędce, jak za dobrych czasów.

Ja nie desperuję, że jakiekolwiek miejsce, zajęcie, gdziekolwiek w mieście uda mi się wyszukać: nie jestem wcale wymagający, byle kątek, jaka taka strawa, odzienia mi do trumny starczy. Z obuwiem może być trudność, ale Opatrzność Boża! Grzech wielki, żem zwątpił o niej. Jeżeli na ziemi potrzebny jestem, pomoże mi, jak nie... no — to cóż? albom to ja pierwszy, lub ostatni w położeniu podobnem?

Ta poczciwa stara moja gospodyni musi suponować, że ja już nie mam co jeść, bo mi ciągle jakąś przekąskę proponuje, a ja nie miałbym sumienia, gdybym pracującą biedną kobietę objadał. Więc się wymykam umyślnie w tej porze z domu, gdy jedzą, ażeby mnie nie nakarmili, a wróciwszy, opowiadam niestworzone rzeczy o paradnych obiadach, których nie jem. Suchy chleb to istotna kuracya dla człowieka! Apetyt, jakiegom nie miał dawno! Wszystko mi pachnie. Każda rzecz wydaje się przedziwnego smaku.

Sygneta ojcowskiego nie radbym sprzedawać, chciałbym, żeby go ze mną włożono do trumny; z tej gałęzi Rzempińskich jestem ostatni — sterilis12. Boję się, żeby mnie do tego gwałtowna potrzeba nie zmusiła. Miałem kilku dłużnych mi, ale tych teraz ani odszukać, i — są to ludzie biedni — naciskać trudno.

Roboty na żaden sposób znaleźć nie mogę. Podjąłbym się wszelakiej, bo się pracy nie wstydzę, byle siły starczyły. Wszędzie mnie odprawują, spojrzawszy, żem stary, politykując. A od czegóż Opatrzność, tylko co jej nie widać! Trzeba wytrwać, serca sobie nie psując. Pogodnem czołem, panie Gabryelu! zuchowato! Czoło stawić przeciwności! Albo to ja jeden? Miałem i ja dni dobre, miałżem być wyjątkiem i nie zaznać biedy? Chybabym człowiekiem nie był. Wszystko to w porządku, a narzekać, gdy się tyle chwil jasnych przeżyło, byłoby niewdzięcznością.

17 listopada. Mój Czupurny, Pan Bóg łaskaw, na człowieka wyjdzie, słowo daję, mnie to tak cieszy, jakbym sam doznał nad sobą opieki. Od czasu, jak mi się go udało umieścić w magazynie u Zelta, do posyłek, pod dozorem, zaszła w nim zmiana szczęśliwa. Chłopak, wzięty w ryzę, otarł się, otargał, sam mówi, że mu dobrze, wygląda, jak jabłko, a w sklepie mi powiadają, że okrom tego, iż nadto żwawy, nic mu do zarzucenia nie mają. Spotkałem go wczoraj w ulicy, z dwoma pudełkami pod pachą, poświstującego piosenkę. Gdymnie zobaczył, sam, poczciwe chłopczysko, przybiegł do mnie i w rękę mnie pocałował.

— No, jakże tam? — zapytałem.

— A dobrze! chwalić Pana Boga! Ale — spojrzał mi w oczy — coś jegomość mizerny!

— Ja? co ci jest?....

— Czy to prawda, że pan wszystko stracił? — zapytał.

— Jakto wszystko? — odpowiedziałem, uśmiechając się — widzisz przecie, że ani humoru, ani spokoju sumienia, ani ufności w Bogu nie straciłem, a reszta — fraszki.

Jakoś się tak do mnie uczepił Czupurny, jakby on teraz chciał mnie pomódz! Ale! zapewne! Śmiech bierze, musiałem co prędzej odejść. Takżebym nie miał sumienia, ja, stary, młodemu odbierać, który na świecie potrzebniejszy jest, niż ja. A po mnie co światu? Do grobu się i tak dowlokę.

18 listopada. Niema, jak bieda, żeby ludzi doświadczyć, a co pociech z jej łaski! — Najprzód o poczciwości serca tego mojego kochanego Czupurnego się przekonałem; powtóre: cóż to za zacna kobieta, ta moja stara karmicielka! Gderliwa, kwaśna, ale serce złote. I gdyby nie interes Czupurnego, nie byłbym jej poznał i nie miałbym z niej opiekunki, nie wiedziałbym, że pod tak niepozorną łupiną tak piękna dusza i serce kryć się mogą!

Nieszczęście też na coś przydać się może, ledwie, że nie dziękuję ręce, co mnie niem dotknęła, tyle spotykam na tem ludzkiem śmiecisku dyamentów.

A! ta moja Izydorowa! Ktoby na nią spojrzał, albo posłuchał, gdy, wziąwszy się w boki, wymyśla, stojąc w straganie, mógłby ją za niegodziwą babę mieć; tymczasem to złota kobieta!

Jużbym też był najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym za tak tani grosz, będąc u niej w komornem i doznając tyle z jej strony miłosierdzia, nie starał się około domu być użytecznym. Robię więc, co mogę, i to mi na zdrowie doskonale służy. Parę razy pójść do studni, skałek nałupać, ognia pomódz rozpalić, spisać rachunek, tak mi łatwo przychodzi, a Izydorowej jest zawsze jakąś ulgą. Ma ona dosyć i tak na głowie.

19 listopada. Coraz być zimniej zaczyna; dzięki Bogu, że bajówkę mam niezgorszą i mróz, gdy przyjdzie, nie dokuczy mi. Mało co było porozparanego koło niej, nie mając co robić, pozaszywałem. Dawniej się do tego krawca brało i kilka groszy nadaremnie wydało, a teraz, na nice wywróciwszy, tak paradnie zrestaurowałem, że i krawiec z profesyi lepiejby nie potrafił. Wszystko to są korzyści z położenia, gratiae status13, anim suponował, żebym się umiał tak z igłą obchodzić. Z butami cięższa sprawa.

Butów jednak jest, starych wprawdzie, par kilka, a te, przemieniając stosownie do pory, okoliczności i ich przymiotów, długo się nimi obchodzić mogę. Oglądałem je dziś właśnie. Jedne mają podeszwy doskonałe, a skóra na nich popękała, w drugich przeciwnie, zdarte podzelowanie, a przodki paradne i mocne. Trzecie, najgorsze, ale te mogą służyć do błota, żeby tamtych oszczędzić. Nóg nie mam co pieścić, choćby zamokły, nic się im nie stanie. Mało też teraz wychodzę z domu, chyba do kościoła na mszę świętą. Spacerować mi się odechciało, zważając na buty, przyjemność to za kosztowna.

20 listopada. Ten bestya Czupurny musiał mnie chyba szpiegować, dosyć, że dziś patrzę, a ten w progu stoi. Ażem się żachnął! Dobrał sobie chwili, żeby Izydorowej nie zastać.

— A ty tu co robisz?

— Ot, przyszedłem zobaczyć, co się z panem dzieje — odezwał się, oglądając dokoła. — Po drodze mi było. Widzi pan, musi już być bieda, kiedy pan się wniósł do przekupki, do tego paskudnego alkierza....

— Jaka bieda?! — zawołałem — cóż ci to znów świta w głowie? Ale! cóż to, nie wolno mi fantazyi mieć? Znudziło mi się na jednem miejscu, tom się tu wniósł. Kobieta dobra, mnie tu wygodnie.

Czupurny począł cmokać, rozglądać się, dobył z kieszonki od kamizelki, nieśmiało, trzy talary i począł je w ręku obracać, patrząc na mnie.

— Ja bo panu winien jestem — szepnął.

— Coś ty mi winien?! — krzyknąłem — oszalałeś, czy co?!

— A jużciż — rzekł cicho. — Cóż to ja żebrak, czy co? Pan mi pożyczał, pożyczał, a teraz się powinienem wypłacać powoli. Więc niech to będzie na rachunek.

I położył trzy talary na rogu stolika. Dopiero, gdym się okrutnie gniewać począł, wziął je i,

1 2 3 4 5 6 7 8
Idź do strony:

Darmowe książki «Z dziennika starego dziada - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz