Z dziennika starego dziada - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka TXT) 📖
Pan Gabriel to starszy samotny mężczyzna, były porucznik, który z braku innego zajęcia postanawia pisać dziennik. Opisuje w nim swoje codzienne zajęcia, życie proste i ubogie.
Jego dni zdają się być takie same — jednego dnia rozmawia z myszkami, innego opiekuje się psem. Ale pewnego dnia pojawia się u niego Czupurny, sierota i łobuz, którego pan Gabriel chce przyjąć pod swoje skrzydła, wyedukować i wychować. Chłopak jednak nie pali się do tego pomysłu. Sytuacja zmienia się, gdy pojawiają się jego dawni koledzy, a dobroć i naiwność starszego mężczyzny nie raz zostają wystawione na próbę.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z dziennika starego dziada - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
23 czerwca. Dawnom nic w dzienniku nie zapisywał, ale bo nie było co, życie nader jednostajne, trudno wymagać, aby dla mnie Opatrzność siurpryzy wymyślała. Sulzer pozawczoraj pożyczył znowu dwa dukaty, nie mogłem odmówić, uważałem, że wczoraj był nietrzeźwy znowu. Biedaczysko — nie chcę mu nic mówić — każdy ma swą słabość.
Byłbym istotnie niewdzięcznym, skarżąc się na Opatrzność, bo dziś mi usłużyła tem, czego dawno pragnąłem. Nigdy się nikomu nabijać nie mam zwyczaju. Idąc Saskim ogrodem, spotykam senatora. Anim myślał się z nim witać, gdy podszedł sam do mnie i zagadnął mnie po imieniu. Dosyć, że poznał.
Musiałem mu się spowiadać z tego, co cię ze mną działo i dzieje, z wesołą twarzą, aby nie myślał, Boże odpuść, że potrzebuję czego. Stał mi na pamięci ów chłopak.
Przyznam się, żem filut, bo, gdy mi zaproponował, zapewne nie mając co robić, abyśmy w kątku na ławie usiedli, i wyzwał mnie na opowiadanieo życiu mojem, tak poprowadziłem żartobliwą historyę moich dni samotnych, żem o Czupurnego zaczepił i imię jego matki napomknął. Bóg widzi, nie dlatego, abym mu chciał przykrość uczynić, ale dla Józka. Najmniejszej rzeczy nie dał po sobie poznać, śmiał się, nie spytał więcej, słuchał roztargniony, a gdy się jakaś pani ukazała zdala w ulicy, pożegnał mnie prędko i odszedł ku niej.
Niepodobieństwem jest, aby to na nim wrażenia nie uczyniło, ale człowiek wielkiego świata umie nic nie okazać po sobie. Postarzał mocno, a czy to jakie rendez-vous10 w ogrodzie miał?? Natura widać się nie zmieniła.
Nie prosił mnie wcale, abym go odwiedził, z czego teżbym się wymówił, bo to dom nie dla mnie.
25 czerwca. Byłem u moich gospodarstwa na kawie znowu. Gadu, gadu, niepotrzebnie może wygadałem się im, że mam kapitalik u Potockich, na pięć prowizyi umieszczony. Kupiec dowodzi, że, gdybym go w mieście starał się ulokować, miałbym ośm do dziesięciu łatwo i żyćbym mógł daleko wygodniej. On sam, jak powiada, chcąc handel swój rozszerzyć, wziąłby kapitał na ośm.
Zapewne, nie od rzeczyby to było! nie od rzeczy! Człowiek, zda się, stateczny, dwie kamienice ma — handel duży. Zabiegliwy....
Tak mi to wbił w głowę, że ciągle z tem chodzę; trzy procenty więcej nie jest bagatelą, możnaby i samemu żyć i nieraz się z kim obficiej podzielić.
Sulzer pije — bardzo to niedobrze; żal mi go — ale na to niema rady!!
29 czerwca. Szczególne mam łaski u gospodarza. Prosili mnie na gospodarski obiadek. Był barszcz i flaki, jakich już nie pamiętam, kiedy jadłem. Butelkę wina postawił węgierskiego, którąśmy wysączyli do dna i poprzyjaźniliśmy się bardzo. Serdeczny człek.
Zagadnął mnie o kapitalik, naciskając trochę, abym się zdecydował. Radbym mu usłużył, zwłaszcza, że to z korzyścią jest i dla mnie, a znowu nie radbym okazać jakiejś nieufności Potockim, którzy mi zawsze w terminie regularnie prowizyę płacili.
1 lipca. Wypowiedziałem tedy mój kapitalik, bo trudno być nieużytym dla ludzi i na własną też korzyść, tak oczywistą, obojętnym. — Plenipotent, człek jakiś bardzo, bardzo poważny, nie rzekł mi nic, tylko, gdym mu racyę przełożył, powiedział, że należy być ostrożnym, bo, kto na wielkie prowizye poluje, ryzykuje często sam kapitał. Ale przecież mój gospodarz i stateczny i majętny — żadnego niema niebezpieczeństwa.
Uczyniwszy mi tę uwagę, przyrzekł wypłatę bez trudności. Chwała Bogu, że się gospodarzowi wygodzi; ucieszył się bardzo, gdym mu oznajmił o tem. Ja też się raduję, bo i Sulzerowi się czasem co wetknie i Czupurnemu grosz jaki, no — i innym. Trybu życia postanowiłem nie zmieniać. Po co mi wygódki, żyło się tak czas niemały, i dobrze było, nie potrzebuję ani lepiej, ani inaczej. Ale satysfakcyę mieć będę! satysfakcyę!!
2 lipca. Przychodzę do Kasi dziś, a ta mi powiada, że chłopak jakiś trzy razy przybiegał, dowiadując się do mnie od Sulzera, który leży chory przy ulicy Wałowej, żebym do niego szedł co prędzej.
Przeląkłem się mocno, tak, że, kawy nie tykając, pobiegłem pod numer wskazany, trzecie piętro. Znalazłem go w nędznem mieszkaniu; jakaś średniego wieku baba brudna koło niego, lamentując, chodziła. — Biedny człek, drugi już dzień grosza w domu nie miał, a gorączka go jakaś trawi. Dałem najprzód zasiłek, a sam poszedłem do znajomego mi doktora Zeilera, żeby radził. Szczęście, że go zastałem, ale podobno ratunek za późny. Zeiler powiada, że się zniszczył nadużyciem trunku, i jakoś nazwał chorobę, nie obiecując nic dobrego. Jutro raniuteńko muszę iść i siedzieć przy nim. Nie mam też nic lepszego do roboty. Z zapasu wziąłem już dukatów pięć, bo na co mnie go tyle, gdy tu człek w niedostatku!
3 lipca. Źle jest z Sulzerem, dogorywa — nie chciał, abym przy nim nocował — baba szlocha — przynajmniej mu rosołu zgotowała dobrego, ale nie może jeść. Podejrzywam ją, że mu wódkę nosi, a Zeiler zakazał pod karą śmierci.
5 lipca. Zmarł biedaczysko Sulzer dnia wczorajszego, no i nie było go za co pochować. Musiałem pójść do zapasu znowu, na chwałę Bożą! Ot, dobrze, że się to miało i mogło spełnić obowiązek. Bądź co bądź, braknąć mi będzie tego człowieka. Dobry był, roztropny był, drugim doskonałe radził, — a no, słabość ludzka, nałóg!! Niech odpoczywa w pokoju.
W kawiarni u Kasi, długo się za nim oglądać będziemy, bo i miał co powiedzieć i umiał gadać. Bawił wszystkich — szkoda człeka.
10 lipca. Zjawił się Posiłowski znowu, podobno ma syna do szkół oddać i szuka mu kwatery; a na mnie zdaje nad nim opiekę. Prawdziwe szczęście, bo dzieci lubię i będę miał przyjemne zajęcie. Zapowiada, że chłopak żwawy, jak żywe srebro, tem lepiej, mazgajów nie znoszę.
Zaprosił mnie na śniadanie, aleśmy siedzieli do wieczora na niem, nie mogąc się nagadać. Poczciwości człek. Wieczorem jam go poprowadził do Kasi, bo lubi czasem w bilard zagrać, i tak się do nocy przebawiło.
Niezmiernie mnie ucieszyło, żem mu kilku dukatami mógł wygodzić. Wybrał się z domu trochę nieopatrznie, a Warszawa kosztuje — hu! ho!
11 lipca. Odprowadziłem za rogatki poczciwego Posiłowskiego, ale mi się było z nim ciężko rozstać. Zaprasza mnie na gwałt do Sroczyna, do siebie, na dni parę. Dlaczegoż nie? Czas już trochę gorący, ale rankami i wieczorami idzie się z przyjemnością. Pójdę pieszo, nie mam co robić, to się rozruszam, i służyć mi będzie po miejskiej sedenteryi. Czemu nie?
1 sierpnia. (Z powrotem ze Sroczyna). Nie taję tego, iż z przyjemnością wdrapałem się na moje trzecie piętro i wróciłem do moich penatów i myszy. Nie puszczał mnie poczciwy przyjaciel ze Sroczyna, alem dłużej siedzieć i nie mógł i nie chciał.
Posiłowska, zacna, miła i wcale jeszcze niczego kobiecina, znacznie młodsza od męża, ma tę przywarę, że zgryźliwa jest trochę i gderać lubi. Ale któż bez ale?
Dostawało się tedy i przyjacielowi, za com w rączkę, niezbyt białą i nie zawsze czystą (przy gospodarstwie inaczej być nie może) — całował. Posiłowskiemu głowę myła dobrze, ale to go utrzymuje w emocyi i nie daje mu zestarzeć, sprawia, że nad sobą czuwa i jest mu zbawieniem. Przytem ma ten zły zwyczaj, że ząb za ząb się spiera, i to ją rozjątrza.
Dzieci nieładne i trochę rozpieszczone przez matkę. Ten, co pod moją opiekę ma iść, wisus, nie przeczę, ale w szkołach mu rogów przytrą.
Użyłem świeżego wiejskiego powietrza do syta. Stół był gospodarski, niewykwintny, skromny, ale się z głodu nie marło. Widząc, jak jejmość oszczędną jest, środy i piątki suszyłem, co mi na zdrowie poszło i czuję się rzeźwym, jak nigdy. Śniadania też wolałem nie jadać.
Prawdziwie powiadam, że dla starych ludzi to niema, jak takie życie skromne. Dali mi wyśmienite pomieszczenie w lamusie, gdzie, prawda, światła i tytuniu wprowadzać się nie godziło — ale po co mi było w lecie światło i nocą tytuń. Świeże siano pachniało tak aromatycznie! Bez szczurówbym się był obszedł, które nocą dokazywały, mało jednak mi przeszkadzały, i kij stawiłem zawsze, którym bylem zastukał, zaraz się to wszystko po norach rozbiegało.
A nagadaliśmy się i przegadali — co dusza pragnęła.
Gdym się po takiej długiej niebytności ukazał u Kasi — jakże mnie te poczciwe ludziska witały, małom się nie rozpłakał.
Tylko Sulzera na jego miejscu zwykłem przy stoliku nie było. Kawa mi się wydała doskonała, zadymiony pokoik tak wesołym i miłym, jak rzadko; wszystkie twarze mi się śmiały, a pytań było bez końca. Nie zapomniałem o małych prezencikach ze wsi.
Ta Kasia, choć się na nią służące skarżą, że je strasznie trzepie, ale w gruncie, najlepsza kobieta. Dziewczętaby się porozpuszczały, to dla ich dobra. A i tak, ta Marysia, taka śliczna dziewczyna, jak malina, padła ofiarą. Gdyby ich ostro nie trzymała, byłoby gorzej jeszcze....
Nikt jednak nie witał mnie serdeczniej, nad moich gospodarstwa oboje. I on, i ona, gdy mnie zobaczyli, chwycili zaraz do siebie, utraktowali i ugościli.
W mojem mieszkaniu faworyty sobie trochę pozwalały. Pomimo, że tam dziewczyna okna otwierała, przewietrzała, naglądała codzień, myszy gospodarowały. Jedna kamizelka wniwecz pogryziona. Stara już była, ale co tam w niej smacznego znalazły, pojąć nie mogę. Fantazya! aby zębięta nie próżnowały.
Kota burego nie widać na dachu; jeżeli dla niego godzina sprawiedliwości wybiła — cieszyć się będę. Tyran był. Ile ma młodych wróbli na sumieniu, nie zliczyć. A wszystkie chwycone zdradą. Trzeba go widzieć, gdy się skrada — rzekłbyś, żestoi w miejscu, posuwa się, jak igła zegaru, nieznacznie, nagle skok — i już chrupie.
Często mnie tak zirytował.
3 sierpnia. Na przechadzce pod świętym Aleksandrem nawinął mi się Czupurny. Byłbym go nie poznał, wystrojony, włosy uczesane, prawie ładny — roznosi gazety! Od piasku do gazet, w jaki sposób szczęśliwy awansował, nie umiał, czy nie chciał mi powiedzieć! Dosyć, że na eleganta wyszedł, buty całe, czapka na bakier, teczka na pasku, a mina — daj go katu. Sam mi się zaprezentował, śmiejąc i skacząc. Ucieszyłem się, jest na dobrej drodze; uznaje już pożyteczność alfabetu i dobrodziejstwa sylabizowania. W kieszeni pobrzękiwał trzygroszniakami. Ciekawym, do czego to go doprowadzi — Opatrzność czuwa. Dałem i ja mu dwuzłotówkę, bo mi się jego raźność podobała.
Spotkałem także tę nieszczęśliwą babę, co była przy Sulzerze, mocno napiłą — ale ekskuzuję ją w mych oczach, raz, że mogła, służąc temu człowiekowi, nabrać nałogu, powtóre, że opuszczona jest i w wielkiej nędzy.
W takiem położeniu ja nawet wódkę ekskuzuję. Dobrze nam, co mamy przytułek, jadło i jakie takie jutro, na nędzarzy hałasować, a w ich stanie!... tyle szczęścia, co sobie pałkę zaleją. Politowania godni, nie urągowiska.
4 sierpnia. Nawet w stworzeniach jest pamięć i wdzięczność. Psisko, com mu nogę przewiązał, poznał mnie na ulicy, powąchał, zaskowyczał i tak się witał, żem się prawie rozpłakał; ktoś na niegoświsnął — i poleciał. Chwili tej jednak nigdy w życiu nie zapomnę. Poczciwe psisko!
5 sierpnia. Na obiedzie u moich przedziwnych gospodarstwa utraktowali mnie znowu flakami, wiedząc, że ja je lubię, tłuste i korzenne były, a posilne!! Na wsi w Sroczynie ani razum nie jadł; ale za to bywały kluski z mlekiem wyśmienite. Zapiliśmy flaki paru kieliszkami wina. Mili ludzie i mogę powiedzieć, że w nich braterskie znalazłem serca.
6 sierpnia. Spotkałem na przechadzce pana senatora, a że on wprzód sam się mojej przypomniał znajomości, sądziłem, że mi wypada się ukłonić, mijając go. Udał zrazu, że mnie nie postrzegł, co łatwo poznać było, potem się widać namyślił i, zawróciwszy, sam przyszedł do mnie z twarzą uśmiechniętą. Po staremu mnie zagadnął:
— Jak się masz, panie Gabryelu?
— Do usług.
— Jakże tam idzie?
— Z łaski Bożej, nieźle, jak staremu... nie skarżę się.
Począł się uśmiechać.
— Waćpan, panie poruczniku, zawsze więcej żyłeś dla ludzi, niż dla siebie, i teraz pewnie trzymasz się tej wyśmienitej metody. Jakże tam protegowani jego?
Śmiał się.
— Za mały jestem, abym mógł kogo protegować — rzekłem.
— Przecież wspomniałeś mi pan o jakimś chłopcu, sierotce....
Nastawiłem uszu. Oho! myślę, sumienie go ruszyło. Chwyciłem się tego i począłem, śmiejąc się, o Czupurnym mu opowiadać. Słuchał niby obojętnie, lecz pewien jestem, że w nim też serce zakołatało.
— Przyznam się — rzekł — że mnie ta historyjka zainteresowała, porucznik miał dar opowiadania. No, i matka tego chłopca była na dworze starościnej, może pozwolisz, abym i ja w twym dobrym uczynku miał udział jaki. Czasy ciężkie — jednakże....
Sięgnął do pugilaresu, milczałem. Spojrzał mi pytająco w oczy.
— Jeżeli pan senator chce coś uczynić dla sieroty, nie godzi mi się odrzucać — rzekłem.
Drżącą ręką zaczął przewracać w pugilaresie.
— Czasy ciężkie — powtórzył, wetknął mi w rękę papierek, ukłonił się i odszedł prędko, nim mu podziękować mogłem.
Dopiero po odejściu jego rozwinąłem asygnatę — dwudziestopięciorublową. Fraszka to była, ale zawsze lepiej, niż nic, i świadczy o poruszeniu serca. Teraz na mnie spada kłopot, jak to użyć, aby
Uwagi (0)