Przygoda Stasia - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖
Gdzieś na polskiej wsi, w drugiej połowie XIX wieku, żyje niespełna dwuletni Staś i jego rodzice. Spokojne, proste, wiejskie życie przerywa jednak emocjonująca przygoda z chłopcem w roli głównej.
Pewnego dnia matka udaje się z synem do młyna — zmęczona przyczepia na chwilę wózek z dzieckiem do wolnego powozu. Nagle powóz przyspiesza i porywa Stasia. Zrozpaczona kobieta prosi o pomoc organistę, z którym rodzina jest w konflikcie.
Nowela Bolesława Prusa została opublikowana po raz pierwszy w czasopiśmie „Kłosy” w 1879 roku. Przedstawiona w niej historia to nie tylko obrazek z życia wiejskiej rodziny, ale doskonały pretekst do nakreślenia losów dwóch rodzin i związania ich losów na tle obyczajowości chłopskiej z drugiej połowy XIX wieku. Przygoda Stasia to jedna z wielu krótkich form literackich autorstwa Prusa, w której przedstawia on polską wieś wraz z jej codziennością i problemami.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygoda Stasia - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Zaszeleściło znowu.
— A durny jesteś! mówię ci. Z pastuchami tobie najlepsza kompania, nie ze mną... Byłbyś mądry, gdyby cię psy zgryzły albo na świńskich kościach połamali. Kuternoga!...
Kowalowa podniosła się i o kilkanaście kroków od płotu ujrzała na drodze zgrzybiałą starowinę z wysokim kijem w ręku. Baba dźwigała na plecach wypchaną płachtę, — a spod chusty wymykało jej się parę siwych kosmyków, trzęsących się wraz z głową.
— Komu tak, matulu, klniecie?... Grzybino!... — zawołała ze śmiechem Szarakowa.
Stara zwróciła się do niej.
— To wy, kowalowo?... — rzekła idąc do płotu. — Niech będzie pochwalony!... A ja właściwie też do was chciałam wstąpić od ojca i byłabym na śmierć zapomniała przez tego Judasza!...
Mówiąc to podniosła swój kij i potrząsnęła nim gniewnie.
— Cóż tam tatunio do mnie nakazał? — spytała prędko Szarakowa.
— Ano... plącze mi się przy nogach i nie tylko nie pomaga, ale jeszcze przeszkadza chodzić. Za to, żem go z gnoju wydobyła!...
— A co tatunio mówił przez was?... — powtórzyła niecierpliwie kowalowa. — Byliście we młynie dzisiaj?...
— Jużci, że byłam... Ligaj, podlec!... — gniewała się dalej baba rzucając kij na krawędź płotu. — Zamawiałam Sołtysiakowi frybrę, co go już drugi tydzień trzęsie, i wstąpiłam wczoraj po drodze do młyna.
— Tatunio zdrowi?...
— Oj! oj!... Kazał ino, żeby Małgosia przyjechała do niego jutro ze Staszkiem, a wasz29, żeby także na niedzielę był we młynie...
Babina, zapomniawszy widać o swym kiju, oparła się na płocie i mówiła dalej:
— Widzicie, tak: organista, ten niby wasz Zawada, kupuje grunt i chce od Stawińskiego, niby od tatunia waszego, pożyczyć pięćset złotych. Był we środę we młynie i prosił, ale Stawiński mu na to: „A po co ja wasanowi30 mam pożyczać pieniądze, kiedy wasan pokrzywdziłeś kowala i gniewasz się z nim?...”.
— Sprawiedliwie mu tatunio powiedział!... — wtrąciła Szarakowa.
— Więc organista na to: „Ja się z kowalem pogodzę i będę mu syna uczył”. A stary na to: „Więc się wasan pogódź!”. A on na to: „Kiej boję się pójść do kuźni, bo mnie potyra31. U was byłbym śmielszy, jeszcze bym nawet za to parę butelek miodu postawił, żeby się pogodzić...”.
— Wykrętacz! — przerwała kowalowa. — A dawne to czasy, kiedy gadał, co w Piśmie świętym stoi, że kowale i kominiarze od Kaina i od Chama pochodzą i że się rodzą na bratobójców?... Bodaj on sczezł32!...
— No, jeśli tak w Piśmie świętym stoi, to organista temu nie winien — zauważyła stara.
— Szczeka! — zawołała w uniesieniu Szarakowa. — My także wiemy, co gdzie stoi... Od Chama pochodzą chłopy, a mój przecie nie chłop, a od Kaina Turki, a mój przecie nie Turek. Nikogo nie zabił!...
Grzybina lubiła popisywać się wiadomościami wobec „potomków Chama”, tym razem jednak milczała dyskretnie, pamiętając, że ma do czynienia z osobą piśmienną, z kowalową, a do tego — córą młynarzy Stawińskich!
— Wstąpcie do chaty, odpocznijcie — rzekła nagle gościnna Szarakowa, patrząc na zmęczoną staruszkę.
— Nie mogę! — odparła baba i pochwyciła kij. — Muszę iść do Mateuszowej krowę jej okadzić, bo ją rozdęło... No — dodała, wstrząsając kij — a ty się dobrze sprawuj na resztę drogi, bo cię...
— Co wy gadacie?... — ostrzegła ją kowalowa.
— A co nie mam gadać?... To niech bestia skacze prosto, a nie powłóczy się jak pijany...
— Wasze to nogi, matulu, nie statkują33: kij temu nie poradzi!
— Ale!... — odparła stara, machając niecierpliwie ręką. — Chodziły one przez osiemdziesiąt lat, a teraz by miały zwodzić?... Zostańcie z Bogiem!...
— Idźcie z Bogiem!... — rzekła kowalowa za uciekającą babką.
Gdy została sama, znowu ją gniew porwał na organistę.
„Patrzajcie! — myślała — chłopa mi skrzywdził, odzienie mu poplamił, a teraz chce się godzić, kiedy mu pieniędzy potrzeba... Nie bój się! — szepnęła, wygrażając pięścią w stronę szarej dzwonniczki — i pieniędzy nie dostaniesz, i gruntu nie kupisz, i jeszcze ci przy ludziach wszystko wypomnę!... Akurat dla niego tatunio pięćset złotych uzbierał... Niedoczekanie twoje, dziadowodzie!...”.
Chcąc czym prędzej zakomunikować uwagi swoje mężowi, przeskoczyła przez płot i pobiegła do kuźni. Zdawało jej się, że już cały świat wie o przewrotności organisty, bo nawet pękaty, połatany miech gniewniej niż kiedy sapał i ział z paszczy płonące iskry.
Wywołała męża i opowiedziała mu wiadomość przyniesioną przez babę.
— A to chwała Bogu, kiedy się organista chce pogodzić — odparł dobrodusznie zasmolony olbrzym, wysłuchawszy opowiadania żony.
Młoda gosposia aż ręce załamała ze zgrozy.
— I ty byś się z nim pogodził?... — krzyknęła.
— Ma się wiedzieć!... A kto będzie uczył Staszka? może profesor?...
— Ty się z nim pogodzisz za to, że ci butelkę o łeb rozbił?...
— Przecież nie łeb pękł, ino butelka...
— Za to, że cię od smoluchów wyzywa, z kominiarzem równa?...
— Jakem nieumyty, tom34 smoluch; wszyscy o tym wiedzą, a ty najpierwsza — mówił kowal, nie mogąc dojść powodu zawziętości żony.
Szarakowa wstrząsnęła głową.
— Doloż moja! — zaczęła biadać — otom ci los zrobiła!... Toś ty chłop?... To twój ojciec z moim stryjem służył w wojsku, a ty nie masz ambicji?... Ja baba jestem — mówiła zadyszana — a oczy bym mu wydrapała, a ty się chcesz godzić?... Toś ty mąż Stawińszczanki, ze szlacheckiego gniazda żonę wziąłeś, a wstydu nie masz w oczach?...
Kowal zachmurzył się.
— Co nie mam mieć wstydu w oczach?... — mruknął.
— Przecież godzić się chcesz z organistą...
— Co mam chcieć?...
— Przecie dopiero co mówiłeś?...
— Co miałem mówić?... Toś ty gadała, że ojciec tak kazał, no a nam wypada go słuchać...
— Albo mój tatunio to twój ojciec?... Ty go nie potrzebujesz słuchać, tylko ja... Tyś nie powinien godzić się z organistą, choćbym ja nawet chciała na rozkaznie tatunia...
Ponieważ od kilku minut chłopcy w kuźni wodzili się za łby, co robiło dość wielki szelest, kowal więc pragnął już wrócić do roboty, a może i uwolnić się od kłótliwej rozprawy z żoną. Rzekł więc energicznie:
— No, kiedy tak, to nie ma zgody z organistą. Ojciec niech sobie chce czy nie chce, mnie tam wszystko jedno. Ale ja nie chcę... Nie będę się godził... nie pojadę na niedzielę do młyna, ani ty jutro ze Staszkiem, i bast!...
— A właśnie, że ja pojadę jutro, a ty w niedzielę — przerwała żona.
— Hę?... — spytał Szarak i chciał się wziąć ręką bok, ale go w porę odeszło.
— Będziemy oboje we młynie i niech organista przyjedzie, ale po to, żeby przy ludziach usłyszał, co ja mu powiem!... Tak!...
Mąż popatrzył na nią z ukosa, może nawet chciał plunąć przez zęby, ale dał spokój i zawrócił powoli do kuźni, skrobiąc się w głowę. Tam chłopcy jeszcze się czubili; Szarakowi jednak łatwiej przyszło uspokoić ich, aniżeli przed chwilą wyrozumieć swoją małżonkę.
Gdy kowalowa wróciła do sadu, Staś już nie spał, lecz borykał się z Kurtą. Matka ucałowawszy żwawego dzieciaka, zostawiła go pod psim dozorem na dworze, sama zaś z uzbieraną sałatą poszła do izby obiad kończyć. Cały czas aż do nocy zeszedł jej na przygotowaniach do jutrzejszej podróży i na układaniu planów zemsty. Jeżeli się uda, organista zostanie skompromitowany na wieki!
*
Na drugi dzień w chacie kowala był zamęt od świtu. Gospodyni wychodziła na dwie doby do ojca, musiała zatem gruntownie opatrzyć gospodarstwo. Zdawało się, że wszystko czuje jej odejście. Kurta jakoś mało jadł i tylko wyskakiwał około Stasia. Krowy odchodząc na paszę ryczały bardzo żałośnie, a wieprzki aż wysadzały drzwi chlewka, tak im się chciało gospodynią35 pożegnać.
W dodatku trzeba było wcześniej podać obiad i kłócić się z mężem, który co moment przychodził z kuźni i mruczał:
— Także diabli nadali z tymi chodzeniami na próżno! Mamy się godzić z organistą, to idźmy do młyna, a nie mamy się godzić, to nie idźmy. Po co sobie większego nieprzyjaciela robić?... Jeszcze nas przeklnie w czasie Podniesienia36 i ogień sprowadzi na dom albo choroby na nas i na bydło!...
Wówczas kowalowa brała męża za ramię i wypychała go z izby, mówiąc:
— Już ino ty się nie wtrącaj... Ty masz serce kowalskie, ale ja mam rozum szlachecki i tak dogodzę organiście, że się pierwej on spali ze wstydu aniżeli my od ognia!...
Po obiedzie, umywszy razem z dziewuchą statki, Szarakowa jeszcze raz obeszła wszystkie zakątki i została na pożegnanie ucięta od pszczoły37, aż się jej łzy w oczach zakręciły. Potem wyciągnęła wózek na podwórze, włożyła na dno sienniczek, na sienniczek poduszeczkę, a na wierzch Stasia i — ucałowawszy męża, ruszyła w drogę.
Wszystkie te przygotowania niezmiernie cieszyły Kurtę, a gdy gospodyni wzięła dyszel wózka do ręki, pies wpadł w szał. Skoczył naprzód na Stasia i zdarł mu chusteczkę z głowy, potem o mało co nie oberwał wąsa kowalowi, a zgromiony przez niego, rzucił się z wielkim impetem na gospodynią38 i ledwie jej nie przewrócił.
Tak gwałtowne oznaki radości na złe wyszły Kurcie. Szarakowa bowiem przypomniała sobie, że nie można domu bez psa zostawić, i — kazała go wziąć do izby. Dziewucha Magda z niemałym trudem zaniosła Kurtę do kuchni, psisko jednak w tej samej chwili wyskoczył na dwór oknem i weselił się jeszcze bardziej. W rezultacie dostał niebożę w kark chustką od pani, w bok obcasem od pana, w grzbiet drewnem od dziewuchy, po czym zaniesiono go do pustego chlewa i zamknięto na kołek. Pies wył tak strasznie, że niejedna baba w polu, usłyszawszy go, przewidywała nieszczęście i zawczasu modliła się za dusze zmarłych.
Dzień był skwarny. Tu i owdzie na niebie stały białe obłoki, jakby rozmyślając: gdzie ukryć się przed spiekotą? Pod nogami Szarakowej i kołami wózka cicho skwierczały ziarna ciepłego piasku. Niedostrzeżony w górze skowronek świergotem witał podróżną matkę i jej syna, a spomiędzy zboża makówki i chabry ciekawie wychylały się na drogę, jakby chcąc sprawdzić, czy nie jedzie kto znajomy.
Zatrzymała się i spojrzała za siebie. Oto ich dom na wzgórzu, jak sukienką odziany winogradem. W tej chwili żuraw studni zniża się: pewnie Magda poszła po wodę. Przed kuźnią stoi jakiś człeczyna z konikiem, ale ich kowal widać jeszcze nie spostrzegł, bo bez przerwy biją młoty, nad których stukiem i brzękiem góruje żałosne skomlenie Kurty...
Istny obrazek! Zdało się, że Szarakowa zaczerpnęła w nim nowych sił i ciągnąc wózek, pędem zbiegła ze wzgórka.
Droga szła kręto i falisto. Co kilkadziesiąt kroków wznosiły się pagórki coraz większe. Najwyższy przypada wśród brzozowego lasku, który leży tam w dole tak blisko, że na pozór dosyć rękę wyciągnąć, aby schwycić go za gałązki. W rzeczywistości było do niego z pół godziny marszu.
Powoli chatka i kuźnia znikły, a nawet lament Kurty ucichnął. Piasek pogłębiał się, słońce piekło coraz mocniej, obłoki stały w jednym miejscu jak puste promy na brzegu Wisły i tylko coraz inny skowronek życzył wędrowcom szczęśliwej drogi.
Szarakowej tak było dobrze w tej chwili na świecie, że z jej serca ustępował nawet gniew na organistę. A gdyby też się pogodzić z nim?...
— Niedoczekanie jego! — mruknęła. — Nie po to ja się męczę dziś na skwarze, żeby mu pięćset złotych wypracować...
Staś tymczasem leżał w wózku, oczarowany nowymi wrażeniami. Pierwszy raz wprost oczu widział nieograniczony horyzont i niezmierną głębię szafirowego nieba. Nie umiał jeszcze pytać: co to jest? — ani dziwić się; czuł tylko rzeczy niezwykłe. Ziemia, po której dotychczas chodził, znikła; gdzie zwrócił spojrzenie, spotykał niebo. Zdawało mu się, że leci, że tonie wśród ogromu, którego nie umiał jeszcze nazwać przestrzenią. Dusza jego zapełniała się treścią nieokreśloną i spokojną.
Był on jak anioł złożony z głowy i skrzydeł; unosił się wśród bezmiarów, nie pamiętał przeszłości, nie myślał o przyszłości, lecz w każdej chwili czuł nieskończoność. Taką formę bytu musi mieć — życie. wieczne.
Nagle horyzont zaciemniły mnogie zielone gałązki, na wózek padł cień. Wjechali w las i zbliżali się do najwyższego wzgórka.
Spiekota, ciężar wózka i gniew na organistę wywarły pewny wpływ na kowalowę39. Uczuła zmęczenie i chciała usiąść między drzewami i odpocząć, ale bała się opóźnienia w drodze, a przy tym... w lesie?... Gdyby była sama, nic by jej las nie obchodził; ale obecność Stasia robiła ją ostrożną nie wiadomo przed czym. O wilkach i zbójcach nikt tu nie słyszał; kobieta jednak zlękłaby się teraz nawet zająca, gdyby wyskoczył...
Ach! ten las... długi na jakie dziesięć pacierzy... Żeby choć Kurtę wzięła z domu, byłoby jej weselej... On tam płakał zamknięty, a w tej chwili nawet psia krzywda padła na duszę kowalowej ciężkim brzemieniem.
Ach! żeby z tego lasu prędzej wyjechać!... Żeby choć na ten wzgórek dostać się!... Szarakowa zdjęła chustkę i położyła ją na wózku. Mała ulga. Pot spływał z niej strumieniami, a wraz z nim i siły. Zdawało jej się, że chyba nie dosięgnie do wzgórka, a cóż dopiero mówić o szczycie!
Przed samym wzgórkiem, na prawo od podróżnej, biegła z głębi lasu inna droga i w tej właśnie chwili na tamtej bocznej drodze rozległ się łoskot lekkiego powozika. W Szarakowę40 wstąpiła otucha: teraz przynajmniej nie będzie samą41!... Pospieszyła się i niebawem ujrzała powozik na kształt biedki42, ale bardzo ładnie zbudowany i skórzanym daszkiem okryty. Biedkę
Uwagi (0)