Przygoda Stasia - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖
Gdzieś na polskiej wsi, w drugiej połowie XIX wieku, żyje niespełna dwuletni Staś i jego rodzice. Spokojne, proste, wiejskie życie przerywa jednak emocjonująca przygoda z chłopcem w roli głównej.
Pewnego dnia matka udaje się z synem do młyna — zmęczona przyczepia na chwilę wózek z dzieckiem do wolnego powozu. Nagle powóz przyspiesza i porywa Stasia. Zrozpaczona kobieta prosi o pomoc organistę, z którym rodzina jest w konflikcie.
Nowela Bolesława Prusa została opublikowana po raz pierwszy w czasopiśmie „Kłosy” w 1879 roku. Przedstawiona w niej historia to nie tylko obrazek z życia wiejskiej rodziny, ale doskonały pretekst do nakreślenia losów dwóch rodzin i związania ich losów na tle obyczajowości chłopskiej z drugiej połowy XIX wieku. Przygoda Stasia to jedna z wielu krótkich form literackich autorstwa Prusa, w której przedstawia on polską wieś wraz z jej codziennością i problemami.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygoda Stasia - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
„Oj! żebyś ty mnie podwiózł!...” — pomyślała kowalowa, lecz nie śmiała odezwać się do właściciela dryndulki44, choć szła tuż za nią.
Biedką ową, zbudowaną tak kunsztownie, jechał pan Łoski, obywatel ziemski i sędzia gminny. Wracał on z sądów do siebie i niewątpliwie chętnie by podwiózł zmęczoną a ładną kobietę, gdyby ją spostrzegł! Nieszczęściem, pan sędzia był głęboko zamyślony i nie tylko nie zauważył Szarakowej na zakręcie drogi, ale nawet nie słyszał jej przyśpieszonego oddechu.
Podróżni dotarli do stóp wzgórka. Powozik toczył się noga za nogą; krok w krok za nim szła kowalowa, ciągnąc swoje brzemię.
Wzgórze miało ze dwieście kroków wzwyż i było dość przykre. Skutkiem tego Szarakowej przyszła myśl ulżyć sobie na koszt konia. Nie zastanawiając się długo, zaczepiła dyszelek wózka o oś biedki.
Plan był cudowny: zahaczony dyszelek trzymał się doskonale, wózek ze Stasiem jechał jeszcze lepiej, a kobiecina przynajmniej odetchnęła. Byle na szczyt!...
Sama szła z tyłu wózka i ulegając głosowi znużenia mocno, obiema rękoma oparła się na krawędzi. Było jej znakomicie lżej, tak lekko, że chętnie przeszłaby tym sposobem nawet dwa razy dłuższą drogę niż z domu do młyna. Ale i cóż, kiedy na tym świecie zadowolenia ludzkie trwają bardzo krótko!... Już przejechali połowę wysokości pagórka... Już tylko z pięćdziesiąt kroków do szczytu... Bóg ci zapłać, koniku, żeś nas tu wciągnął!... Pora odpiąć wózek od biedki...
Nagle koń ruszył kłusem i biedka, za nią wózek, a w nim Staś — zjechali na dół!...
Szarakowa skamieniała. Nim zdążyła krzyknąć: „Stójcie!” — już biedka sędziego i wózek Stasia były na dole.
— Ratunku! — jęknęła kobieta puszczając się z rozpostartymi rękoma na dół. Jak błyskawica przemknęła jej myśl, że o byle kamień przewrócić się może wózek...
Ale wózek płynął w piasku jak w puchu, małe kółka kręciły się i chwiały jak szalone. Stasiowi zaś szybka jazda sprawiała niezmierne zadowolenie... Sędzia, nie wiedzący o niczym, był nie mniej wesół, a jego koń, któremu nagle ubyło ciężaru, aż parskał z radości i rwał się do galopa.
Przez chwilę zdawało się Szarakowej, że uciekających dopędzi, że ją choć usłyszą. Ale gdzie tam... Zatrzymała się, chcąc krzyknąć ze wszystkich sił, choćby jej płuca pękły. Lecz zaledwie otworzyła usta, głos w niej zamarł... Ujrzała, że coś wypadło z wózka. Dobiegła bliżej — to tylko jej chustka... Koń zwolnił... Zbliżyła się jeszcze bardziej. Już widzi wyraźnie główkę Stasia i jego rączki, ślicznie ułożone około boczków...
— Stasieńku mój!... Ratujcie!...
Wózek zachwiał się i potoczył jeszcze prędzej. Już dziecku rączek nie widać, już główka niewyraźna, już wózek coraz mniejszy...
Szarakowa nie mogła pojąć, dlaczego przed koniem nie wyrasta wał ziemi, dlaczego niebo drogi nie zagradza, dlaczego drzewa nie zabiegają jadącym. Ileż tu ptaków siedzi na gniazdach i widzi jej macierzyńską rozpacz, a żaden nie śpieszy z pomocą. Żeby choć który ptaszek odezwał się do pana: stój!... żeby choć który kamień na tę ciężką chwilę ocknął się ze swej drzemki... Na próżno! wszystko milczy...
Spojrzała w niebo. Nad jej głową wiewiórka spokojnie gryzie szyszki. Obłoki stoją na miejscach. Słońce pali jak dawniej... Spojrzała na drogę, a tam — biedka już niewyraźna, a wózek ledwie żółcieje. Zdawało się, że na tym nieszczęsnym wózku leży jej serce gwałtem z piersi wydarte, bez miłosierdzia nie wiadomo gdzie ciągnione, a przywiązane do niej nitką, która coraz bardziej cieńczała45. Jeszcze chwilę — i pęknie nitka, a wraz z nią serce i życie biednej matki!
Powozik stopniowo malał i tonął między chwiejącą się zielenią drzew. Już jest taki — jak ptak. Teraz na chwilę znowu znikł, lecz znowu się pokazał... Znowu znikł...
Szarakowa przetarła oczy pełne kurzu i łez. Nie widać nic!... Wybiegła na środek drogi. Nic... Przeszła na drugą stronę... Coś w dali mignęło, lecz wnet znikło... Wyczerpana z sił, przywalona bólem, upadła twarzą na ziemię i zwinięta w kłębek poczęła wyć jak samica, której od przepełnionych piersi oderwano szczenię.
Wówczas na pagórku, gdzie ją takie nieszczęście spotkało, ukazał się konik w hołobli46, a za nim świątobliwie ogolona fizjonomia, należąca do człowieka, który siedział w niewielkiej, lecz mocno trajkoczącej bryczce. Szarakowa nie słyszała turkotu, nie widziała podróżnika, ale za to on spostrzegł skurczoną postać ludzką na drodze i zatrzymał konia.
„Pijana czy umarła?... — myślał uroczyście ogolony wędrowiec. — Cholery dostała czy ją kto zabił?... Jechać czy wrócić?...”.
Patrzący z wysokości swego siedzenia na padół ludzkiej nędzy lękał się zbójców, cholery i sądów i już pociągnął za lejc, aby skręcić, gdy wtem — przyszła mu na myśl ewangelia na niedzielę dwunastą po Świątkach, zapisana u świętego Łukasza w rozdziale dziesiątym, o zranionym i Samarytaninie: „A przystąpiwszy, zawiązał rany jego, nalawszy oliwy i wina; a włożywszy go na bydlę swoje, wprowadził do gospody i miał pieczę o nim”.
Dzięki temu wspomnieniu bryczka potoczyła się naprzód, jednak bardzo powoli i ostrożnie, aż do kobiety. Potem stanęła i siedzący w niej Samarytanin pochyliwszy się, szturchnął z lekka kowalowę47 biczyskiem.
— Hej! hej!... — krzyknął. — In nomine Patris et48...
Szarakowa zerwała się na równe nogi i patrząc błędnymi oczyma w ogoloną twarz podróżnego, szepnęła:
— Pan organista?...
— A ja!... — odparł — ale co się stało?...
— Staś mi zginął!... O dla Boga!... — jęknęła i oparła się na krawędzi bryczki.
— Cóż to?... Cygany go porwały?... Panie święty!...
Szarakowa opowiedziała w kilku słowach wypadek.
— Ech! kpij pani z tego!... — zawołał organista. — To wyraźnie jakiś szlachcic jechał... Panie święty!... no, a tacy nie kradną dzieci. Siadaj pani do bryczki!... Et cum spiritu tuo49.
— Po co?
— Jak to po co? Panie święty!... Będziemy szukać chłopca i amen!...
— Może on już?...
— Co może on już? Myślisz pani, że nie żyje?... A kogóż ja bym uczył?... Jeżeli ja go mam uczyć, gdy będzie miał, Panie święty, lat sześć, to jużci chłopak nie umrze w drugim roku... In saecula saeculorum...50
Dowodzenie organisty, a nade wszystko jego łacina, były tak niepokonane, że kowalowa milcząc siadła na bryczkę i pokornie umieściła się na koziołku twarzą do organisty. Ale wierny, choć popędliwy sługa kościoła nie pozwolił na to.
— Bardzo proszę... Panie święty!... — zawołał. — Bardzo proszę na siedzenie, a ja na koziołek pójdę... Introibo ad altare Dei...51
— Panie organisto, co też pan robi?...
— Tak!... Byłbym chyba, Panie święty, człowiek bez edukacji, żebyś pani, żona i córka moich przyjaciół, siedziała na koźle... Ja powożę, ja idę na kozioł... Sicut erat in principio...52
Szarakowa wykonała rozkaz organisty, nie śmiejąc mu w oczy spojrzeć. Wszakże to dla dokuczenia mu wybrała się dziś w podróż!... Ale Bóg, dbały o sługi swoje, pomieszał plany zemsty i sprawił, że właśnie organista wydobędzie ją z niedoli.
— Uważa pani Szarakowa — mówił szlachetny opiekun. — Ja, Panie święty, mam interes od jegomości do pana Łoskiego, tego, co to jest sędzią gminnym, ale pierwej odwiozę panią do miasteczka i tam dowiemy się od Żydów, który szlachcic z tych stron jeździ krytą biedką? Potem wynajdziemy Staszka, potem odbierzemy go i panią odtransportuję z dzieckiem do młyna. Indulgentiam, absolutionem et remissionem peccatorum nostrorum53
Ale Szarakowa nie słuchała już jego programatu54 kaznodziejskim wygłoszonego tonem, lecz oparła głowę na rękach i zaniosła się od płaczu. To ją uspokoiło nieco.
W pół godziny później bryczka wjechała na miejski rynek przy akompaniamencie trzaskania batem i łaciny hojniej niż zwykle szafowanej przez wzruszonego organistę.
*
Pan Łoski był to mężczyzna w średnim wieku, uczciwy i przyzwoity; miał przy tym dużo rozwagi, spory majątek i angielskie faworyty55. Niewielka łysina świadczyła, że dobry obywatel musiał niejednokrotnie za młodych lat mury głową przebijać i w ogóle nie pędzić bogobojnego życia. Okoliczność ta jednak nie podkopywała szacunku, jaki miał u sąsiadów; dla żony zaś robiła go jeszcze droższym, mieszając do obecnego szczęścia w pożyciu małżeńskim — odrobinę żalu za wczoraj i niepokoju o jutro.
Wybrany na sędziego gminnego, pan Łoski pełnił urząd wśród powszechnego zadowolenia. Nie chcąc zaś ludzi odrywać od pracy, sprawił sobie elegancką krytą biedkę na resorach i do sądu, o dwie mile odległego, jeździł sam. Toteż ile razy wracał z posiedzeń zbyt późno, pani miała zwyczaj zapytywać go od niechcenia:
— Wstępowałeś do sąsiadów?
— O nie!... — odpowiadał. — Wracam prosto z biura.
— Ach!... — kończyła pani, żałując w duchu, że mężowi do owego biura nie towarzyszy stangret, a przynajmniej jaki chłopczyna.
Nie miniemy się z prawdą, nadmieniając, że i znajomi sędziego, a najbardziej damy, podzielały do pewnego stopnia wątpliwości pani Łoskiej co do niewinnego trybu życia jej małżonka. Sława raz zdobyta trwa wiecznie!
W dniu, w którym zdarzył się opowiedziany wypadek na drodze, pan Łoski wracał do siebie około drugiej po południu. Spraw w sądzie miał dziś niewiele, w domu oczekiwało go kilka osób z sąsiedztwa, więc pośpieszał. W chwili gdy Szarakowa przyczepiła mu wózek do biedki, zastanawiał się nad procesem dwóch gospodarzy o kurę; później myślał o sposobach zabawienia swoich gości i ani przypuszczał, że może się stać niewinnym powodem ciężkiego zmartwienia kowalowej i przedmiotem uciechy dla sąsiadów.
W końcu lasu droga do majątku sędziego zbaczała od gościńca na lewo. Łoski wjechał na nią bez przygody i wydostał się na otwarte pole. W jednym miejscu kilku ludzi kopało rowy i sędzia zauważył, że ludzie ci z wielkim ożywieniem pokazują sobie nawzajem jego biedkę.
Później spotkał babę z małym chłopcem, którzy zatrzymali się na drodze i tak szeroko otworzyli usta, jakby mieli zamiar połknąć gniadego konia wraz z powozikiem. Te znaki podziwu niezmiernie pochlebiały sędziemu, który z pociechą przekonał się, że ulubiony jego ekwipaż zaczyna zwracać uwagę.
Staś, z początku zachwycony prędką jazdą i podskakiwaniem wózka, znudził się i zasnął, marząc pewnie o figlach Kurty i pocałunkach matki. Niebawem biedka, stuknąwszy o próg bramy, wjechała na podwórze.
Przede dworem, wśród kwiatów, pod płócienną werendą56, pani sędzina i towarzystwo dam i mężczyzn czekało na gospodarza. Sędzia spostrzegł to i pragnąc zajechać z szykiem, postanowił okrążyć dokoła duży gazon. Ściągnięty lejcami koń począł wyrzucać do góry piękny łeb i przebierać nogami do taktu. Sędzia, nie chcąc być gorszym od niego, także wyprężył nogi, wyprostował się wdzięcznie i przybrał postawę dżentelmena.
Rzeczywiście, obrachowany efekt nie zawiódł go. Gdy bowiem, okrążając dziedziniec, znalazł się naprzeciw werendy, całe towarzystwo poczęło klaskać, wołać: brawo! — i manifestować różne inne oznaki zadowolenia.
Łoski ściągnął lejce jeszcze mocniej, koń wyrzucił łbem jeszcze zręczniej, biedka i przyczepiony do niej wózek z dzieckiem toczyły się jeszcze uroczyściej, a aplauzy widzów przybrały pozory szalonej wesołości. To już zdziwiło sędziego, tym bardziej gdy spostrzegł, że nawet stary jego sługa gryzie sobie wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem.
— Brawo!... brawo!... winszujemy!... cha!... cha!... — wołali mężczyźni.
Łoski wysiadł z biedki i osłupiał, widząc, że damy przybrały minki bardzo dwuznaczne, a jego żona, jasna blondynka, istny anioł dobroci, ma niewyraźny uśmiech na ustach i — bardzo wyraźne łzy w dużych, łagodnych oczach.
— Odprowadź konia do stajni! — rzekł na dobre zakłopotany sędzia do służącego.
— A z tym co zrobimy, jaśnie panie?... — zapytał stary frant, pokazując serwetą na wózek.
Łoski obejrzał się i struchlał, zobaczywszy przedmiot tak mało mający związku z jego stanowiskiem męża i stróża sprawiedliwości. Fatalna sprawa wikłała się jeszcze bardziej przez to, że państwo Łoscy nie mieli własnych dzieci.
— Winszujemy znaleźnego!... — wołali mężczyźni.
— A zróbcież mnie choć ławnikiem!... — krzyczał osiemdziesięcioletni eks-pułkownik, stary kawaler.
Damy tymczasem otoczyły wózek, na którym Staś obudził się i zaczął płakać.
— Śliczne dziecko! — mówiła jedna.
— Jakie delikatne!
— Musi mieć przynajmniej rok — dodała trzecia.
— Toteż sędzia akurat dwa lata pracuje dla publicznego dobra!... — huknął tubalnym głosem pułkownik.
— Ależ, panowie, to musi być omyłka!... — tłumaczył się zmienionym głosem nieszczęśliwy sędzia.
— W takim adresie nie może być pomyłki! — wtrącił niepoprawny pułkownik. — Ale nie ma co mówić, chłopiec śliczny jak malowidło!
Korzystając z rejwachu, pani Łoska wymknęła się do pokoju. W kilka minut wróciła stamtąd z mocno zaczerwienionymi oczyma, ale już spokojniejsza i jakby zrezygnowana. Za nią toczyła się stara, gruba szafarka57.
Gdy sędzina drżącymi rękoma wydobyła Stasia z wózka i oddała go szafarce, biedny mąż niezwykle pokornym głosem zapytał:
— Co z nim myślisz robić?...
— Przecież go nie oddam na folwark... — odparła cicho żona z odcieniem wyrzutu w głosie.
Usłyszawszy to, młode panie zarumieniły się, starsze spojrzały po sobie, nawet mężczyźni spoważnieli, a pułkownik odezwał się:
— No, kochana sędzino, odkładając żarty na stronę, dobrze pani zrobisz nakarmiwszy zaraz chłopca, który musi być głodny. Swoją drogą jednak trzeba dać znać do parafii i do wójta, ponieważ jest oczywiste nieporozumienie, a rodzice tego malca muszą być w diabelnych opałach...
Szafarka tymczasem, pilnie przyglądając się dziecku, mruczała:
— Jak rany Chrystusa kocham, wykapany nasz pan!... Nasz pan był taki sam, kiedy miał rok!... Pamiętam go przecie: nos, oczy, a nawet pieprzyk na szyi... Takuteńki sam! Oho!... to nie chłopskie dziecko...
Aby przerwać niesmaczne uwagi, sędzina lekko popchnęła gadatliwą
Uwagi (0)