Pojednani - Bolesław Prus (dostęp do książek online txt) 📖
W ciasnym mieszkanku w Warszawie mieszka czterech studentów: Kwieciński, Leśkiewicz, Gromadzki i Łukaszewski.
Gromadzkiemu wiedzie się najgorzej — często nie ma czego do ust włożyć i musi chodzić w zniszczonych, ciągle łatanych ubraniach. Gdy na kolejny rok akademicki do mieszkania wraca Łukaszewski, okazuje się, że nie jest sam — przywozi ze sobą małego Walka, chłopca, któremu chciałby pomóc w zdobywaniu wykształcenia. Studenci postanawiają pomóc Walkowi — tylko Gromadzki, obecnie bez grosza przy duszy, nie jest w stanie nic zaoferować…
Nowela Pojednani autorstwa Bolesława Prusa pokazuje życie młodych ludzi, pochodzących niekiedy z ubogich wiejskich rodzin. Przeprowadzka do dużych miast jest dla nich ogromną szansą na zdobycie wykształcenia i polepszenie bytu, ale wiedzie do tego trudna droga przez codzienne przeciwności. Prus zwraca uwagę na dysonans pomiędzy tymi, którzy mają pieniądze na edukację, a tymi, którzy muszą harować, by móc zarobić na jedzenie. Utwór Bolesława Prusa został po raz pierwszy opublikowany w „Tygodniu Ilustrowanym” w 1892 roku.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pojednani - Bolesław Prus (dostęp do książek online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Kilka razy przeszedł się po mieszkaniu i znowu myślał:
— A podły rządca!... Dlaczego on nie przyszedł jutro, po obiedzie? Miałbym za przepisywanie i oddałbym za komorne, śpiewając... Dziś zjadłbym porcję kiełbasy z kapustą i kotlet wieprzowy z kartoflami, a ile chleba!... Przysięgam na Boga, że zebrałoby się ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąt tłuszczu, no... a węglowodanów... Ile wlezie... A teraz co?... Mam ze sześć kawałków cukru... więc gdzie tu białko, gdzie tłuszcz?... Bodaj tych rządców i gospodarzy cholera, wścieklizna, nosacizna!...
— I to tak będzie do końca — mówił sobie, chodząc. — Co miesiąc komorne, co pół roku wpis... Korepetycji nie ma, cudów także nie ma... Ucz się, zdawaj egzamin... Gdyby Leśkiewicz dał mi tę korepetycję, bah! Ale on by mnie utopił w łyżce wody... Jak tylko odbiorę pieniądze za przepisywanie, pójdę do lecznicy i zważę się, a za dwa tygodnie drugi raz... Jeżeli mi wagi ubędzie, niech wszystko diabli wezmą... Przecie jeszcze znajdę postronek....
Spojrzenie jego padło na przedziurawioną czterdziestówkę, która w tej chwili jaśniała jak słońce. Stanął obok stołu, patrzał na monetę i myślał:
— Gdybym kupił ze dwa funty chleba, a za resztę choćby kiszki i salcesonu, miałbym prawie tyle, ile potrzeba, białka, węglowodanów i tłuszczu... Przy tym gorąca herbata... W nocy dokończyłbym przepisywania... Później do prosektorium i do kliniki... Tak, za czterdzieści groszy można kapitalnie utrzymać równowagę organiczną...
Nagle błysnęły mu oczy i rumieniec uderzył na twarz. W całej postawie było widać determinację.
— Ja poprawię spodnie temu, temu za... smarkaczowi!... — wykrzyknął. — A jutro zwrócę im czterdzieści... kopiejek i powiem: nie miałem ani grosza, więc skróciłem portki i wziąłem czterdziestówkę. A dziś macie ją z procentem. Nie będę się przecież wyczerpywał, bo jeszcze się przydam...
Niezbyt prędkim, ale stanowczym krokiem poszedł do swego kufra, wydobył szpulkę czarnych nici, tudzież igłę, podobną do lancy27... Potem naostrzył scyzoryk na marmurku. Następnie, wróciwszy do pierwszego pokoju, rzucił na stół popielate spodnie, rozciągnął, odmierzył... Zamknął drzwi od sieni, wyszukał cienką, ale mocno oprawną książkę, przyłożył ją do nogawicy, jak linię, i chlast... chlast scyzorykiem. Za pierwszym razem na korcie28 zrobiła się kreska, za drugim wgłębienie, za piątym i szóstym kawałek nogawicy odpadł. To samo z drugą; odmierzył, położył książkę i ostrym scyzorykiem chlast!... chlast!... Znowu kawałek nogawicy odleciał; spodnie były skrócone.
Teraz Gromadzki nawlókł swoją kolosalną igłę, związał nitkę we dwoje, cofnął się w głąb pokoju, ażeby go nie widzieli sąsiedzi z przeciwka, i zaczął zakładać i zszywać skrócone nogawice. Robił to tak szybko i dokładnie, że sam profesor Kosiński musiałby go uznać za znakomitego chirurga.
Szył i myślał:
— Dwa funty chleba... Salceson i kiszka podgardlana... Akurat będzie ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąt gramów tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla. A jutro oddaję czterdzieści kopiejek i idę do Wróbla na obiad z kawą i z piwem... Kufel piwa, nie... Dwa kufle!... To mi się przecież należy...
W godzinę skończył obszywanie nogawic. Następnie odpruł ściągacze, znowu za pomocą książki i scyzoryka wyciął klin w pasie i znowu szył z prędkością kurierskiego pociągu, a dokładnością machiny rachunkowej. Żaden Nélaton29, żaden Ambroży Paré30, ojciec nowożytnej chirurgii, nie wykonał tak szczęśliwej operacji.
Wtem, kiedy już przyszywał drugi ściągacz, zapukano do drzwi. W Gromadzkim krew zastygła. Machinalnie wpiął igłę w mundur, popielate spodnie rzucił na łóżko Kwiecińskiego, i blady jak kreda wybiegł do przedpokoju.
Dobijała się stróżowa.
— Czego chcesz? — niecierpliwie zapytał Gromadzki.
— Panowie kazali mi tu przyjść... Może samowar nastawić?
— Nie potrzeba.
— To może zamieść, bo teraz mam czas...
— Niezadługo wyjdę, to zamieciecie.
— A może co zeszyć? — spytała złośliwie stróżowa, patrząc na igłę wpiętą w mundur Gromadzkiego.
Zawsze ją to gniewało, że taki pan, taki uczony, sam sobie wszystko naprawia, zamiast dać zarobek uczciwej kobiecie, obarczonej mężem i dziećmi.
— Dziękuję wam!... — odparł i zatrzasnął drzwi przed nosem troskliwej baby.
Odeszła, mrucząc jak niedźwiedzica, której zaniepokojono małe, Gromadzki wrócił do swej roboty, wziął się do niej z podwójną pilnością, ale w duszy jego zbudził się niepokój.
— Co tu robić?... — myślał. — Baba zaraz powie, że nie skracała spodni, a co ja im odpowiem, jeżeli zapytają o czterdziestówkę?... Kwieciński i Łukaszewski nie szykanowaliby mnie, ale Leśkiewicz?... Jutro zaraz przed całym uniwersytetem rozgada, że za czterdzieści groszy szyję cudze portki, jak świnia!...
Skończył szyć, obejrzał swoje dzieło i uznał je pięknym. Ale choć żołądek wielkim głosem upominał się o białko, tłuszcz i węglowodany, leżąca na stole dziurawa czterdziestówka wydała mu się jakoś ciemniejsza i nawet brudniejsza.
Powiesił odnowione spodnie na drzwiach, zapalił papierosa i zaczął chodzić po mieszkaniu.
— Czterdziestówkę — myślał — zarobiłem, jak amen w pacierzu... Wziąć ją, czy nie brać?... Wczoraj także kiepsko jadłem, na jutro do wieczora nie mam nic... Organizm wypala się... Suchoty31... Ale jutro wszyscy krzykną, żem świnią... Każdy wreszcie coś dał temu chłopcu: Niezapominajka spodnie. Śledź marynarkę, a o mnie powiedzą, żem chytry i że wyzyskuję takiego biedaka...
Po wypaleniu papierosa głód jakoś uspokoił się. Gromadzki zjadł jeden kawałek cukru, drugi... Następnie zaszedł do kuchenki, gdzie leżał węzełek chłopca i rozwiązał go. Były tam dwie koszule perkalowe, już brudne, majtki zgrzebne, także brudne, i dwie pary nowych skarpetek (dar panny Marii Ciechońskiej).
Gromadzki obejrzał ubogą bieliznę chłopca, biorąc każdą sztukę w dwa palce i wystawiając pod światło. I nagle serce ścisnęło mu się gwałtowniej aniżeli pusty żołądek na myśl, że on nic nie dał takiemu biedakowi, jak ten oto Wałek. Wszyscy dali. Nawet Leśkiewicz, a on nie tylko nie dał nic, ale jeszcze chciał zjeść obiad na koszt nędzarza, który nie ma czystej koszuli.
— Podlec jestem!... — mruknął.
Zbliżył się do otwartego okna i zaczął wołać:
— Barbaria!... Tu... Tu!...
— Mamo, pan woła — odezwał się cienki głosik na podwórzu.
Gromadzki zapalił drugiego papierosa, włożył czapkę na bakier i czekał. Po niemałej chwili zapukała do drzwi stróżowa.
— Czego?... zapytała pochmurnie.
— Macie tu — rzekł Gromadzki, wskazując na stół — czterdzieści groszy... A tu — dodał — jest brudna bielizna tego chłopca... Trzeba ją wyprać na wtorek.
Ponure oblicze baby wyjaśniło się.
— Pan wychodzi? — rzekła. — może samowar nastawić? — Nie potrzeba — odparł. — Idę na obiad proszony.
I wyszedł z głową niezmiernie zadartą, trzymając ręce w kieszeniach, w których nie było ani grosza.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Po kilkuminutowej podróży panowie Kwieciński, Leśkiewicz i Łukaszewski, tudzież ich protegowany Walek znaleźli się na podwórzu restauracji „Château de fleurs”, nazwanej tak z powodu kilku suchotniczych kasztanków i bardzo rozmaitych a mocnych zapachów, które wydobywały się z kuchni, zalewały podwórko, a niekiedy i ulicę.
Ażeby zasłonić przed oczyma ciekawych niedokładności garnituru Walka, młodzieńcy wybrali najbardziej odległy i samotny stolik, zapakowali chłopca w kąt i usiedli w taki sposób, że prawie nie było go widać. Gdy zaś przez dłuższą chwilę nikt się do nich nie zgłaszał, pochmurny Leśkiewicz zawołał:
— Panienko!... Cóż u diabła! Czy myślicie, że dziady do was przyszły?
Na to uprzejme wezwanie przybiegło do nich dosyć pełnoletnie dziewczę w różowej sukni, z figlarnym uśmiechem, którego wdzięk nieco osłabiał garnitur spróchniałych zębów.
— Dzień dobry!... Moje uszanowanie!... Ach, i pan Łukaszewski przyjechał?... — mówiło dziewczę, wciąż chichocąc. — Myślałam, że panowie siądą, jak zwykle, u Elżbietki... Ale widać straciła już łaski...
Leśkiewicz patrzał na nią spod oka i, zmiarkowawszy, że wobec ogółu zalet dziewicy można nie myśleć o jej zębach, wziął ją za rękę. Dziewczę nie broniło się, tylko, dla kompensaty, oparło drugą rękę na ramieniu Łukaszewskiego, a biustem dotknęło głowy Kwiecińskiego, który zawsze miał najwięcej szczęścia do kobiet.
— A to co za indywiduum? — spytała panienka, wskazując brodą w kierunku Walka.
— Nasz syn — odparł Leśkiewicz i tkliwie uścisnął ją bliżej łokcia.
— Chi... Chi... Chi!... nigdy nie uwierzę, ażeby pan Kwieciński miał tak brzydkiego syna.
Chwilowe ożywienie Leśkiewicza zgasło, jak zdmuchnięta świeca. Odepchnął rękę niewdzięcznej, spochmurniał jeszcze bardziej i zaczął z cicha gwizdać, jakby drwił z Kwiecińskiego, że ma powodzenie u kobiet ze spróchniałymi szczękami.
Ale Kwieciński, zwany także Niezapominajką, okazał się obojętny na wyróżnienie go z pośród kolegów. Poruszył się tak niecierpliwie, że dziewczę w różowej sukni musiało się cofnąć, i rzekł twardym głosem:
— Co jest na obiad?
— Ja panom poradzę, co mają wybrać: barszcz z uszkami...
— Barszcz — odparł Łukaszewski. I dla małego barszcz.
— Barszcz — powtórzył Kwieciński.
— Rosół — rzekł gniewnie Leśkiewicz, nie patrząc na tę, która Kwiecińskiemu dała pierwszeństwo.
— Sztuka mięsa i ozór na szaro — ciągnęła dalej panienka.
— Sztuka mięsa — odpowiedziano chórem, Łukaszewski zaś dodał:
— A dla małego i sztukę mięsa i ozór. Tylko dużo sosu; niech użyje.
W ten sposób zadysponowano cały obiad, a gdy panienka odbiegła, rzuciwszy Kwiecińskiemu melancholijne spojrzenie, niewdzięcznik ten szepnął:
— To szturmak32!...
— Znać, że się zaręczył — westchnął Łukaszewski.
— I że oprócz tego ma jeszcze na karku Teklunię i Walerkę — wtrącił Leśkiewicz.
— Bój się Boga, jeszcze nie zerwałeś z Teklunią? — zapytał Łukaszewski.
— Bah! — odparł smutnie Kwieciński. — Zerwałem, ale muszę widywać się z nią, ażeby się uspokoiła. Mówi, że sobie życie odbierze, więc...
— A cóż to znowu za Walerka?
— Z magazynu — rzekł Kwieciński, zwieszając głowę. — Spotkałem ją na Nowym Świecie, upuściła parasolkę... Podniosłem... Zaczęliśmy rozmawiać... Potem zapytałem jej, w najniewinniejszej myśli: czy sama mieszka? Odpowiedziała, że z przyjaciółką, która często wychodzi z domu... Cholera!... — zakończył Kwieciński, uderzając ręką w stół.
Dziewczę w różowej sukience przyniosło trzy barszcze i jeden rosół, potem rozmaite gatunki mięsa i legumin, potem mnóstwo kawy i piwa. Walek, przeżegnawszy się, zjadł barszcz jako tako, ale rozsypał sól i ochlapał się sosem. Opiekunowie jego bardzo prędko spostrzegli, że chłopiec nie umie używać noża ani widelca, skutkiem czego Leśkiewicz musiał mu pokrajać mięso i uczyć go władania widelcem.
W ciągu tych kłopotliwych zajęć Łukaszewski zrobił uwagę:
— Pięknie się tu prowadzicie!... Kwieciński, zaręczony na wsi, ma dwa ananasy w Warszawie, a i ty, Śledziu, musisz się zdrowo łajdaczyć?
— Ja?... — odparł Leśkiewicz, wysoko wznosząc ramiona.
— Nigdy nie byłeś zbyt przyjemnym towarzyszem — ciągnął Łukaszewski — ale dziś wyglądasz jak zbój.
— Bo mam moralne udręczenia.
— Martwi się tym, że wkrótce upadnie cywilizacja europejska — wtrącił Kwieciński.
Podano kawę czarną (Walkowi także), potem piwo (Walkowi też). Leśkiewicz oparł łokieć na stole a głowę na ręce i rzekł:
— Posłuchajcie mnie. Jeżeli chcecie, abym z wami mieszkał, to dajcie Łukaszowi i mnie pierwszy pokój, a Kwieciński z Gromadzkim niech zajmą drugi. Ja z tym podłym Gromadą nie chcę nocować!...
— Oszalałeś!... — zdziwił się Kwieciński. — Przecie mieszkałeś z nim cały rok...
— I przez ten czas poznałem, jakie to ziółko: sknera, egoista... Brudny egoista!... mówił rozgniewany Leśkiewicz.
— Mój Śledziu — rzekł uroczyście Kwieciński. — Wolno ci nie dać Gromadzie korepetycji, choć ja bym tego nie zrobił. Ale aż tak szykanować człowieka...
— Co to za korepetycja? — zapytał Łukaszewski.
— Ma u krewnych lekcję za piętnaście rubli, powiedział to przy Gromadzkim, i nie chce mu jej dać. Świnie tak robią!... — mówił zirytowany Kwieciński.
Walek, nieco blady, wstał nagle od stołu i zaczął wałęsać się po ogródku.
— I cóżeś się tak zajadł na Gromadę? — spytał Leśkiewicza Łukaszewski. — Że cię nazwał śledziennikiem?... Miał rację, bo nim jesteś.
— Nie o to! — krzyknął Leśkiewicz, uderzając pięścią w stół. — Ale brzydzę się podłymi egoistami i dusigroszami, i nie pozwolę, ażeby dziecko moich krewnych miało podobnego nauczyciela... Brr!...
— Gdzie zaś Gromadzki egoista?... To biedak spod ciemnej gwiazdy! — odparł Łukaszewski.
— Zaraz ci powiem — mówił Leśkiewicz, obzierając się. — Dobrze, że chłopak poszedł sobie. O, weź chociażby ten wypadek... Popiel chłopca uczył, ty go przywiozłeś, każdy mu coś dał... A Gromadzki co?... Nie dał mu nawet starych szelek, nie poszedł z nami na obiad, ażeby nie złożyć się na wykarmienie dzieciaka... Zresztą... co tu dużo gadać? Kiedy Niezapominajka dał Walkowi swoje spodnie, Gromadzki powinien był dać pieniądze na przypasowanie ich. Tymczasem ty dałeś czterdziestówkę, a on z całą bezczelnością podjął się pośrednictwa u stróżowej... To tak robi człowiek, mający ambicję?...
— Może jest goły — wtrącił Łukaszewski.
— Goły? Na mieszkanie zaraz wyłożył sześć rubli, a za przepisywanie zapłacą mu jutro kilka rubli. Cha! Cha!... — zaśmiał się Leśkiewicz. — Gromadzki to takie bydlę, iż nie dałbym grosza, że sam naprawi chłopcu spodnie, a czterdziestówkę schowa... Barbara jej nie zobaczy...
— To ty jesteś bydlę, Śledziu — odparł oburzony Kwieciński. — Gromada jest taki poczciwy, że nawet tobie zreperowałby portki, gdybyś nie miał na krawca, ale pieniędzy nie wziąłby... Ja go przecież znam...
— Patrz-no...
W tej chwili nadzwyczajne zjawisko przerwało dalszy spór kolegów. Walek skrył się za śmietnik i dostał wymiotów. Opiekunowie chłopca, panienki, nawet kuchcik, przybiegli cierpiącemu na ratunek. Podano mu wody.
— Barszcz, ozór, dwie leguminy, piwo... Wszystko diabli wzięli!... — mruczał Leśkiewicz. — Widocznie ma katar żołądka, biedny chłopiec.
I w sercu zbudziła mu się jeszcze większa sympatia dla Walka.
— Głupstwo się stało — rzekł strapiony Łukaszewski. — Oczywiście, chłopak przywykł do prostego jadła, a daliśmy mu frykasy...
— Żeby tak samo nie stało się z jego edukacją!... — szepnął wylękniony Kwieciński.
Powoli chłopak uspokoił się, odzyskał rumieńce, odpoczął. Następnie trzej opiekunowie otoczyli go kołem i wśród śmiechu jednych, a ubolewania innych gości wyprowadzili na ulicę.
Kwieciński zawołał dorożkę i rzekł do kolegów:
— Odwieźcie malca do domu, a ja muszę pójść...
— Do Walerki — wtrącił Leśkiewicz, podsadzając do powoziku chłopca.
Kwieciński pogardliwie spojrzał na Śledzia, lecz gdy dorożka ruszyła, zatrzymał ją i szepnął do Łukaszewskiego:
— Gdyby was napadła w domu Tekla, powiedzcie, żem chory i że poszedłem do doktora...
Uwagi (0)