Pojednani - Bolesław Prus (dostęp do książek online txt) 📖
W ciasnym mieszkanku w Warszawie mieszka czterech studentów: Kwieciński, Leśkiewicz, Gromadzki i Łukaszewski.
Gromadzkiemu wiedzie się najgorzej — często nie ma czego do ust włożyć i musi chodzić w zniszczonych, ciągle łatanych ubraniach. Gdy na kolejny rok akademicki do mieszkania wraca Łukaszewski, okazuje się, że nie jest sam — przywozi ze sobą małego Walka, chłopca, któremu chciałby pomóc w zdobywaniu wykształcenia. Studenci postanawiają pomóc Walkowi — tylko Gromadzki, obecnie bez grosza przy duszy, nie jest w stanie nic zaoferować…
Nowela Pojednani autorstwa Bolesława Prusa pokazuje życie młodych ludzi, pochodzących niekiedy z ubogich wiejskich rodzin. Przeprowadzka do dużych miast jest dla nich ogromną szansą na zdobycie wykształcenia i polepszenie bytu, ale wiedzie do tego trudna droga przez codzienne przeciwności. Prus zwraca uwagę na dysonans pomiędzy tymi, którzy mają pieniądze na edukację, a tymi, którzy muszą harować, by móc zarobić na jedzenie. Utwór Bolesława Prusa został po raz pierwszy opublikowany w „Tygodniu Ilustrowanym” w 1892 roku.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pojednani - Bolesław Prus (dostęp do książek online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Lecz koledzy nie zajmowali się nim. Kwieciński zupełnie ubrany, tylko bez mankietów i munduru, leżał na łóżku, z rękami pod głową, usiłując to prawą, to lewą nogą dosięgnąć szafy, oddalonej o łokieć. Leśkiewicz zaś, ubrany w krawat i starą marynarkę (dolna część jego istoty znajdowała się jeszcze w płóciennym negliżu), siedział na amarantowym foteliku, którego przeszłość zdawała się być nader burzliwą. Leśkiewicz w prawej ręce trzymał fajkę, lewą od niechcenia opierał na dużym stole, na którym stygnął samowar, walały się okruchy bułek i dwie skórki serdelków.
— No i co ty wyrabiasz ze swoimi nogami? — odezwał się Leśkiewicz, patrząc z politowaniem pełnym goryczy na gimnastyczne zabiegi Kwiecińskiego.
— Stawiam kabałę9: iść, czy nie iść do Tekluni. — odparł Kwieciński.
— Jeżeli powiedziałeś sobie, że nie pójdziesz, to nie idź.
— W takim razie ona może przyjść...
— Masz diable kaftan! — odezwał się w drugim pokoju Gromadzki, na którym, pomimo skromności, czy może z powodu jego skromności, imiona żeńskie robiły silne wrażenie.
— A ty, Śledziu, dlaczego się nie ubierasz? — wtrącił Kwieciński, chmurnie spoglądając na negliż Leśkiewicza. — Pominąwszy, że może kto wejść do nas...
— Teklunia — zachichotał Gromadzki.
— Ale nawet nieładnie tak pokazywać się sąsiadom z przeciwka — dokończył Kwieciński.
— Wiesz przecie, że mam robotę — odparł Leśkiewicz. — A jeżeli ubiorę się, z pewnością wylazę na miasto... Znam siebie.
— Więc rób.
— Tak rób... Ale po co?... Kto mi zaręczy, że nie umrę po ostatnim egzaminie?...
I potarł sobie palcem usta, ażeby sprawdzić, czy nie ma gorączki.
— No, zaraz po egzaminie...
— Więc w kilka lat później. A wtedy co mi przyjdzie z tego, że będę umiał trochę więcej, aniżeli na stopień kandydata? — mówił, krzywiąc się, Leśkiewicz. — Bakterie ani nasycą się moją uczonością, ani otrują.
— Ale nauka... Postęp... — wtrącił Kwieciński.
— Postęp!... cha... cha!... — zaśmiał się Leśkiewicz. — Właśnie teraz myślałem, że kto wie, czy Europa nie dosięga kresu swoich postępów, i czy już nasze wnuki nie zapadną w chińską rutynę, która przeżuwa i zapomina stare rzeczy, nie tworząc nic nowego.
Odetchnął jak człowiek próbujący, czy jeszcze może oddychać, i wziął się za lewy bok.
— Otrułeś się serdelkiem, Śledziu, i barłożysz10...
— Nie barłożę!... — oburzył się Leśkiewicz. — To są moje najgłębsze myśli, którymi tylko nie mam zwyczaju dzielić się. Jak roztopiona lawa krzepnie w skałę, jak organiczne tkanki wapnieją, tak wapnieją całe społeczeństwa... Zamiera w nich ciekawość, popęd do rzeczy nowych i stają się podobne do mrowisk, albo do rojów pszczelnych, gdzie od tysięcy lat wszystko robi się bardzo porządnie, bardzo systematycznie, ale rutynicznie i nieświadomie.
— Skąd u diabla, przychodzą ci takie głupie myśli? — krzyknął, zrywając się z łóżka, Kwieciński.
— Bo widzę kresy cywilizacji tam, gdzie ty ich nie dostrzegasz — odparł podniecony Leśkiewicz. — Spojrzyj choćby na drobiazgi; na stół, na krzesło... Czy myślisz, że za pięćset lat będzie coś lepszego w miejsce stołów i krzeseł?... Może sądzisz, że ta bułka będzie inna?... A może wyobrażasz sobie, że ludzie zaczną budować inny typ domów, i zamiast dzisiejszych podziurawionych pudeł, zaczną wznosić budynki, podobne do kryształów, albo do skał fantastycznych?...
— I to mówi przyrodnik!... — wołał zaczerwieniony Kwieciński.
— Właśnie przyrodnik, który wie, że już nie odkryje się stu tysięcy nowych gatunków roślin i zwierząt, nie wynajdzie się kilkudziesięciu nowych pierwiastków, ani kilku nowych sił, takich, jak ciężkość, ciepło, elektryczność... Już dochodzimy do kresu... — zakończył śpiewnym tonem, niby od niechcenia ugniatając sobie żołądek.
— To może wy, ale nie my — przerwał Kwieciński. — Patrz-że tylko, ile milionów ludzi zyskało od stu lat wolność osobistą, dobrobyt i oświatę... Zobacz, jak dziś traktują jeńców, rannych, a nawet przestępców... Pomyśl, do czego może dojść prawo międzynarodowe... Zrachuj, ilu ludzi z najniższych sfer przenosi się na wysokie stanowiska...
— Zapytaj się Gromadzkiego, kto był zdrowszy: jego ojciec w szkole elementarnej, czy on w uniwersytecie? — a zobaczysz, co to jest nasz postęp... — odparł z ironią Leśkiewicz i zaczął sobie rachować puls.
Gromadzki zerwał się od stolika i stanął we drzwiach.
— Naturalnie, że jest postęp!... — zawołał. — Mój ojciec był tkaczem, wuj felczerem11, a ja już będę lekarzem...
— Za to mój pradziad miał dziesięć wsi i dwa miasta, a ja nie mam dziesięciu koszul. To mi dopiero ulepszenie, gdzie, ażeby jakiś tam Gromadzki trochę zyskał, Leśkiewicze muszą stracić wszystko...
— To właśnie dobrze, że rodziny niezużyte wysuwają się naprzód, a upadają familie dziwaków i hypochondryków — odburknął Gromadzki, wracając do przepisywania.
Leśkiewicz poruszył się na ponsowym foteliku i ze złości ugryzł piórko u cybucha. Ażeby nie dopuścić go do odpowiedzi Gromadzkiemu, Kwieciński wtrącił:
— Właśnie, że dzisiejszy postęp najlepiej uwydatnia się w rozlewie praw, oświaty, a nawet nauki na wszystkie warstwy społeczne.
— Piękna oświata — odparł, zmieniając ton, Leśkiewicz — przy której nawet trudno znaleźć korepetytora dla malca.
— Masz chłopca?... — spytał Kwieciński, kontent12, że przerwała się drażliwa dyskusja.
— Mam w trzeciej klasie kuzyna, za którego chcą płacić piętnaście rubli miesięcznie... Ale cóż?... Ty go nie weźmiesz...
— Nie mogę.
— Łukaszewski także nie... I choćbym pękł, nie znajdę faceta, którego śmiało mógłbym zarekomendować rodzicom. Bo nuż trafię na jakiego radykała, który mi palnie, że nawet za piętnaście rubli nie zechce uczyć potomka hypochondryków, skazanych na zagładę?... — mówił, śmiejąc się złośliwie, Leśkiewicz.
Kwieciński poznał, że ten niegodziwy żart wysłany był pod adresem Gromadzkiego, i oburzył się.
— Głupi ty jesteś, Śledziu, choć pozujesz na złośliwca — rzekł, patrząc na Gromadzkiego, który udawał, że nie uważa, o czym mówią koledzy, i zarumieniony powyżej uszu, pisał, wciąż pisał.
— Ale, jak cię kocham, Niezapominajko — ciągnął ze śmiechem Leśkiewicz — że ty jeszcze nie wiesz, do czego są zdolni demokraci i radykaliści...
Nagle umilkł, usłyszawszy znajomy głos na schodach. Jednocześnie Kwieciński schwycił za dzwonek, stojący przy jego łóżku i ze wszystkich sił począł dzwonić, wołając przez okno:
— Barbaria!... Służba! Tu... Tu!... Jaśnie pan przyjechał!...
Nawet Gromadzki rzucił pióro i rozpromieniony wybiegł do przedpokoju.
Drzwi od przedpokoju rozwarły się z impetem, i ukazał się w studenckim szynelu13 i czapce na bakier młodzieniec oryginalnej powierzchowności. Był to szatyn, duży i rozrosły, który cieszył się posiadaniem ogromnych rąk i stawiał zamaszyste kroki; robił przy tym wrażenie człowieka, który patrząc w jakiś odległy punkt, dąży tam z brutalną energią i rozpycha wszystkich po drodze.
Panowie: Kwieciński, Leśkiewicz, Gromadzki — stanęli rzędem w pokoju. Kwieciński krzyknął:
— Łukasz jest!
I w tej samej chwili zaczęli śpiewać:
— „Niech żyje nam!... Niech żyje nam!... Niechaj żyje, niechaj żyje, niechaj żyje nam!... Wiwat!...”
Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że najgłośniej na swoją cześć wyśpiewywał nowoprzybyły medyk, sam pan Łukaszewski.
— No, jak się macie? — rzekł, szeroko otwierając ramiona, w których znalazł się szczupły Gromadzki.
Dwaj inni panowie rzucili się na szyję gościowi, przy czym Kwieciński pocałował go w lewe ucho, a Leśkiewicz w prawą łopatkę.
Po przywitaniu Łukaszewski rzucił czapkę na stół, między szklanki, szynel na łóżko Leśkiewicza, i ująwszy się pod boki zawołał:
— Powariowaliście!... A co to?...
I kopnął nogą amarantowy fotelik.
— To fotel... — odparł obrażony Leśkiewicz. — Ale tamto co?...
I wskazał palcem do przedpokoju, gdzie w tej chwili weszła stróżka z walizą, a za nią mały chłopak, z wyrazem obawy na piegowatej twarzy, odziany w kapotę do samej podłogi, z tak długimi rękawami, że mu wcale rąk nie było widać.
— To?... — powtórzył Łukaszewski, obzierając się14 przez ramię. — To nic, to nasz Walek.
— Jaki nasz Walek? — zdziwił się Kwieciński, zwany także Niezapominajką.
Stróżka Barbara, osoba tęgiej budowy, z pięknie rozwiniętym biustem, rzuciła w kąt walizę, i wsunąwszy ręce pod fartuch, zabiegała Łukaszewskiemu z prawej strony.
— Cóż to? — rzekła, pochylając głowę i mrużąc oko. — Cóż to?... Może teraz on będzie usługiwał panom?...
— A wam diabli do tego!... — odparł zuchwale Łukaszewski.
— Diabli?... — powtórzyła baba, podnosząc głos. — To pan płaci za usługę rubla na miesiąc, trzynaście dni nie ma pana w domu, i jeszcze będzie pan lokajczuków naprowadzał?... A pan myśli, że panu taki fąfel wyczyści buty porządnie, zamiecie pokoje?...
— Milcz, Barbaro!... — zawołał Łukaszewski.
— Dołóż węgli do samowara, niewolnico!... — dodał Kwieciński.
— Piękny lokajczuk!... — wtrącił Leśkiewicz. — Ależ on się ruszać nie może w swojej kapocie.
— Po coś ty go, Łukaszu, przywiózł?... — dorzucił Gromadzki.
— A bodaj was do prosektorium zanieśli! — krzyknął Łukaszewski, chwytając się dużymi rękami za głowę.
Potem złapał za ramię Barbarę i rzekł:
— Baba... pyf!... samowar, i gnaj do kuchni...
Baba spokorniała jak gołąbek i w jednej chwili znikła z samowarem w przedpokoju.
— Dobrze, ale co to jest?... — spytał nieustraszony Kwieciński, pukając nowoprzybyłego chłopca w głowę.
— Walek, idź do kuchni... Zrzuć kapotę i zobacz, jak się nastawia porządny samowar... — rzekł Łukaszewski.
— Po coś tu przywiózł tego świniopasa??? — odezwał się Leśkiewicz.
— Ażebyście w szkodę nie włazili — odparł Łukaszewski.
— Do nas niepotrzebny — odrzucił śledziennik — a ciebie ani Gromadzkiego nie upilnuje...
— Aj, dowcip!... — mruknął Gromadzki. — W sam raz na podgardlaną kiszkę.
Łukaszewski wzruszył ramionami.
— Zaraz wszystko wam wytłumaczę — rzekł. — Ale ponieważ mam zwyczaj wiedzieć, z kim rozmawiam, więc może mi powiecie, co to za dzwonek i na co?
Teraz wystąpił na środek Kwieciński, mówiąc:
— To jest, widzisz, dzwonek brązowy, kupiony za czternaście groszy od handlarza, ażeby dzwonić na służbę.
— Przecież baba nie usłyszy go na dole.
— No, jeżeli baba go nie usłyszy, to ty usłyszysz, albo twój Walek — odparł Kwieciński.
— Aha! A ten podły mebel, który wyrzucono z publicznego...
Na te słowa Leśkiewicz spochmurniał. Włożył ręce w kieszenie, i odwróciwszy się od kolegi, zwanego Łukaszem, odparł:
— Trzeba być osłem, ażeby nie poznać, że to jest styl Ludwika...
— Którego Ludwika?... zdziwił się Łukaszewski.
— Tego, który był markierem15 u Loursa — szybko wtrącił Gromadzki.
Leśkiewicz na znak pogardy zwinął usta w rurkę i mimo woli wziął się za puls. A ponieważ zdawało mu się, że puls uderza za prędko, więc postanowił już nie brać udziału w rozmowie.
— Powiedzże nareszcie o tym Wałku — rzekł Gromadzki, mocno zadowolony z konsternacji Leśkiewicza.
Łukaszewski zamyślił się, jakby układając plan mowy; usiadł na krześle, spuścił oczy i zaczął:
— Wiecie, że „Popiel” jest na guwernerce w Miętuszynie.
„Popielem”, na cześć wielkiego baletmistrza teatrów, przezywano pewnego kandydata matematyki, który w ciągu trzydziestu praktycznych wykładów nie mógł nauczyć się kontredansa16, skutkiem czego musiał porzucić zbiorowe lekcje tańca.
— Otóż Popiel — ciągnął Łukaszewski — spotkał tam chłopca, właśnie Walka, którego wszyscy bili, ponieważ był niezdatny do robót wiejskich.
— Do pasania bydła... — mruknął Leśkiewicz.
— Tak... Ale za to miał wielkie zdolności do rzeźbiarstwa i robót mechanicznych...
— Na przykład do otwierania cudzych zamków — wtrącił półgłosem Leśkiewicz.
— Popiel tedy — mówił dalej Łukaszewski — zajął się chłopcem, nauczył go czytać, pisać i rachować... A kiedy teraz oto, w czasie wakacji, wziął go przy nas na egzamin, panna Maria Ciechońska była tak zachwycona jego postępami, że... postanowiłem go wziąć do Warszawy i kształcić dalej...
— Co znowu za panna Maria?... — spytał zdziwiony Kwieciński.
— Albo co nas obchodzi jakaś tam panna Ciechońska? — dorzucił Leśkiewicz.
Łukaszewski przez chwilę siedział ze spuszczoną głową, widocznie zakłopotany. Nagle zerwał się z krzesła i zawołał grzmiącym głosem:
— Ech!... Co ja z wami będę gadał o rzeczach, na których się nie znacie...
— Na pannach Mariach znamy się — wtrącił Kwieciński. Łukaszewski błysnął oczyma.
— No, no... Niezapominajko, tylko bez kpin... Panny Marii możemy nie dotykać...
— Nawet nie możemy inaczej... — szepnął Gromadzki.
— Właściwa zaś kwestia przedstawia się tak — ciągnął Łukaszewski — jest biedny, ale zdolny chłopak, który na wsi zginie, a w mieście może się wyrobić na człowieka. Otóż tym chłopcem musimy się zająć...
— Niby... W jaki sposób?... — zapytał drwiącym tonem Kwieciński. — Chyba, nie czekając, aż go złapią na ulicy, oddać go do Osad rolnych, jak tylko nas okradnie.
— Albo do szpitala przy pierwszych objawach wysypki... — dorzucił Leśkiewicz.
-– A! Bydlęta! — wrzasnął Łukaszewski, zrywając się i wykonywając tak zamaszyste ruchy, jakby miał zamiar porozbijać ściany mieszkania, a kolegów powyrzucać za okno. — A! Bydlęta! — powtórzył — Ja wam robię łaskę, a wy kpicie?... Wiem już, coście warci i zaraz dziś wyprowadzam się z chłopcem, ażeby nie oddychać jednym powietrzem z takimi łajdakami... A! Żmije!... — mówił, biegając po pokoju. — Trzy lata wdaję się z taką hołotą, głowę dałbym sobie uciąć, że to chłopaki porządne, a tu masz!... Ledwie zdarzyła się okazja, i otóż z tej szlachetnej młodzieży wyłażą lichwiarze17, szachraje, lombardziści i wszelkiego gatunku eksploatatorowie... Dajcie mi roztworu sublimatu18, ażebym umył ręce, zakażone waszymi uściśnieniami!
— Ale o co ci chodzi, Łukaszu?... — przerwał zdziwiony tym wybuchem Gromadzki.
— Ty mnie się pytasz, hołyszu19?... — krzyknął rozbestwiony Łukasz, tupiąc nogą. — Przecie sam nie raz mówiłeś mi, że gdyby nie pomoc dobrych ludzi, byłbyś szewcem albo organistą, a tak... będziesz lekarzem! Pozwólże i młodszemu hołyszowi nie pasać bydła, do czego nie ma ochoty, ale także starać się o prawo pisania recept.
Gromadzki zawstydzony cofnął się do stolika i dalej zaczął przepisywać niewyraźny rękopis, a Kwieciński wtrącił:
— No, nie każdy, kto jest złym pastuchem, musi zaraz być dobrym lekarzem...
— Więc może być dobrym adwokatem, albo chemikiem — odparł Łukaszewski.
— I umiejętnie fałszować wódkę, czy wody mineralne — dorzucił Leśkiewicz.
— Albo zostać pokątnym doradcą i odbierać nam klientów! — dopełnił Kwieciński.
— Nie bójcie się! — odparł zaperzony Leśkiewicz. — Nim on zacznie konkurować z wami w fałszowaniu wódki, czy w pokątnych poradach, już nie będzie nie tylko was, ale nawet
Uwagi (0)