Pan Wesołowski i jego kij - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa .txt) 📖
Redaktor codziennej gazety otrzymuje list od Ludwika Wesołowskiego, majętnego mężczyzny, który zapowiada, że ma do niego bardzo ważną sprawę.
Stwierdza, że będzie treściwy, ale musi opowiedzieć całą historię — list napisany jest na kilkunastu arkuszach, a odbiorca spodziewa się poczatkowo, że to raczej krótka forma literacka… Ludwik Wesołowski snuje opowieść, która rozpoczyna się zakupieniem charakterystycznej laski z gałką w kształcie murzyńskiej głowy.
Nowela Bolesława Prusa Pan Wesołowski i jego kij to doskonała satyra na przedstawicieli wyższych warstw społecznych, prowadzących uporządkowane, pełne wygód życie, niekiedy — jak pan Wesołowski — nie trudniąc się jednocześnie pracą ani piastowaniem żadnego stanowiska. Prus, opisując obyczajowość, przedstawia naiwny, uproszczony sposób myślenia wynikający z przyzwyczajenia do luksusu, jednak pokazuje również, że wszystkich dotyczą podobne pokusy i błędy. Nowela została opublikowana po raz pierwszy na łamach „Kuriera Warszawskiego” w 1887 roku.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pan Wesołowski i jego kij - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Otóż, było prawie ciemno, kiedy koza31 ta biegła przez mój gabinet do salonu. Obaj z Teofilem, gdy wpadła między nas, unieśliśmy się trochę z siedzeń, na znak uszanowania; a ten, panie, smarkacz, jak wrzaśnie... Wielki Boże! ze trzydzieści lat nie słyszałem takiego krzyku...
— Co to? — zawołał przestraszony Teofil, zrywając się z krzesła.
— Pewnie zasłabła — odparłem.
Ale byłem tak zmieszany, że machinalnie posadziłem Teofila na fotelu, a sam zająłem jego krzesło.
— Czy ona nie cierpi epilepsji32? — pytał troskliwy Biedrzyński. — Biedne dziecko...
W tej chwili weszła do nas Ewcia ze świecą. Była blada, oczy jej płonęły. Bystro spojrzała na fotel, gdzie siedział Teofil i — rzekła do mnie drżącym głosem:
— Przeproś, Ludwiku, pana Biedrzyńskiego, że herbaty dziś u nas nie będzie. Mademoiselle33 zachorowała, oboje musimy jej pilnować, a że i Ludka nie siądzie do stołu, więc przeproś...
Ukłoniła się piecowi, który stał na przeciw drzwi, i odeszła, pełna groźnego majestatu. Nigdy nie wydał mi się tak piękny jej imponujący wzrost i wdzięczne ruchy.
— Nie rozumiem! — wyszeptał odurzony tym ciosem Teofil. — Zdaje się, że pani Ewa wypędziła mnie z domu?...
— To przejdzie — rzekłem.
— Ale nawet nie wiem za co? — dodał, chwytając pudełko cygar, zamiast swego kapelusza. — Czyżby Fitulski oczernił mnie przed panią Ewą...
— To przejdzie, to przejdzie... — upewniałem, żegnając go czule.
On, biedak, wyszedł od nas na palcach, i zerwawszy z kołka swój paltot, wymknął się na schody, przez drzwi tak wąsko otwarte, jakby był nie większy od szczura.
Po jego odejściu, a raczej haniebnej ucieczce, ukazała się Ewcia po raz drugi.
— Czy wiesz — rzekła — co zrobił ten nędznik?... Zaczepił mademoiselle... U mnie, w moim domu...
— Może to nie on, cóż znowu? — wtrąciłem i ugryzłem się w język.
— Więc chyba ty? Nie przypuszczam jednak, ażebyś był tak nikczemny; zresztą nie siedziałeś na fotelu.
— Może... Może sama się potrąciła o fotel.
— Dosyć! — przerwała Ewcia. — Nie zmuszaj matki swoich dzieci do szczegółowych wyjaśnień tego wstrętnego czynu. Od dziś dnia noga Biedrzyńskiego nie postanie w naszym domu, a ty daj mi słowo, że zerwiesz z tym bezwstydnikiem, który zbezcześcił moją powagę, a i ciebie może wciągnąć we własne brudy.
— No, widzisz... — zacząłem.
Ale spostrzegłszy, że Ewcia znowu blednie, dałem słowo, że będę unikał Teofila.
Łatwiej jednak obiecać, niż dotrzymać. Już na drugi dzień odwiedziłem biednego przyjaciela, który rozchorował się z żalu, a następnie odwiedzałem go co parę dni.
Teofil miał dom na Lesznie. Zwykle więc siadałem w tramwaj i dojeżdżałem prawie do drzwi jego mieszkania. Trwało to z miesiąc.
Pewnego dnia dużo biegałem po mieście. Byłem u Teofila, w banku, u Stępka, w Ogrodzie Saskim i, w jednym z tych miejsc, znowu zgubiłem... Swój kij!...
— Teraz zjadł śledzia na dobre! — pomyślałem. — Trzeba albo chodzić bez laski, albo sprawić sobie nową.
Któż jednak opisze moją radość, a potem przestrach, gdy nazajutrz, w czasie obiadu, jeden z urzędników tramwajowych odesłał mi... mego Murzynka z kartką:
„Znaleziony w tramwaju na Lesznie.”
Kartka ta dostała się przede wszystkim w ręce Ewci. Przeczytawszy ją, zwróciła na mnie lodowate spojrzenie i, niby niechcący, spytała:
— Co, Ludwiku, robiłeś wczoraj na Lesznie?
— Ja? Na Lesznie?... Ja?... Już z miesiąc...
— Już wiem, Ludwiku — przerwała Ewcia, podając mi kartkę, i na tym skończyło się przy obiedzie.
Po obiedzie zaś — nie gadała do mnie przez cały tydzień, nie zaniedbując jednak tłumaczyć dzieciom, że uczciwy człowiek zawsze dotrzymuje słowa, i że ludzie, którzy nie dotrzymują słowa, są ludźmi godnymi politowania.
Myślałem, że zwariuję przez ten tydzień. Zacna kobieta, spokojna, taktowna, wzór żon i matek, ale jak zacznie moralizować — żywcem wkopałbym się pod ziemię.
To też nikt się chyba nie zdziwi, gdy powiem, że nieraz brałem swoją laskę do gabinetu i — wymyślałem jej na czym świat stoi. Tym razem przecie i ślepy dojrzy, że tylko diabelski Murzyn narobił mi kłopotu.
Myślisz pan, że to już koniec jego intrygom?... Panie, śmiertelny wróg nie spłatałby mi podobnego figla, jak ta bestia!
Przede wszystkim muszę dodać, że bez względu na jego podłości, poszedłem do tokarza, gdziem go kupił i kazałem wprawić murzynowi nowe oko. Majstra w sklepie nie było; natomiast znalazłem ową miłą dziewczynkę, której niegdyś przypatrywałem się przez okno.
Posiedziałem w sklepie z pół godziny, wyściskałem sklepowej rączki, dowiedziałem się, gdzie mieszka. I oto między mną a nią zawiązały się serdeczne, choć czysto idealne stosunki, właśnie — dzięki mojemu Murzynkowi.
Byłem tak zadowolony, żem nawet puścił w niepamięć jego dawniejsze sprawki.
Znajomość nasza ze sklepową trwała do połowy zimy. Widziałem, jak dziecko to przywiązuje się do mnie, jak korzysta z moich rad, z jaką wdzięcznością przyjmuje drobne podarunki. Dziewczątko czyste i niewinne, jak łza.
Jednego dnia spotkałem Józię na ulicy i spędziłem z nią parę godzin „Pod Kometą”, ostrzegając o sidłach, zastawianych na niewinność przez lekkomyślną młodzież albo zepsutych starców. Rozmarzony, wróciłem do domu około północy i dopiero na schodach spostrzegłem, że... znowu zgubiłem Murzynka!
Ewcia jeszcze nie spała.
— Gdzie byłeś, Ludwiku?
— Na operze.
— Cóż grali?
— Fausta.
— Znasz go przecie.
— Ale zawsze lubię go posłuchać. Dobranoc, głowa mnie trochę boli.
Serdecznie ucałowałem Ewcię, ale duszę nurtował mi niepokój.
„Zobaczycie — myślałem — że ten przeklęty murzyn znowu narobi mi zmartwienia!”
Zasnąłem późno i późno obudziłem się na drugi dzień. Gdy zaś o jedenastej usiedliśmy z dziećmi do śniadania, Ewcia odezwała się niby tak sobie:
— Wiesz?... Odnieśli ci twoją faworytalną34 laskę.
Myślałem, że zemdleję; w oczach mi pociemniało. Nareszcie, zdobywszy się na ostatni wysiłek, zapytałem dosyć ostro:
— I któż odniósł moją laskę?
— Woźny z Teatru Wielkiego — odparła Ewcia.
Tego już było za wiele. Przez cały czas śniadania nie śmiałem ust otworzyć.
Gdy Ludwika i Mieczysław wstali od stołu, Ewcia odezwała się nieco przyciszonym głosem:
— Twoją laskę przyniósł kelner z restauracji „Pod Kometą”. Z osobnego gabinetu.
Gwałtownie odsunęła krzesło i wyszła.
Schwyciłem kij, i wsiadłszy w dorożkę, pojechałem „Pod Kometę” z zamiarem połamania Murzynka na grzecznym kelnerze. Ale człowiek ten rozbroił mnie jednym słówkiem.
— Tyś odniósł mój kij do domu? — zapytałem go.
— Ja, jaśnie panie.
— A... A kto ci powiedział, gdzie mieszkam i kim jestem?
— O! — uśmiechnął się — jaśnie pana zna całe miasto. Wszyscy wiedzą, że pan zabił pułkownika.
— Pułkownik Steinberg żyje...
— Ten może i żyje, ale tamten, co go jaśnie pan golnął w brzuch, wcale nie żyje. Sam przecie byłem na pogrzebie.
„Przeklęta popularność! — pomyślałem. — Nawet gniewać się nie mogę na tego osła”.
— A na drugi raz — rzekłem, dając kelnerowi rubla — nie bądź taki usłużny i niczego nie odnoś mi do domu.
— Nic nie odniosę choćbym znalazł pulares 35jaśnie pana — odpowiedział bezczelnie patrząc mi w oczy.
— No — rzekłem do siebie, zakończywszy z kelnerem — wobec Ewci jestem bez ratunku zgubiony; ale za to przekonałem się dziś, że już mówi o mnie cała Warszawa. O wyższym stanowisku nawet marzyć nie można.
Było to akurat w karnawale. Stosunki nasze z Ewcią przez cały tydzień wlokły się w sposób nieokreślony. Nie robiła mi wymówek, odzywała się rzadko i obojętnie; słowem, czuć było nadchodzącą katastrofę. Może zażąda separacji?...
Raz, kiedy siedząc na szezlongu, trzymałem w ręku „Figaro”, a myślałem o czym innym, usłyszałem w salonie jakiś szmer, a potem głos Ewci:
— Proszę cię na chwilę, Ludwiku.
Wchodzę... Osłupiałem... Boże miłosierny! Ależ w moim salonie, obok mojej żony, widzę Józię tokarkę, a za nią jakiegoś dryblasa...
— Ludwiku — rzekła Ewcia — młodzi narzeczeni przyszli podziękować ci za posag...
I gdy ja stałem bez ruchu, jak Niobe, rozpaczająca po dzieciach, Józia cmoknęła mnie w jedną rękę, a dryblas w drugą. Potem oboje upadli do nóg Ewci, która wręczyła Józi pięć sturublowych papierków i sznur korali.
Po chwili narzeczeni wyszli, błogosławiąc nas, a Ewcia zwróciła się do mnie:
— Oj ty dziadzie, ty stary dziadzie!... I komu to tu świat gubić!
— A teraz, duszko — odezwałem się skromnie — chyba wierzysz w moją niewinność?...
— O niewinności tej dziewczyny nigdy nie wątpiłam — odparła Ewcia.
I co pan powiesz: na tym skończyła się cała awantura!... Tak przecie byłem wzruszony szlachetnością Ewci, tak zgnębiony jej pobłażaniem, że rozchorowałem się na gastryczną gorączkę, która na tydzień przykuła mnie do łóżka.
Serce kobiety, panie, a mianowicie serce Ewci, na wieki pozostanie dla mnie zagadką.
A swoją drogą mój kij — jest ostatniego rzędu gałgan, i nawet powiem panu, że straciłem dla niego wszelką sympatię.
Teraz, poznawszy kim jestem i jakich dziwnych przygód doświadczyłem w życiu, z całą łatwością odgadniesz pan: na czym polega moja prośba?
Ale... jeszcze jedno drobniuteńkie zboczenie36.
Dziwnym zbiegiem wypadków, urodziny moje przypadają 15 kwietnia, w dzień św. Ludwiki. Okoliczność ta w oczach wyrozumiałego człowieka usprawiedliwiałaby wiele moich wykroczeń; a że Ewcia jest bardzo wyrozumiałą, w tym więc dniu uroczystym wybaczyła mi wszystkie błędy.
Przekonałem się o tym, zobaczywszy w południe, w naszym domu, nieszczęśliwego Teofila, do którego Ewcia napisała list własnoręczny. Biedak uściskał mnie tak gorąco, jak wówczas na polu walki; następnie zaś począł przepraszać moją żonę (za to chyba, że go niegdyś wygnała), tłumacząc sobie, że pewno Fitulski narobił na niego plotek. Już to obawa jakowychś intryg Fitulskiego była chorobą Teofila.
Nie koniec na tym. Ewcia bowiem w dniu urodzin spełniła moje najpiękniejsze marzenia, ofiarując mi: autentyczny londyński parasol, arcydzieło parasolniczego kunsztu.
Cudo to kosztowało ze 40 rubli. Miało srebrne okucia, a rękojeść w formie dwóch ściskających się rąk, także srebrnych — massiv. Na jednej ręce był wyryty mój monogram w laurowym wieńcu, na drugiej data pojedynku.
Niepodobna było w delikatniejszy sposób okazać mi, że nieporozumienie z „Pod Komety” było zapomniane, a także — złożyć hołdu mojej odwadze. To też upewniam pana, że gdyby mi kiedy cały naród na Placu Teatralnym ozdobił głowę dębowym wieńcem, chyba nie oceniłbym go tak wysoko, jak — ten parasol, darowany mi przez Ewcię.
Stał się on dla mnie najdroższą pamiątką, symbolem moich drobnych zasług i małżeńskiego szczęścia.
Zwykle, na co dzień, chodziłem po mieście z moim Murzynkiem, życząc mu, aby prędzej kark skręcił.
Lecz pamiątkowego parasola używałem tylko na uroczyste wizyty, albo na jakieś wyjątkowo ważne zebrania.
Najważniejszy w owej epoce wypadek stanowiła sprawa honorowa między dwoma młodzieńcami, którzy mieli stoczyć śmiertelny pojedynek. Położenie zaś było takie, że — naprzód jeden nie miał ochoty walczyć, potem drugi, a potem obaj; należało więc obmyślić inną satysfakcję.
W tym celu, w mieszkaniu pułkownika Steinberga (obecnie mego najlepszego przyjaciela) zebrał się sąd honorowy z pięciu osób. Prezesem zaś tego sądu, prawie jednomyślnie, byłem wybrany — ja — panie...
Jest to rzecz niemałej wagi. Od tego bowiem wypadku wszyscy tytułują mnie prezesem, a kochana Ewcia czuje się zupełnie zadowolona i nawet dumna z mojej popularności i stanowiska.
Nie potrzebuję wspominać, że nad ciężką tą sprawą męczyliśmy się trzy dni, i dopiero w czwartym, około wieczoru, przyjęto mój wniosek, ażeby: obaj przeciwnicy podali sobie ręce. Co się też stało, a młodzieńcy jednozgodnie oświadczyli, że tylko wielka cześć dla moich zasług i powagi zmusza ich do schylenia głowy przed podobnym wyrokiem. Ciekawym jednak: co by zrobili, nie przyjąwszy go?
Rozumie się, że na każde z tych posiedzeń brałem swój pamiątkowy parasol.
Czwartego dnia, natychmiast po wyroku, Steinberg zaproponował nam, sędziom i rozsądzanym, małą wycieczkę do Marcelina. Ponieważ był to środek maja, a żona moja wyjechała do starszej córki, przyjęliśmy więc propozycję z należnym uznaniem. Trzy powozy ruszyły naprzód, a ja z jednym z młodzieńców skręciłem na chwilę do domu, ażeby przebrać się, wziąć mój codzienny kij, a zostawić pamiątkowy parasol, który bynajmniej nie kwalifikował się do majówek.
Towarzyszący mi wbiegł za mną na górę, pomagał przebrać się i tak często nazywał mnie prezesem, że wychodząc z przedpokoju, niedobrze wiedziałem, jak jestem ubrany i co biorę z sobą.
W Marcelinie bawiliśmy się do północy, a bawiliśmy się tak, że przez telefon musiano zamawiać świeżego szampana z Warszawy. Dosyć gdy powiem, że moje zdrowie pito ze dwanaście razy, nie uchybiając innym współbiesiadnikom.
Wracałem do miasta lekkim powozikiem ze Steinbergiem. On przez całą drogę śpiewał albo komenderował szwadronem, a ja, przytrzymując kolanami swoją fatalną laskę, zarzuciłem ręce za tył głowy i marzyłem.
Marzyłem to o domu, który na lato opuściła Ewcia, udając się na wieś, to o córce, która miała mnie pocieszyć wnukiem, to znowu o przygodach mego życia... Najczęściej jednak przychodził mi na myśl mój przeklęty kij — i jego psoty.
— Pobiłem nim niewinnego człowieka... Naraziłem się na pojedynek... Zdradził mnie gałgan tyle razy, a nie wiadomo jeszcze, co mi zrobi w przyszłości... Trzeba z nim raz skończyć.
I marząc tak o moim kiju, z wolna odchyliłem kolana. Kij zaczął skakać, jakby zawiadamiając o grożącym mu niebezpieczeństwie, uderzył mnie parę razy w nogę, i nareszcie... wysunął się z powoziku.
— No, już teraz nie wrócisz do mnie, zdrajco! — szepnąłem, czując taką ulgę, jakby mi z serca spadł ciężar.
W kwadrans stanęliśmy przed moim domem. Steinberg spał. Nie chcąc budzić go, zręcznie wyskoczyłem z powoziku i... zwichnąłem sobie nogę w kostce!...
— Jedź! — zawołałem na stangreta.
Ledwiem się dodzwonił, zgrzytając z bólu. Zaspany stróż wywindował mnie na schody i obudził lokaja. Gdy zapalono światło, posłałem służącego po doktora, a sam usiadłem w przedpokoju na krześle, jęcząc.
Wtem... włosy stanęły mi na głowie, a ból na chwilę ustąpił... W kącie, obok lustra ujrzałem... mój przeklęty kij, ten sam kij, z główką murzyna, który mi niedawno wyleciał z powoziku!
Zacząłem wołać i pukać. Przybiegła pokojówka i kucharka.
— Co to jest? — spytałem, wskazując murzynka.
— Ten kij? To laska jaśnie pana — odparła kucharka, myśląc, że jestem nietrzeźwy.
— Skąd się tu wziął?
— Stał tu ciągle.
— Jak to stał? Przecież wziąłem go z sobą do
Uwagi (0)