Darmowe ebooki » Nowela » Pan Wesołowski i jego kij - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Pan Wesołowski i jego kij - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus



1 2 3 4 5
Idź do strony:
bardzo ładną twarzyczkę. Zatrzymałem się, zacząłem udawać, że przypatruję się laskom, fajkom, szachom i dominom, rzucając jednak słodkie spojrzenie na piękną sklepową.

Nieznajoma dostrzegła oznaki mojej życzliwości, a nawet uśmiechnęła się znacząco. I właśnie, gdy podnosiłem rękę do kapelusza, aby złożyć jej ukłon, osłupiałem...

Między laskami w oknie była jedna czarna, posiadająca zamiast gałki — rzeźbioną główkę Murzyna. Prawdziwego Murzyna z czarną cerą, białymi zębami, ciemno-wiśniowymi wargami, a nade wszystko — ze szklanymi oczyma, które, lubo14 trochę rozbiegłe, zdawały się mieć pozór życia i myśli.

Otóż w chwili, gdy podniosłem rękę do kapelusza, aby ukłonić się pięknej sklepowej, spostrzegłem ze zdumieniem, iż rzeźbiony na lasce Murzyn patrzy mi w oczy i — śmieje się na całe gardło. Przechylił się w tył, jakby miał upaść, szeroko otworzył grube usta i śmiał się ze mnie, no, ale tak, że gdyby był żywym człowiekiem, choćby Murzynem, musiałbym zażądać od niego wyjaśnień.

Nim otrząsnąłem się z przykrego wrażenia i przypomniałem sobie, że bądź co bądź jest to tylko rzeźbiona laska, sklepowa znikła.

Od tej pory często przechodziłem obok sklepu. Nieznajomej już w nim nie było, ale za to kij z gałką w formie Murzyna nabierał coraz więcej życia i wyrazu. Niekiedy zdawało się, że pochylony na prawo, rozmawia z laską, mającą na wierzchołku głowę starca. Innym razem, pochylony na lewo, zdawał się drwić z kija zakończonego końskim kopytkiem. Czasami zwracał grube wargi do zawieszonej obok cygarnicy, jakby chciał zaciągnąć się dymem papierosa. A innym razem znowu zdawało się, że — mnie poznaje.

Wówczas albo pochylał się do mnie, jakby kłaniając się, albo przykładał usta do szyby (może chciał mnie pocałować?), albo obrażony moją dla niego obojętnością, stał sztywnie15 i patrzał gdzieś, na drugą stronę ulicy.

Nigdy nie używałem laski; idąc, trzymałem zwykle w prawej ręce rękawiczkę, i to mi wystarczało. Jednakże około sześćdziesiątego roku życia przyszła mi chęć sprawienia sobie kija. Nie dlatego bynajmniej, ażeby się podpierać, bo tego nawet dziś nie potrzebuję, ale — uważałem, że z kijem w ręku będę wyglądał poważniej. Doszedłem nawet do wniosku, że trzymanie złożonej rękawiczki stosowne jest dla mężczyzny tylko między dwudziestym a trzydziestym rokiem.

Pomimo tych uwag, nie wiem jak długo jeszcze decydowałbym się na kupno laski, gdyby nie okoliczność, że — zostałem członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

„Jużci — pomyślałem — zwierząt nie można protegować bez kija.”

I postanowiłem kupić sobie ów kij z główką Murzyna.

Nie wiem dlaczego, wchodząc do sklepu tokarza, uczułem nieco przyśpieszoną pulsację. Spoglądam za kontuar — nie ma pięknej sklepowej; miejsce jej zajmuje jakiś zatabaczony jegomość w okrągłych okularach. Patrzę na okno... Nie ma mego Murzynka!...

— Gdzie pan ma tę laskę z głową Murzyna? — spytałem tokarza. — Chcę ją kupić.

— Murzyna? — spytał. — A to dziwny traf! Nie ma kwadransa, jak kupił go jakiś pan. Ale znajdę dla pana dobrodzieja coś stosowniejszego: kij z dużą, gładką gałką...

— Dziękuję panu — odparłem i opuściłem sklep prawie z żalem.

Już mi nawet laski zaczynają porywać z przed nosa!

Co pan jednak powiesz?... Przechodzę obok sklepu na drugi dzień i — w oknie widzę znowu mego Murzynka. Pochylił się tak, że o mało nie rozbił szyby głową, i zdawał się szeptać do mnie z najwyższym niepokojem:

— Chodźże tu prędko, bo mnie jeszcze kto złapie...

Naturalnie wpadłem do sklepu, wołając:

— Jest Murzyn!...

— A jest — odparł tokarz — i co za dziwny traf! Wczoraj, w pół godziny po pańskim wyjściu ze sklepu, ten pan, który kupił Murzyna, odniósł go na powrót i wymienił na kij z dziobem żurawia.

— Co kto lubi — odparłem. — Ileż pan chce za tego diabła?

— Niech będzie dwa ruble — rzekł tokarz.

Zapłaciłem dwa ruble, i od tej pory nie rozdzielamy się z moim Murzynkiem. Jeżelim się zaś kiedy rozdzielił z nim, to on zawsze sam do mnie wracał, nabawiając mnie przy tym mnóstwa kłopotów.

Jak już powiedziałem, nie jestem przesądny; myślę jednak, że w moim kiju pokutuje jakiś zaklęty diabeł, który nabrał do mnie osobliwej sympatii.

Posłuchaj pan bowiem, co mi spłatał zaraz w kilka dni po przejściu na moją własność.

Zapomniałem dodać z początku, że jestem dość żywego usposobienia, ale łagodny. Pokłóciłem się z ludźmi parę razy, ale nie pamiętam, ażebym kogo uderzył, rozumie się — do chwili kupienia sobie fatalnego kija z murzyńską głową.

Tymczasem od dnia, w którym zamiast złożonej rękawiczki począłem nosić laskę, opanowała mnie jakaś dzika werwa. Idąc przez ulicę, nieświadomie ściskałem kij, a ściskając, z grzeszną satysfakcją myślałem... żeby nim kogo obłożyć!... Jak przystało na członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

Otóż we trzy czy cztery dni po zrobieniu sobie nieszczęsnego sprawunku, idę Nowym Światem. Idę wyprostowany, silnym krokiem, i nagle uważam, że około mnie poczyna kręcić się jakieś dwuznaczne indywiduum, które w dodatku bezczelnie zagląda mi w oczy.

„Złodziej — myślę. — Ależ dam ci, jeżeli mnie zaczepisz...” W tej chwili, jakby na komendę, szarpie mnie ktoś za kieszeń. Odwracam się i widzę tego samego faceta z najniewinniejszą w świecie miną, jakby nigdy nic.

„Ach! Hultaju! — myślę sobie. Krew uderzyła mi do głowy, i machnąłem kijem na oślep.

— Jezus Maria! — wrzasnęło podejrzane indywiduum. — A za cóż mnie wielmożny pan tak uczcił?...

— Kto jesteś, łotrze jakiś? — zawołałem, chwytając go za rękę.

— Cóż to?... Wielmożny pan nie poznaje mnie?... Przecież jestem Paweł, lokaj od pana Biedrzyńskiego... A pan mnie tak uszlachcił, że mi ledwo łeb nie pęknie.

Przypatrzyłem mu się uważniej... Prawda: to jest Paweł, lokaj od Biedrzyńskiego!

— Czegożeś się tak skradał, gamoniu?

— Bo mam list do wielmożnego pana od mego pana... O święty Józefie!...

— Więc czemużeś mi od razu nie powiedział?

— Com miał gadać, kiedy wielmożny pan zyrkał16 na mnie spod oka, jakby na złodzieja.

Naturalnie dałem biedakowi trzy ruble i wnet uspokoił się. Swoją drogą otoczył nas tłum gapiów, i na ich żądanie musieliśmy pójść obaj do cyrkułu17. Tam spisano ze mnie protokół, a na drugi dzień „Kurier Poranny” ogłosił całe to zdarzenie i jeszcze zrobił ze mnie wariata!

Ile z tego powodu wysłuchałem od Ewci!... Nie mam nawet odwagi powtarzać. Już wówczas zacząłem podejrzewać świeżo kupioną laskę o fatalny wpływ na moje losy; ale gdym spojrzał na głowę Murzynka i zobaczył jego minę zafrasowaną, a nawet przestraszoną, wzruszyłem ramionami.

„Co za nierozsądek przypisywać czarodziejskie wpływy kawałkowi drewna? — rzekłem do siebie. — Wprawdzie głupstwo się stało, no, ależ kij temu nie winien. Owszem, okazał on dużo hartu w tym brzydkim zajściu.”

Nie potrzebuję dodawać, że po takiej awanturze stanowczo zniechęciłem się do obowiązków członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Żadne stanowisko, żaden tytuł, ale za to ciągłe włóczenie się po cyrkułach z furmanami, którzy dręczą konie. Mam już dosyć cyrkułów.

Zapytasz pan: jaki u licha związek może mieć rola opiekuna zwierząt z pobiciem lokaja od Biedrzyńskiego? Czy ja wiem, panie?... Ten związek, żem się zniechęcił do opieki. W podobnych zaś wypadkach nie mam zwyczaju rozumować, ale idę za głosem przeczucia.

Ale, ale!... Zapomniałem opowiedzieć, kto jest Biedrzyński i jaka była treść listu, który w tak przykrych warunkach doręczył mi jego Paweł.

Będę zwięzły. Człowiek może mieć i nawet miewa dużo kochanek, ale przyjaciela — tylko jednego. Biedrzyński (ale Teofil Biedrzyński, bo znam ich kilku) jest takim moim przyjacielem.

Na stosunku naszym potwierdza się przysłowie, że przyjaźń możliwa jest tylko między ludźmi wprost przeciwnego charakteru. Istotnie, on i ja jesteśmy dwoma kontrastami.

On — stary kawaler, ja żonaty; on wiecznie słaby i kwękający, ja mam aż za dużo sił; on brzydki jak Mefistofeles, ja... Jaki ja jestem, najlepiej ocenił to sam Teofil, który ciągle mnie namawia, ażebym jechał do Krakowa i pozował Matejce do jakiego historycznego obrazu na senatora, hetmana, albo na króla!...

Muszę też dodać, że kiedy Teofil tak nie lubi kobiet, iż więcej widzi w nich złego, niż na to zasługują, ja tak je lubię, że zamykam oczy nawet na istotne wady. Dla dopełnienia zaś istniejących między nami sprzeczności, ja wciąż tęsknię do jakiegoś stanowiska i tytułu, jemu zaś najdoskonalej wypełnia życie jego kamienica, pobieranie czynszu od lokatorów albo wytaczanie im procesów.

Nie uchybię memu przyjacielowi, gdy jeszcze raz powtórzę, iż nie należy on do pięknych mężczyzn. Mały, chudy, ma żółtawe oczy i rysy drapieżnego ptaka. Ludzie nie znający go widzą w nim typ lichwiarza; w istocie zaś Biedrzyński większą część swego dochodu obraca na spłacanie poręczeń za długi, które zaciągnęli inni.

A jaka to prosta i uczciwa natura!...

— Proszę cię, dlaczego ten Fitulski nie kłania mi się na ulicy i jeszcze rzuca na mnie oszczerstwa?

— Cóż on mówi?

— Mówi: „Ja go znam!...” albo: „To jest ziółko!...”

— Pewnie dlatego, żeś za nim poręczył.

— Ależ ja to, com poręczył, najpunktualniej spłacam. Więc czego on chce?

— Właśnie to mu robi przykrość.

— Nie rozumiem — mówi Teofil.

— Ach! Ty niczego nie rozumiesz! Przypomnij sobie przysłowie: „Chcesz mieć wroga, pożycz mu pieniędzy”.

— Nie rozumiem... Ja przecież nie pożyczyłem mu, tylkom za nim poręczył.

— No, daj mi już spokój — przerwałem.

Mój kochany Teofil nigdy tego nie zrozumie.

Na domiar jest on dziwnie łatwowierny, co stawia go nieraz w fałszywej pozycji. Była przecie nawet w naszych stosunkach taka epoka, że mi Bóg wie jakie o nim myśli przechodziły przez głowę.

Zajmuje się on gorliwie polityką, czyta wszystkie możliwe i niemożliwe gazety (odcyfrowuje nawet szpalty zamazane tuszem!) i z całego świata zbiera pogłoski. Nie ma chyba w Warszawie człowieka, który by tyle co on wytworzył kombinacji politycznych i co rok nie spodziewał się wojny.

— Zobaczysz — mówił każdej zimy — będzie...

— Na wiosnę? — przerywam, śmiejąc się.

— Na wiosnę?... Nie wiadomo; a może w czerwcu, albo w początkach lipca... Zobaczysz.

Otóż przed kilku laty był taki miesiąc, że mój przyjaciel, oprócz własnych politycznych kombinacji, począł mi znosić takie wiadomości, że mi od nich stawały włosy na głowie. Opowiadał mi, z miną tajemniczą i uroczystą, o jakichś nowych przymierzach i wojnach, cytując zawsze bardzo poważne źródła. Powieści swoje zaczynał zwykle w taki sposób:

— Dowiedziałem się dziś, przez trzecie osoby, od konsula niemieckiego...

Albo: — Słyszałem dziś, wprawdzie pośrednio, ale z ambasady francuskiej...

Niekiedy aż cierpłem. Gdym go zapytał: przez kogo odbiera podobne wiadomości, które w dodatku nigdy się nie sprawdzają? — podnosił w górę brwi i ramiona i odpowiadał:

— Nie mogę nawet ciebie objaśnić, dałem słowo...

Byłem pewny, że marnie zginie wśród nowych swoich stosunków, i dopiero wypadek przekonał mnie o źródle informacji Teofila.

Pewnego dnia zaprosił mnie Biedrzyński do restauracji, gdzie jadał od lat kilku. Wszedłszy do salonu, siedliśmy przy wspólnym stole, zajętym już przez grono młodych mężczyzn, ilem zauważył, bardzo wesołych, ale trochę złośliwych.

Ledwie nam podano kartę i nakrycia, młodzi zaczęli między sobą szeptać w sposób, który wydał mi się demonstracyjny.

— Może panom przeszkadzamy!... — zapytałem nieco zirytowany.

— O nie!... Bardzo prosimy!... Miło nam widzieć panów między sobą...

I znowu szepty, z których, pomimo, że usiłowałem nie słyszeć, wpadły mi w ucho wyrazy: „Alfons... Bismarck18... detronizacja...”

Mnie, wyznaję, cicha ta rozmowa wydała się nieprzyzwoita. Ze zdziwieniem jednak spostrzegłem, że Teofil jest nią zaciekawiony w wysokim stopniu. Słuchał, patrzał im w oczy, kręcił się i co chwila pytał:

— Co? Co?... Bo dobrze nie słyszę... A o mojego kolegę możecie być spokojni... To zacny człowiek, pan Ludwik Wesołowski.

Ognie uderzyły mi na twarz, kiedym usłyszał podobną rekomendację. Zmieszałem się — jak sztubak19, jakbym stał wobec Ewci; to też bez najmniejszego protestu ściskałem wyciągnięte do mnie ręce młokosów, których nawet nazwisk nie pamiętam.

Przysiągłem sobie, że już noga moja nie postanie w tym towarzystwie; Teofil zaś, jakby nic nie zaszło, wciąż pytał:

— Więc co?... Więc co Bismarck?...

— Nic... Głupstwo! — mówił jakiś blondyn, z fizjonomią, która nie zdradzała wielkiego szacunku ani dla mnie, ani dla Teofila. — Prawie nic... Mówiono tylko w konsulacie, że Bismarck chce detronizować Alfonsa hiszpańskiego20.

— Nie rozumiem. Na co mu to?... — pytał natarczywie Teofil.

— No, jakże na co? W Hiszpanii rewolucja... Potem republika... Unia z Francją, potem z Włochami... Związek rzeczypospolitych romańskich.

— Nie rozumiem... Co Bismarckowi po unii romańskiej?

— Co?... Chce wywołać powszechną wojnę i zabrać 10-miliardową kontrybucję. To takie jasne, panie, takie jasne...

— Teofilu — szepnąłem — pieczeń ci wystygnie.

— Lubię zimną — odparł mój przyjaciel. — A więcej... Więcej już nic nie słychać?

— Będzie dobrze! — odparł blondyn, podnosząc w górę widelec.

— Żartuje pan — westchnął Biedrzyński.

— Słyszałem to wczoraj z ust konsula hiszpańskiego.

— Konsula?... — powtórzył Teofil, kierując czerwone ze wzruszenia ucho w stronę mówcy.

— Tak. Leczę jego sekretarza na kamień. Wczoraj był u niego, przy mnie, konsul i spytał się: czy kamień już wyszedł? Odpowiadam, że jeszcze nie, ale za tydzień, to z pewnością — także nie wyjdzie. Wtedy konsul ścisnął za rękę sekretarza i powiedział: „Będzie dobrze”. Słyszałem to na własne uszy.

— Figlarz z doktora! — rzekł z uśmiechem mój przyjaciel. — Ale tak naprawdę co słychać?

Podniosłem się z krzesła.

— Przepraszam cię, Teofilu — odezwałem się — ale... wyjdźmy stąd.

— Chory jesteś? — krzyknął Teofil. — Mamy doktora...

— Dziękuję ci, leczę się homeopatią... Tylko wyjdźmy...

Zerwał się i, nawet nie płacąc rachunku, wybiegł za mną na ulicę. — Mój drogi — rzekłem mu — ci panowie kpili sobie z nas.

— Ale gdzieżby znowu!... Przecież to moi przyjaciele...

— Twoi, ale nie moi — odparłem.

Szliśmy dalej w milczeniu.

— Wiesz co — nagle odezwał się Teofil — ja sam nieraz myślę, że oni z tą polityką trochę blagują21. Ale swoją drogą doskonale chłopaki! Nigdy nie mam takiego apetytu, jak w ich towarzystwie. Pomartwią człowieka, nastraszą, rozweselą, obudzą nadzieję — i... i jakoś lepiej trawi się obiad. Nie mam do nich pretensji.

Taki jest Biedrzyński, człowiek anielskiego serca, pomimo krogulczej fizjognomii.

Otóż list, za który jego biedny lokaj dostał kijem (dziś jeszcze wstyd mi!), pochodził od Biedrzyńskiego. Teofil radził mi, w sposób naglący, ażebym zapisał się na członka Towarzystwa Wzajemnego Kredytu, że niezadługo odbędą się wybory, i że przy pomocy jego (Teofila) i jego przyjaciół, mogę

1 2 3 4 5
Idź do strony:

Darmowe książki «Pan Wesołowski i jego kij - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz