Złota nitka - Eliza Orzeszkowa (biblioteka złota TXT) 📖
Utwór ten jest raczej krótkim opowiadaniem niż nowelą w gatunkowym znaczeniu. Treść dotyczy wieloletniej, nieszczęśliwej miłości Felicji i Adama, które to uczucie przez oboje trzymane jest w głębokiej tajemnicy.
Opowiadanie Orzeszkowej, utrzymane raczej w konwencji tęsknej i łzawej, przeznaczone jest głównie dla koneserów jej twórczości. Narratorka przenosząc się myślami do nieokreślonej przeszłości, przypomina sobie historię miłości mężatki Felicji Olińskiej i kawalera, przyjaciela domu, Adama Tarnickiego. Para widuje się przy okazji spotkań towarzyskich. Trudno jednak zorientować się, jak długo się znają, czy przeszkodą w tym związku było małżeństwo Felicji, dlaczego nie mogą być razem. Akcja skupia się na przedstawieniu tęsknoty miłosnej niż na wyjaśnieniu przyczyn tegoż nieszczęścia.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Złota nitka - Eliza Orzeszkowa (biblioteka złota TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Józef, — opowiadała mi, — nie bardzo lubi, kiedy ja czytam, a nie chcę za nic ani sprzeczać się z nim, ani go martwić; na szczęście, sypia on tak twardo i głęboko, że nie słyszał-by pewnie, choć-bym w napadzie serdecznego śmiechu obok niego umarła.
Dnia pewnego, wchodząc do domu, wyjątkowym sposobem opróżnionego z ludności swéj, usłyszałam ją grającą na fortepianie. Widząc mnie wchodzącą, zawołała:
— Wszyscy poszli na nieszpory. Józef poprowadził do kościoła matkę, wuj ciotkę, pan Okimski Michalinkę, a pan Teofil Emilkę. Pani Skwierska chciała, abym ja ją poprowadziła, ale odmówiłam stanowczo, i poszła solo. Gram!
Wprawę posiadała nie wielką, bo nie miała nigdy na to środków i czasu, żeby ją zdobyć; lecz w muzyce jéj było piętno niepospolitego talentu i natchnienia. Była prawie artystką.
Adama Tarnickiego, w ciągu dwóch miesięcy, spotkałam u Olińskich tylko parę razy. Przychodził rzadko i na krótko, na jakąś godzinę zaledwie, a przynosił z sobą niby powiew, niby odblask światów innych, od domu tego bardzo oddalonych. Naturalnie, mówił on tu zawsze o rzeczach zwykłych, prawie codziennych; ale po wiele razy już spostrzegłam, że rozmowa człowieka inteligentnego i oświeconego o deszczu i pogodzie więcéj zająć i umysł orzeźwić może, niż rozprawa głupca o filozofii. Nikomu zaś nie tajno, że w pewnych położeniach ludzie inteligentni i oświeceni muszą mówić o deszczu i pogodzie, a pewnego gatunku głupcy lubią bardzo rozprawiać o filozofii.
Ilekroć wchodził do salonu, Felicya stała przez sekund kilka, jak przykuta do miejsca, na którém ją wejście jego znalazło. Potém przecież szła ku niemu prędko, a gdy na powitanie, ruchem serdecznym, podawała mu obie ręce, oczy jéj, ku twarzy jego wzniesione, jaśniały szczęściem. On także, wchodząc tu, okazywał się tak wesołym, jakim go gdzieindziéj nie widywałam nigdy. Trwało to przecież krótko. Gościa takiego, jak pan Adam, wszyscy czuli się obowiązanymi bawić, i bawili; głos Felicyi w chórze rozmów dawał się słyszéć najrzadziéj, najdonośniejszą za to stawała się zająkliwa mowa Choimskiego, który polityczne swe hypotezy roztaczał przed panem Adamem, coraz daléj, w zapale dowodzeń, ku oknu salonu go uprowadzając.
Godzina cała upływała nieraz w sposób ten, że gościa i gospodynią domu rozdzielała cała przestrzeń salonu, i ani on, ani ona nie próbowali, zdaje się, że nawet nie chcieli zbliżyć się ku sobie. Tylko z jéj twarzy szczęście, a z jego wesołość znikały. Potém, przed samém odejściem swém, rozmawiał z nią pięć albo dziesięć minut, głośno, w obec wszystkich, o jakiéjś książce, o jakimś utworze muzycznym, o sprawie jakiéjś, toczącéj się kędyś na jasnym bożym świecie. Do rozmowy téj obecni nie mieszali się nigdy, nie spostrzegali téż, jak przez chwilę dwie pary oczu patrzały sobie w źrenice wprost i głęboko, i jak przechodziło na nie nagłe obudzenie. Felicya odwracała twarz i zaczynała mówić coś prędko i śmiać się, pan Adam brał kapelusz i odchodził. Przybywał potém znowu po długich tygodniach.
Raz, zręcznym dowcipem skończywszy rozmowę z panną Emilią, która dopytywała się go, czy woli czarne lub błękitne oczy, poprosił Felicyą, aby zagrała. Miałam silne podejrzenie, że prośba ta wyniknęła z pragnienia porozmawiania z nią przy odgłosie muzyki sam-na-sam. Nie ręczę, czy domysł ten nie przemknął także przez głowę Felicyi, bo zmieszała się i przez chwilę z krzesła nie wstawała.
Po chwili jednak wstała i, spokojna, z uśmiechem na ustach a płomieniem w oczach, przeszła do fortepianu. Pan Józef, który na prośbę Tarnickiego kończył partyą preferansa, uśmiechnął się rozkosznie i bujnego wąsa pokręcił. Pochlebiało mu to widocznie, że żona jego jest zdolną bawić grą swoją takiego mądrego gościa. Usiadła przy fortepianie i grała. On stanął blizko niéj i wzrokiem ogarniał jéj głowę, strojną w ogniste połyski, które światło, padające z okna, rozpalało w jéj włosach. Grała długo i nie zamienili z sobą ani jednego słowa. Tylko stopniowo granie Felicyi stawało się coraz powolniejszém, słabszém, aż zerwało się całkiem. Ręce jéj zsunęły się z klawiszy i, prędko, z pochyloną głową, wyszła z salonu. Gdy po kilku minutach wróciła, pana Adama już nie było. Mówiąc, że pilno mu dziś jeszcze na wieś wrócić, z uśmiechem i ukłonami, na wszystkie strony rozdawanemi, pożegnał towarzystwo, a pannę Michalinę bardzo grzecznie poprosił, aby od niego pożegnała bratową.
Zegarze! który tam w zmroku nieustannie, jednostajnie wydzwaniasz upływające sekundy, metaliczny tentent twój jest jedną z niewidzialnych dróg tych, któremi przylatują tu nam wspomnienia!
Pamiętam, że gdy dnia pewnego przyszłam do Olińskich, Felicya wydała mi się bardzo zmienioną. Po zbladłéj twarzy jéj przebiegały od chwili do chwili błyski tajemnych wzruszeń, oczy patrzały głębiéj jeszcze i świeciły goręcéj niż zwykle.
Witając mię, pan Józef zawołał:
— A że téż to państwo zawsze jednéj myśli jesteście z panem Tarnickim! Michalinka chodziła dziś do sklepów po sprawunki i spotkała go w mieście. Mówił, że przyjdzie dziś do nas po obiedzie!
— Piérwszy to raz zapowiedział się nam — zauważyła panna Michalina — przychodzi zawsze niespodzianie.
— Zacny człowiek i rozumny, o! bardzo rozumny, — zawołał pan Józef.
— Majętny i godny obywatel — dodała staruszka.
— Bardzo przystojny — uzupełniła panna Emilia i zaraz, ze spojrzeniem na pana Teofila, który był brunetem, dodała: — choć blondyn, a ja w ogóle blondynów nie lubię!
Felicya usiadła przy podłużnym stole z robotą w ręku, ale robota opadła wkrótce na jéj kolana.
— Ach! jak mię dziś głowa boli! — szepnęła do panny Emilii tak cicho, jak gdyby wstydziła się swéj skargi.
— I mnie zaraz boléć będzie, bo już czuję ściskanie w skroniach — odpowiedziała młoda, rumiana i dzielnie zbudowana panna.
Była to chwila powszechnego picia kawy. Ktoś czegoś do aktu tego zapotrzebował. Felicya niecierpliwym trochę ruchem głowę podniosła i do siostry męża zwróciła się:
— Proszę cię, Michasiu, wyręcz mię dziś...
U boku pretendenta, czy tylko wielbiciela swego, siedząca panna podniosła się z kanapy, ale tak leniwie i tak niechętnie, że Felicya, lekkiém dotknięciem ręki jéj i giestem głowy powstrzymawszy ją, sama wybiegła z pokoju.
— Pani Felicya jest doprawdy niezmordowaną — rzekłam do staruszki, przy któréj usiadłam.
— A niezła kobiecina! bardzo niezła! — odpowiedziała z roztargnieniem, sprawioném przez mieszanie kart preferansowych.
Pan Józef żywo zaprzeczył matce.
— Co to, niezła, moja mamo! to anioł nie kobieta! już to doprawdy mego szczęścia trzeba, aby dwa razy tak dobrze trafić. Piérwsza żona moja była także aniołem. Straciłem ją. Dom bez gospodyni, drobne dzieci bez matki... A ot teraz mam sobie znowu kobiecinę poczciwą, dobrą, pracowitą i — chwała Bogu!
Mimo woli przypomniałam sobie to, co kiedyś mówiła mi o szczęściu niemowląt, mających przy sobie ramiona jakieś, które je tulą i ogarniają.
Po chwili zapytałam ją na stronie:
— Co ci jest dzisiaj?
— Sama nie wiem — odszepnęła — miewam czasem dni takie, że czuję się zmęczoną, jak spłakane dziecko. — I z uśmiechem dodała zaraz: — Ale to przejdzie!
Po raz piérwszy ośmieliłam się dotknąć osobistych spraw jéj i uczuć.
— Czy nie czujesz w sobie goryczy... urazy? — z wahaniem zapytałam.
Wpatrzyła się we mnie zdumioném spojrzeniem.
— Urazy? — zapytała — do kogo? Alboż ktokolwiek przeciwko mnie zawinił? Alboż ludzie winni temu, że jestem taką, jaką jestem? Gdyby oni stwarzali mię, ulitowali-by się pewno i nie zaopatrzyli-by mię na drogę życia w niepotrzebne dla niéj rzeczy. Ale oni mnie nie stwarzali...
W téj chwili zawołano ją do bałamuta. Wstała. Zatrzymałam ją i zapytałam:
— Pocóż zadajesz sobie przymus ten nieprodukcyjny?
— Wszystko jedno! — odpowiedziała prędko i z drgnieniem brwi. — Wszystko jedno!...
Zaledwie bałamut rozpoczął się, wszedł pan Adam. Zauważyłam, że i on także dnia tego wyglądał nie zupełnie tak, jak zawsze. Bywają już dnie takie, w których człowiekowi, niewiadomo dlaczego, wszystko trudniéj, boleśniéj, burzliwiéj niż zwykle.
Powitali się z Felicyą z uderzającym chłodem i niezwyczajną ceremonialnością. Pomyślałam sobie, że gdy płomień rozszerza się i wzdyma, pomiędzy nim a sobą stawimy zasłony. Po kilku jednak minutach rozmowy ze staruszką i panem Józefem, Tarnicki uprosił ich, aby wespół z panią Skwierską kontynuowali preferansa, a sam, zręcznie lawirując pomiędzy ex-profesorem, czyhającym na niego z wędką polityczną, a panną Emilią, usiłującą pochwycić go w siéć spojrzeń swych i żartobliwych zagadnień, stanął za Felicyą. Trzymała właśnie w ręku karty, w szeroki wachlarz rozwinięte i bardzo starannie pary pomiędzy niemi dobierała.
— Zajmująca gra! — z wielką powagą rzekł Tarnicki.
— Zajmująca gra! — odpowiedziała Felicya z uśmiechem i w oczach jéj zakręciły się łzy.
— Prosimy! prosimy pana do bałamuta! — zabrzmiał przy stole chóralny okrzyk.
Skłonił się grzecznie.
— Przepraszam, ale właśnie przyniosłem dziś dla pani Felicyi książkę, któréj sobie życzyła, i chciałem zaproponować, abyśmy wspólnie przejrzeli zdobiące ją illustracye. Najczystszy i najwspanialszy Doré.
Spostrzegłam, że zadrżała.
— Natychmiast! — zawołała srebrnym swym głosem — gdybym w téj chwili odeszła, partia była-by zupełnie zepsutą. Dokończę jéj, a potém...
Skrzyżował ramiona u piersi i, stojąc wciąż za jéj krzesłem, wesoło przepowiadał pannie Emilii, że ona to za chwilę zostanie bałamutką i głowę swą ustroi w kapelusz męzki. Stało się, jak mówił. Dokoła stołu powstał gwar i śmiech wielki. Nieparzysta karta została w ręku młodéj panny, na głowie jéj znalazł się kapelusz pana Teofila, w którym jéj było bardzo do twarzy.
Felicya wstała, Tarnicki wziął ze stołu książkę, którą był z sobą przyniósł.
Z miejsca, na którém siedziałam, widzieć mogłam, jak w sąsiednim pokoju, noszącym nazwę gabinetu, stanęli u okna i jak Felicya trzymając dużą i piękną książkę, zwolna przewracała jéj karty.
Tym razem rozmawiali z sobą. Dochodziły mię nawet urywki ich rozmowy. Mówili o Bozkiéj Komedyi, o Dantem, o gienialnym rysowniku, w którego twory, pełne posępnéj fantazyi, wpatrywali się oboje, ze spuszczonemi na książkę oczyma. Chwilami on tłómaczył jéj coś, czy o czémś opowiadał i nagle umilkał; ona zapytywała go, albo odpowiadała, albo czytała głośno strofę poezyi, i w połowie okresu, w połowie strofy, milkła także. Promień zachodzącego słońca spłynął na nią przez okno, tak, że w blasku jego stanęła cała, jak w ogniu. On, w cieniu nieco, czoło miał bardzo blade i brwi ściągnięte nad oczyma, wpatrzonemi nie w książkę już, ale w płonącą od słońca, a jak marmur nieruchomą, jéj twarz. W téjże chwili podali sobie ręce na pożegnanie. Z uśmiechem zamienili jeszcze z sobą słów kilka; zdaje mi się, że, wspominając kogoś wspólnie im znajomego, zaśmieli się. Potém Tarnicki uprzejmie, nawet wesoło, pożegnał zebrane w salonie towarzystwo i raz tylko, ode drzwi już, rzucił spojrzenie w głąb’ gabinetu, w którym przed chwilą rozmawiał z Felicyą: Z kapeluszem w ręku stanął, jakby jeszcze na coś czekał. Patrzałam na niego uważnie; struna owa, o któréj wspominał mi kiedyś, śpiewać w nim dnia tego musiała dziwne jakieś, szalone pieśni. Ale, oprócz niego, nie słyszał ich nikt.
W pół godziny późniéj, przy preferansowym stole, pan Józef i matka jego drzemali, nawet już spali. Z jego ręki karty wysypały się na podłogę, z jéj wypadały jeszcze stopniowo i zwolna. U jednego z okien, pan Skwierski i pani Liniewska, trzymając za wszystkie cztery rogi szeroko rozpostartą siatkową serwetę, półgłosem ale zawzięcie sprzeczali się o barwy i kształty róż czy arabesek. Przy drugiém oknie dwaj gimnazyaści, usiłując przez otwarty lufcik wyjrzeć na ulicę, szeptali i chichotali z cicha. Z dwóch stron podłużnego stołu dwie pary, młoda i niemłoda, szeptały także. A na stołach i oknach pełno było szklanek, garnuszków, kieliszków, rozsypanych okruchów ciasta i w stosy nagromadzonych łupin od owoców.
Poszłam szukać Felicyi.
Siedziała w głębi gabinetu, na kanapce, z twarzą w ogniu i łzach. Piérwszy to i ostatni raz widziałam ją płaczącą. Był to płacz cichy, rzęsisty i głęboki. Chciałam odejść, ale spostrzegła mię i przywołała skinieniem głowy. Ujęła mię za rękę, przechyliła się ku memu ramieniu i z gorączką na twarzy i w głosie mówić zaczęła:
— Nie wiem, czy to nazwiesz występkiem albo nieszczęściem, ale ja tego wyrzucić z siebie nie mogę... Nie wiem, czy ty to nazwiesz mądrością, albo szaleństwem, ale pomiędzy nami nie będzie nigdy nic... nic... nic... nawet słowa!...
Obu dłońmi przycisnęła pierś, aby stłumić łkanie i prędkim ruchem otarła z twarzy łzy, które ją znowu oblały. Coraz prędzéj i coraz ciszéj mówiła:
— Nie mogę, aby słowo jego lub moje przybyło do wspomnień, które czyste, wiecznie jednak jak zaklęte stoją przed oczyma! Momenta, jak błyskawice... czekam ich, czekam, czekam! Za tydzień, za dwa... pojutrze... jutro! I przelatują bez głosu, a potém znowu i zawsze... i tak wiecznie będzie!
Obie dłonie przeciągnęła po twarzy. Zapanowała nad sobą i myślała nad czémś chwilę. Potem, biorąc mię znowu za rękę, powoli już i z namysłem mówiła:
— Słuchaj! wszak niewielu jest ludzi na świecie, którzy los swój sami sobie wybrali. Wszystkim nam prawie, coś, co nie jest wolą i wyborem naszym, podaje w ręce prząśnicę i wątek, z których snuć mamy długie pasmo życia. Pasma bywają różne. Moje jest szare. Niéma w niém wcale różowych nitek, tylko wszystkie cienie popielatego koloru...
Drżącemi ustami uśmiechnęła się i zarazem ruchem pełnym energii wyprostowała kibić.
— Nic to! prząść je będę w milczeniu, z sercem i czołem czystém... do końca!...
— A ta złota nitka, o któréj mówiłaś mi kiedyś?
Mocno, bardzo mocno ścisnęła moję rękę i odpowiedziała:
— Ta złota nitka błysnęła mi nieoczekiwana, niewzywana. Nad szarą przędzą moją błysnęła wysoko i wysoko pozostanie... Świeci mi z góry... jak promień słońca,
Uwagi (0)