Złota nitka - Eliza Orzeszkowa (biblioteka złota TXT) 📖
Utwór ten jest raczej krótkim opowiadaniem niż nowelą w gatunkowym znaczeniu. Treść dotyczy wieloletniej, nieszczęśliwej miłości Felicji i Adama, które to uczucie przez oboje trzymane jest w głębokiej tajemnicy.
Opowiadanie Orzeszkowej, utrzymane raczej w konwencji tęsknej i łzawej, przeznaczone jest głównie dla koneserów jej twórczości. Narratorka przenosząc się myślami do nieokreślonej przeszłości, przypomina sobie historię miłości mężatki Felicji Olińskiej i kawalera, przyjaciela domu, Adama Tarnickiego. Para widuje się przy okazji spotkań towarzyskich. Trudno jednak zorientować się, jak długo się znają, czy przeszkodą w tym związku było małżeństwo Felicji, dlaczego nie mogą być razem. Akcja skupia się na przedstawieniu tęsknoty miłosnej niż na wyjaśnieniu przyczyn tegoż nieszczęścia.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Złota nitka - Eliza Orzeszkowa (biblioteka złota TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Chciałam odpowiedziéć, ale od strony preferansowego stolika ozwał się donośny i skarżący się głos staruszki:
— Felciu! pani Skwierska kawy nie ma...
Powstała szybko i, skinieniem głowy przepraszając mię za to, że się oddaliła, wybiegła z salonu. W téjże chwili, przy podłużnym stole przed kanapą, powstał gwar i hałas nieopisany. Partya bałamuta została skończoną; karta, schodząca się do pary z tą, która pod pudełkiem z cygarami schowaną była, znajdowała się w pulchnym ręku Okimskiego. Włożono mu na głowę czepek biały z szerokiém garnirowaniem. Strojem tym przyozdobiła go własnoręcznie panna Michalina, za co złożył on na jéj dłoni przelotny pocałunek, poczém, w dowód jakby, że umiał bohatersko znosić nieszczęście, splótł ręce i z odpowiedniemi poruszeniami ciała i rysów twarzy pokazywać począł, jak baby żebraczki w kruchcie kościelnéj odmawiają pacierze. Naśladował wpół pijaną babę — tak wybornie, że nawet osoby, grające w preferansa, grać przestały i zaczęły się mu przypatrywać, a pan Józef, zwracając się do mnie, z serdeczném rozweseleniem zawołał:
— Cóż to za nieoceniony komik z tego naszego pana Ludwika!
— Nie... nie o... o... oce... ceceniony! — wykrzyknął u okna ex-profesor, którego wyborne naśladowanie modlącéj się żebraczki z horyzontu europejskiéj polityki pomiędzy uciechy rodzinne ściągnęło. Odezwanie się to jego wywołało pomysł do uciechy nowéj. Okimski zerwał się z krzesła.
— Panie profesorze! prosimy do bałamuta!
— Prosimy wujaszku, prosimy! Wujaszek pewnie po panu Ludwiku czepek odziedziczy!
— A na... na... turalnie! ja ba... ba... ba... łamut taki!
— Felcia dziś nie gra z nami i tak nas mało...
Gromadnie opadnięto profesora i ciągnięto go ku stołowi za ręce i poły starego mundura. Widząc to zdesperowane położenie starego przyjaciela swego, ciotka Liniewska postanowiła je z nim podzielić. Energicznym ruchem zrzuciła z kolan swych siatki i włóczki i powstała.
— Poczekajcież, — rzekła, — kiedyś za młodu byłam trochę bałamutką, może téż i na starość być nią potrafię... dajcie mi krzesło...
Radość z pociągnięcia dwojga starych przyjaciół do gry w bałamuta była wielką i powszechną. Posadzono ich obok i zaraz zawołano, że wujaszek i ciocia wyglądają teraz, jak pan pastor i pani pastorowa.
— Grajmy w pastora i pastorową; ja nadzwyczaj lubię pastorów! — zawołała panna Michalina z ognistém wejrzeniem na Okimskiego, który był podobno wyznawcą religii reformowanéj.
Pomyślano i spełniono. W mgnieniu oka bałamut zamienił się w pana pastora i panią pastorową.
Felicya przyniosła kawę dla pani Skwierskiéj, za nią zaś służąca wniosła i na stołach umieściła koszyki z owocami, jakotéż stosy deserowych talerzy i nożów.
— O jakie śliczne jabłuszka! — zawołał pan Józef, — nie myślałem, żeby takie piękne owoce można było jeszcze w téj porze znaléźć. Ale czego to moja Felcia nie znajdzie.
Ponieważ w téj chwili właśnie stała obok niego, dla matki pomarańczę obierając, pocałował ją w rękę.
— Już to, — ozwała się pani Skwierska, — takiego dobrego męża, jak pan Józef, trudno znaléźć. Za wszystko żonie tak pięknie i grzecznie dziękuje...
— Felciu! stołeczek pod nogi! — poskarżyła się staruszka.
Przyniosła matce stołeczek pod nogi i wróciła do mnie. Ja także po wypiciu kawy jadłam owoce. Od owoców rozmowa bardzo łatwo stoczyła się ku wsi. Dowiedziałam się, że Felicya urodzona i wychowana była na wsi.
— Wiem o tém, — mówiła, — że wielkie miasta są bardzo potrzebne na świecie i mogą téż być bardzo wesołe. Po co jednak Pan Bóg kazał historyi stwarzać małe miasteczka? nie rozumiem.
— W rodzinnéj wiosce mojéj, — opowiadała mi po chwili, — pamiętam miejsce jedno, które szczególnie kochałam. Była to łąka, nic, tylko łąka, trochę nizka, z trawą bardzo zawsze zieloną i kępami różowéj koniczyny... W jedném miejscu rosła tam...
— Felciu! wiész co? żeby to trochę téj ratafijki... co to wiesz! Może i pani dobrodziejka amatorka... leciuchna!
Nie wiem dlaczego, dość głośno brzęknęła kluczykami, obciążającemi kieszeń jéj fartuszka. Wstała i wyszła. Po chwili wróciła ze służącą, która niosła na tacy ratafią i kieliszki. Nalała trunek do kieliszków, rozdała je tym, którzy grali w preferansa i pastorową. Staruszka ratafii nie piła i kazała sobie podać pudełeczko z lukrecyą. Przyniosła pudełeczko. Mąż pocałował ją znowu w rękę. Wróciła do kanapki naszéj i siadając tak, jakby opowiadania, a przynajmniéj myślenia jéj o wiosce rodzinnéj, nic wcale nie przerwało, mówić zaczęła:
— Rosła tam grupa bardzo starych olch, wśród których w letnie południe było tak cicho, jak pod samém niebem. Tylko te żółte wilgi gwizdały. I teraz jeszcze, kiedy zamknę oczy, widzę czasem pod powieką starą, krzywą olchę, i zdaje mi się, że słyszę gwizdanie wilgi... Czy pani doświadczasz kiedy hallunacyi takich? Ja bardzo często, najczęściéj wtedy, kiedy jestem zmęczoną. Dość mi zamknąć powieki, aby przesuwały się przede mną różne obrazy i twarze... prędko, prędko zjawiają się i nikną, ale czasem twarz jakaś zjawi się tak wyraźnie, stoi przede mną tak długo...
W salonie robiło się szaro i cicho. Przy preferansowym stoliku gospodarz domu i matka jego usnęli, a raczéj zadrzemali, na tych samych krzesłach i w tych samych prawie postawach, w jakich grali w preferansa. Staruszka trzymała nawet jeszcze rozpostarte w wachlarz karty, które jednak stopniowo wypadały z jéj palców. Karty pana Józefa rozsypały się już dawno na kolana jego i podłogę, chrapał z lekka. Pani Skwierska i gimnazyaści zniknęli, a po kątach salonu słychać było przytłumione szepty. Ciotka i wuj szeptali pomiędzy sobą o dobrych, dawnych czasach; panna Michalina i pan Okimski o tém, co kawalera, który minął już czterdziestkę, swata i żeni: serce, ludzie czy dyabeł? Panna Emilia i pan Teofil o tém, czy miłość nieodwzajemniona zabija, czy nie zabija? Na te cztery pary ludzkie, jako téż na stoły, pełne rozrzuconych kart, wypróżnionych szklanek, kieliszków, garnuszków, okruch z ciast, łupin od owoców i zbrudzonych noży, opuszczał się szary woal, utkany z dymu cygar i papierosów i napływającego przez trzy wielkie okna zmroku.
— Czy pani widziałaś kiedy wieś, w któréj mieszka pan Tarnicki? — zapytała mię z cicha siedząca obok mnie kobieta.
Nie czekając odpowiedzi mojéj, pytała daléj:
— Czy nie doświadczasz pani tego, że pragniemy znać miejsca, w których żyją ludzie, będący dla nas czémś więcéj nad te sekundy, które tak monotonnie, jednostajnie wydzwania zegar ten?
Nie zaraz odpowiedziałam. Mimowoli wsłuchałam się w metaliczny tentent stojącego w rogu salonu zegara. Ona słuchała go także.
— Czy zrozumiész to pani, — zapytała jeszcze, — że można miéć w sercu jakąś smutną radość, która o szaréj godzinie, gdy ciszéj trochę koło nas i nic do robienia nie mamy, wije się pomiędzy sekundami temi, jak złota nitka?
Jeden z humorystów naszych dowcipnie się wyraził, że ktoby chciał zacność bohatera jego przenieść na inne miejsce świata, musiał-by w celu tym wynająć oddzielny wagon towarowy — tak wielką była ona. Myślałam téż nieraz, że dla przewiezienia zacności rodziny Olińskich trzeba-by było oddzielnego a długiego pociągu — tak jéj było wiele. Nie myliłam się, z piérwszego rzutu oka wnosząc, że pani Franciszka Olińska była dobrą i bogobojną matroną. Dowiedziałam się potém, że długie życie jéj przedstawiało kroplą rosy, na któréj osiadło trochę zaledwie powszednich pyłków. Była ona naprzód córką, potém żoną, potém matką, potém babką; wszystkie czynności, do związków tych przywiązane, spełniała prawidłowo; wszystkich swoich kochała dostatecznie, i wszyscy swoi dostatecznie ją kochali; nie doświadczyła katastrofy żadnéj, moralnéj ani materyalnéj; i teraz także, mieszkając przy synie, utrzymywała się z funduszów własnych, niewielkich, ale dostatecznych.
Cóż mówić o synie jéj, panu Józefie? Był on wszechstronnie do niéj podobnym. Też rysy pospolite, ale przyjemne, taż czystość życia i zupełna prawidłowość uczuć. Nie skrzywdził nigdy nikogo, a chętnie wszystkim drobne wyświadczał przysługi; każdéj soboty rozdawał ubogim rozmienionego na grosze rubla, a zupełne zadowolenie z bytu i położenia, które się mu dostały w udziale, czyniły go łagodnym i wesołym. Wprawdzie, widziałam parę razy, że, pod wpływem drobnéj troski lub przykrości, targał się on w zniecierpliwieniu swém, jak więzień w przeraźliwie dzwoniących kajdanach. Albo czasem płakał trochę. Że jednak drobne nawet troski i przykrości dotykały go rzadko, normalnym jego stanem była wesoła dobroć.
Około cnót i zalet dwu tych głównych w rodzinie osób grupowały się cnoty i zalety innych członków rodziny. Najbardziéj rozczulała mię zawsze przyjaźń i cześć, okazywana przez ex-profesora Choimskiego łagodnéj, a bardzo podobno ubogiéj, ciotce Liniewskiéj. W objawach tych było wiele delikatności i dobroci serca, bo pochodziły one przeważnie ze względu na ubóztwo właśnie i najtrudniejszą ze wszystkich pozycyą Liniewskiéj w domu Olińskich. Ona była mu za to szczerze wdzięczną, co także coś na tym świecie znaczy, i zdaje mi się nawet, że para ta kochała się trochę czulszém, niż przyjaźń, uczuciem. Nie mogłam téż nigdy obronić się od myśli, że gazetowa mania pana Aloizego miała źródło swe w szlachetnéj ciekawości, którą obudzały w nim losy świata, i że mania do robót ręcznych pani Liniewskiéj pochodziła ze szlachetnéj chęci przysłużenia się czémkolwiek domowi, któremu byt swój zawdzięczała. Chęci przysługiwania się komukolwiek czémkolwiek dwie panny: Michalina i Emilia, nie doświadczały wprawdzie w stopniu najmniejszym; w zamian jednak nie pragnęły téż one szkodzić nikomu i niczemu, co także coś na tym świecie znaczy. Pragnęły one tylko podobać się i wyjść za mąż, a tymczasem módz bez przeszkody przesiadywać na kanapkach, szezlongach i fotelach, z jednych na drugie przenosząc się, stosownie do postawy ciała, jaką przybrać chciały. Niepodobna téż zaprzeczyć, że codzienne rozrywki i przyjemności rodziny téj były całkiem niewinnemi, i najgorsza chyba wola mogła-by upatrzyć w nich cokolwiek występnego, lub choć-by szkodliwego.
Cóż występnego, co szkodliwego zawierać się mogło w spaniu, ubieraniu się, piciu i jedzeniu do pory obiadowéj? co w preferansie, bałamucie, sztukach z kartami i nożami, w deklamacyi o pękających sercach, w sprzeczkach o żółtą i czerwoną różę, które zapełniały porę poobiednią? W piciu, jedzeniu i gawędzeniu, na których schodziły wieczory? Przyjaciele dostrajali się do tonu rodziny, z którą się przyjaźnili. Nie istniała pomiędzy nimi ani jedna dusza, która-by jakimkolwiek grzechem śmiertelnym zmazaną była. Plotek nawet żadnych z sobą nie przynosili i nikomu tam nigdy potępienie kogokolwiek lub czegokolwiek do głowy nie przyszło, dla téj choćby racyi, że żadne zgoła sądy o czémkolwiek, po za ścianami domu ich dziejącém się, w myśli ich nie powstały.
Spokojni ci i zacni ludzie, nie wydając sami sądów żadnych o nikim i niczém, nie zdołali jednak uniknąć różnych zdań, o nich wydawanych. Dnia pewnego młody Teofil Siekierski, spotkawszy mię, rzekł:
— Czy pani uważa, jak u tych państwa Olińskich nic ducha niéma?
Było to określenie dość trafne i oryginalnie wyrażone. Dla wypróbowania jednak téj sumy ducha, zawierającéj się w panu Teofilu zapytałam:
— A panna Emilia?
— O pani! — zawołał, — to jedyna pomiędzy nimi osoba z wyższym polotem.
— Jak-to! — ponowiłam, — a pani Felicya? Jest ona przecie bardzo przystojna?
— I nie tak przystojna, i nie tak młoda, jak panna Emilia, — odpowiedział poszukiwacz ducha i zwolennik polotów.
Inaczéj nieco określił ich Adam Tarnicki, gdy raz opuszczaliśmy jednocześnie mieszkanie Olińskich.
— Patrząc na tych ludzi, — rzekł, — czy nie odgadujesz pani jednéj z przeważnych przyczyn smutnego ekonomicznego stanu, któremu kraj nasz podlega?
— Dość mi będzie, — odpowiedziałam, — jeśli odgadnę ekonomiczną tajemnicę jednego tego domu. Taka nieproporcyonalność produkcyi i konsumcyi... nie rozumiem.
— Niestety! — westchnął pan Adam, — ja zrozumiałem, wytłómaczyło mi ją jedno z najsmutniéjszych zjawisk świata tego...
— Jakież mianowicie?
— Inteligencyi, zostającéj w służbie u...
Stanął nagle i wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie. Zdawało mi się, że oczy gniewnie mu błysnęły.
— To prawda! — zawołałam, — pani Felicya jest inteligencyą, która...
— Nie kończ pani, — przerwał prawie gwałtownie, — i o przedmiocie tym nie mówmy nigdy. Bywają uczucia i myśli, których słowami dotykać nie trzeba, bo, jak struny targnięte, rozśpiewać się mogą, a milczéć powinny.
— Trudne milczenie, — rzekłam.
— Nie boléj pani nad niém, lecz korzystaj raczéj ze sposobności przypatrzenia się trudnemu życiu.
Istotnie, było to życie trudne we wszystkich sekundach, które nieustannie, jednostajnie wydzwaniał dla niéj, stojący w rogu salonu, zegar. Z razu, gdym patrzała na nią, jak od wstania do położenia się liczyła, kupowała, uprzątała, oszczędzała, przybiegała, gdy ją wołano, podawała, czego żądano, grała w bałamuta, a czasem i w preferansa, przypatrywała się sztukom, słuchała deklamacyi, uczyła i moralizowała dwóch chłopców — bezowocnie, bo robotę jéj psuła cała atmosfera domu; ze zdziwieniem zapytywałam siebie: jakim sposobem istota ludzka może tak całkowicie, tak absolutnie wyrzec się własnéj woli?... potém jednak, gdym z bliska ją poznała i nauczyła się odgadywać każdy ruch rysów i błysk jéj oczu, myślałam nieraz, że mieszka w niéj wielka wola. Kiedy byłyśmy już dobremi przyjaciółkami, powiedziała mi:
— Byłam sama na świecie i nie miałam nic i nikogo swego. Jest to rodzina moja, i cała racya bytu mego na świecie.
Niekiedy drgnięcie brwi lub kurczowém zaciśnięciu ust zdradzała z niecierpliwém poruszeniem wewnętrzném. Ale raz tylko, w jednéj z chwil takich, siadając przy mnie, pół-głosem rzekła:
— Gdybym wierzyła w raj, myślała-bym, że tam ludzie nie piją i w bałamuta nie grają.
— A w zamian? — żartobliwie zapytałam.
Zamyśliła się, potém prędko i z urywanym śmiechem odpowiedziała:
— Alboż ja wiem? Niechaj o raju opowiadają ci, którzy w nim kiedy byli...
Co ona miała swego i dla siebie? Czytywała niewiele: czasem z rana, pomiędzy wydawaniem obiadu a nalewaniem
Uwagi (0)