Kramarz - Eliza Orzeszkowa (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖
Do chłopskiej chaty sprowadzają złapanego w polu złodzieja Żyda. Złodzieja, bo skubał rosnący przy drodze groch. Okazuje się, że to stary znajomy gospodarza. Kiedyś bogaty właściciel sklepu, dziś chory i biedny kramarz — potrzebuje pomocy.
Opowiadanie z mocnym przekazem na rzecz tolerancji religijnej. Orzeszkowa w serii dialogów rozprawia się z kolejnymi antysemickimi mitami i ukazuje człowieczeństwo obcego kulturowo człowieka. Literatura wtedy zapewne bardzo potrzebna, dziś skłania do refleksji nad trwałością krzywdzących stereotypów w czasach, gdy w Polsce Żydów praktycznie już nie ma. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kramarz - Eliza Orzeszkowa (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
A drugi człowiek przyszedł i mówi: Reb-Urielu, naucz ty mego syna w świętych książkach czytać — a on chciał uczyć i nie mógł, bo sam czytać zapomniał. A trzeci człowiek przyszedł i mówił: Reb-Urielu, daj mnie co jeść — a on chciał dawać i nie mógł, bo cały jego majątek gdzieś przepadł. Aż Reb-Uriel krzyknął okropnie i obudził się i poczuł, że w głowie ma ten sam rozum co pierwiej, a cały majątek jego naokoło niego jest. Wtenczas on padł na twarz przed Panem Bogiem i modlił się: „Nie dawaj mnie jeszcze, Panie Boże śmierci, bo choć ja bardzo nieszczęśliwy, ale ja szczęśliwy, bo mogę radościów robić tym, co smutne!... A jeden nasz wielki rabin — on nazywał się Ben-Akiba — gadał, że ta przypowiastka pokazuje, że jeżeli kto nieszczęśliwy i bardzo gryzie się, to niech on tylko dobrze naokoło siebie obejrzy się, a pewno zobaczy, że na tym głogowym krzaku, w którym on siedzi, słodkie winogrona rosną.
— Patrzcie! — rzekł Korejba — jaki ty mądry Gdalu, tyle historji na pamięć umiesz! I niczego sobie te twoje historje, dalibóg niczego, choć żydowskie. Siadajno, siadaj, teraz pogadamy sobie o tym grochu!
Ucieszony okazaną mu łaską, lecz znowu przerażony wzmianką o grochu, Gedali uśmiechał się, oczyma niespokojnie błyskał i kłaniając się razporaz, bełkotał, że nie ma śmiałości usiąść, że nic nie szkodzi... on sobie... tak postoi... Ale Jadwisia zerwała się z ziemi, schwyciła stołek i stawiając go obok Żyda, ze ślicznym uśmiechem szerokich, lecz rumianych ust, rzekła:
— Proszę siadać! pewno już nogi od stania zabolały! Co tam, ot, proszę siadać!
To „co tam” odnosiło się do ruchu, jaki uczynił Żyd, aby pocałować tę czerwoną rączkę, która mu siedzenie podawała.
— A siadajże do licha! — rozkazująco krzyknął Korejba.
Żyd drgnął z przestrachu i w mgnieniu oka usiadł. Znalazł się tak blisko ognia i wyraźnie widać było, że nogi i ręce mu drżały, pierś podnosiła się szybkim, chrypiącym oddechem, a oczy tak zapadły, że pośród delikatnej i żółtawej skóry czoła i policzków, wyglądały jak dwie czarne, gorejące iskry.
— Ależ kiepsko wyglądasz! Lepszych od ciebie do trumny kładą — zaczął Korejba. Chory jesteś, czy co?
— Chory, wielmożny panie, chory!
Opowiedział, że już od owego spalenia się domu i śmierci żony, zaczął kaszleć i tracić siły, ale od dwóch lat coraz mu gorzej. Coś go strasznie na piersiach gniecie i już taki słaby, aż strach! Żeby on nie był chory, mógłby chodzić predzej i zarabiać więcej, możeby nawet jaki korzystniejszy interes sobie obmyślił. Ale to taka choroba, co bardzo siły odbiera...
— Nu, niech wielmożne państwo sami zobaczą...
Chrząknął, splunął sobie na dłoń i rękę pełną krwi ku obecnym wyciągnął.
— Matko Boska — jęknęła Korejbina.
Jadwisia dłonią przysłoniła oczy. Tomkiewicz odwrócił się, splunął ze wstrętem i czapkę swą z ławy porwał, ale rzecz najdziwniejsza! pod krzaczystemi, małemi brwiami, małe i bystre oczy starego Korejby zwilgotniały. Dobrze, dobrze teraz przypominał sobie świetne czasy Gdalka, kramę jego żony, podróż, którą w budzie jego do Słonima odbywał i pożałował go bardzo. Syn ubóstwa i własnego ciężkiego dorobku, znał on zbliska wszystkie biedy i w twardem swem ciele duszę miał miękką.
— Suchoty, czy co? — półgłosem przemówił — czemu ty do licha nie leczysz się, Żydzie?
— Ja był u doktora.
— I coż ci on powiedział?
— A co? on powiedział, żebym ja codzień mięso jadł, dużo mleka pił, mało chodził i co tydzień bańki stawiał.
Uśmiech przewinął się mu po ustach, wstrząsnął policzkami, wzniósł się aż na czoło, które zmarszczył aż po siwiejące włosy.
— Mięsa jeść i mleka pić ja nie mogę, bo to bardzo drogo kosztuje... Chodzić dużo ja muszę, bo z tego cały mój zarobek... to ja w jednem doktora posłuchałem... bańki co tydzień stawię... one tylko złotówkę kosztują... nu... złotówkę na tydzień, to ja mogę na swoję kuracją wydać...
— Jezu! — zadziwiła się Korejbina — ale wy możecie tak dużo chodzić przy takiej chorobie...
Przestał uśmiechać się i poprostu, jednem słowem, odpowiedział:
— Chodzę!
W tej chwili Jadwisia, która na kilka sekund wybiegła była do sieni, wróciła i z białym, sporym garnkiem w ręku zbliżyła się do Żyda.
— Może mleka! — rzekła, podając mu garnek.
Gedalemu oczy błysnęły chciwością. Popatrzał chwilę na garnek, napełniony żółtawem, niedawno udojonem, jeszcze ciepłem mlekiem i przecząco wstrząsając głową, rzekł:
— Dziękuję panience. Mnie tego nie można.
— Co? trefne? — ze śmiechem zawołał Tomkiewicz.
— Mnie tego nie można...
— To może choć chleba z masłem? — ozwał się Janek.
— Gedali nic już nie rzekł, tylko przecząco znowu głową poruszył.
— Ot, zjedlibyście choć parę kartofli z solą, a to ze wszystkiem zesłabniecie — spoglądając w garnek, gdzie było jeszcze trochę kartofli, zaprosiła Korejbina.
Widocznie zakłopotany i twarz nieco od obecnych odwracając, Gedali odpowiedzał:
— Dziękuję wielmożnemu państwu za wszystko... już ja sobie jutro u szynkarza w Szumnej podjem.
— No, żyjże to z tymi ludźmi! — grubym basem krzyknął ekonom — kiedy oni z chrześciańskiej ręki kawałka chleba nawet nie wezmą, jakby wszystko, co nasze, zarażone im było! A! słowo honorowego człowieka! psiawiary oni i niech ich djabli porwą z ich trefami i głodnemi bachorami razem!
— To, to prawda! — potwierdził Korejba. — Ten naprzykład; jeść nie ma czego, leczyć się nie ma zaco, a jeżeli dobry człowiek chce go trochę pożywić, to mu tam jakieś zabobony skorzystać z tego, panie, nie pozwalają. Przez to człowiek do nich, żeby jak litował się, serce straci...
Gedali słuchał uważnie, głowę schylił pokornie i ciężko westchnął. Gdy po chwili twarz podniósł, była ona okrytą wyrazem głębokiej rozwagi. Roztropność i nawet przenikliwość odmalowały się w nieśmiałem dotąd jego spojrzeniu. Zwykłym sobie, trochę ochrypłym i przyciszonym głosem zaczął:
— To jest prawda, co wielmożni panowie sobie mówią. Jest na świecie tyle nieszczęścia, wiele piasku w wielkiem more (morzu). Jedno nieszczęście od biedy, drugie od choroby, trzecie od kłótni a czwarte od tego, że człowiek rozumu nie ma! Ale tak zawsze na świecie nie będzie. Przyjdzie taki czas, że wszystko będzie dobrze. A od kogo ten czas przyjdzie? U nas i o tem piękna przypowiastka jest.
Wyprostował się, dłonie na kolanach złożył i twarz podniósł nieco. Widocznie spływało nad błogie natchnienie. Może przypowieść, którą miał opowiadać, była mu ze wszystkich najulubieńszą; może ciepło ognia i łaskawość ludzka, rozgrzały mu ciało i duszę.
— U nas tak napisane stoi. W starem mieście Jeszurum, na wysokiem krześle siedział w wielkiej szkole, wielki rabin Mojżesz Ben-Majmon, a naokoło niego siedziało sto, może tysiąc a może dziesięć tysiąców jego uczniów. On do nich gadał po arabsku i po grecku i różnie; bo to był taki rabin, który do żadnego narodu nienawiściów nie miał i gdzie tylko rozum znalazł, kłaniał się jemu tak samo, jak żeby to był żydowski rozum. Kiedy on gadać przestał, wstał ze stołka najlepszy jego uczeń, który nazywał się Ben-Jehuda i powiedział: „Rabbi, ja w Biblji jednej rzeczy nie rozumiem! Może ty mnie co takiego powiesz, że ja ją zrozumiem” A czego ty nie rozumiesz? — zapytał Ben-Majmon. — A Ben-Jehuda odpowiedział: „Ja tego nie rozumiem, kto to te anioły, co śnili się naszemu przedku (przodkowi) Jakóba, że oni po drabinie do nieba wchodzili i znów na ziemię powracali?” Ben-Majmon pomyślał i zaczął tak gadać: „Te anioły, to wielkie ludzie, co robią się bardzo doskonałe i mądre, znaczy, coraz wyżej idą w górę. Im trudno w górę iść, ale oni idą, bo siły już takie mają i takie wielkie chęci, żeby tam dojść, zkąd im będzie można dużo słodkości i światłości nabrać. Niech oni nazywają się proroki, albo uczone, albo miłosierdnego serca, albo wielkiego głosu ale oni wszyscy — to te anioły, co po drabinie chodzą do nieba”. Tak gadał Ben-Majmon; ale Ben-Jehuda jeszcze kontent nie był i pytał się: „A dlaczego rabbi, oni to w górę idą, to w dół? Kiedy oni tak żądają być w górze, czemu oni tam nie zostają, ale znowu nazad na ziemię zstępują?” Ben-Majmon białemi włosami jak lew potrząsnął i odpowiedział: „Żeby oni zostawali się w górze i na ziemię już nie powracali, toby oni nie byli anioły! Ale oni w górze nabierają dużo słodkości i światłości i powracają na dół, żeby te skarby po ziemi siać. A gdzie oni ziemię usieją, tam ona lepsze zboże rodzi, kłótnie z niej nie wyrastają, ale spokojność wyrasta i ludzie mniej płaczą, a więcej cieszą się. Ot, poco oni na ziemię powracają, choć im powracać trudno i dla tego, Ben-Jehudo, oni są anioły”. Ben-Majmon przestał, a Reb-Jehuda i wszyscy co tam byli, cieszyli się, dziękowali jemu za to, że im taką piękną obietnicę dał. Ben-Majmon zapytał: „Jaką ja wam dał obietnicę?” A Reb-Jehuda odpowiedział: „Te anioły, Rabbi, kiedyś tak zrobią, że na świecie nie będzie ani głodu, ani kłótni, ani takich co głupi, ani takich co płaczą i w sercu swoim krzyczą, że im bardzo źle!”
Snać nie tylko Ben-Jehuda z Jeszurum, ale i późny potomek jego, Gedali z Wołpy, cieszył się bardzo obietnicą, zawartą w słowach Rabbi-Majmona. Uderzające zaszły w nim zmiany. Stopy swe w wykrzywionych i opylonych butach silnie o podłogę wsparł, w zamian ramiona, z których opadały podarte rękawy, podnosił nieco w górę. I twarz ku sufitowi podniósł, tak, że broda spiczasta i prawie zupełnie siwa, sterczała nad jego szyją obnażoną i cienką, jak srebrzyste skrzydło. Ruchomy blask ognia spadał mu na czoło, odkrywając na niem niezliczone bruzdy i zmarszczki, lecz z oczu rozgorzałych i zachwyconego uśmiechu tryskała słodycz mistycznej ekstazy...
Nagle tą obnażoną cienką szyję objęło ramię sprężyste i młode, rumiane usta, schylając się nad tem zbrużdżonem czołem, wycisnęły na niem głośny pocałunek. Był to Janek, który od stołu powstawszy i powoli zbliżając się ku kominowi, z błyszczącemi oczyma i niezmierną uwagą słuchał przypowieści Żyda, a teraz, stanąwszy przy nim, ruchem może bezwiednym, dziecinnym jeszcze, objął mu szyję i pocałował go w czoło. Wnet potem odszedł i plecami o róg komina wsparty, stał tam z pochyloną głową, zarumieniony, zmieszany, milczący. Coś widocznie w chłopcu tym zawrzało. Czy wielka litość nad tym nędznym człekiem, który z takim zapałem o zbawcach świata roił? Czy uwielbienie dla ludzi-aniołów? Czy paląca nadzieja, że on sam kiedyś takim aniołem zostanie?..
Przez drzwi od sieni ukazała się głowa kobieca, w czerwonej chustce na rudych włosach i poszeptała chwilę z Jadwisią, która spostrzegłszy ją, wesoło ku drzwiom poskoczyła.
— Tatku! dziewczęta i parobcy chcą towary kramarza zobaczyć. Czy można?
— Możeby i można, ależ kiedy ty pewno bardzo tego nie chcesz? — zażartował stary Korejba.
Ręce opuściła na suknię, i błagającym wzrokiem na ojca patrzyła. Bardzo jej się chciało zobaczyć towary kramarza.
— Czy masz męzkie kamizelki? — budząc się z zamyślenia i wstając od okna zapytał Stefan.
— Otwieraj, Żydzie, tłomok swój, kiedy panna Jadwiga tak chce — huknął Tomkiewicz.
O! nie trzeba było prosić go o to. Żwawy, jakby mu połowy lat i biedy ubyło, sprężysty, jakby nigdy nie chorował, zerwał się ze stołka i przysiadł na ziemię, drżącemi od radości rękoma sznury worka rozwiązując. Co za szczęście! Przyszedł tu pojmany jak złodziej; mniemał, że wyszturchanym i złajanym, a może i do sądu zawleczonym zostanie, a tu nietylko że, trochę pokrzyczawszy, siedzieć go proszono i poludzku z nim rozmawiano, ale jeszcze i towary mu pokazać rozkazują... Może sprzeda, zarobi... Dziś środa, pojutrze do dzieci wracać trzeba... a tu jeszcze rubel do tygodniowych trzech brakuje. Zarobku! zarobku! na chleb i bańki dla niego, na chleb, kartofle i jakietakie łachmany dla dzieci.
Mistyk, rojący o przyszłym raju ziemskim, bezwiedny poeta, z pamięcią pełną starych przypowieści, wynędzniały suchotnik, z apatyczną rezygnacją noszący po świecie swój
Uwagi (0)