Kramarz - Eliza Orzeszkowa (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖
Do chłopskiej chaty sprowadzają złapanego w polu złodzieja Żyda. Złodzieja, bo skubał rosnący przy drodze groch. Okazuje się, że to stary znajomy gospodarza. Kiedyś bogaty właściciel sklepu, dziś chory i biedny kramarz — potrzebuje pomocy.
Opowiadanie z mocnym przekazem na rzecz tolerancji religijnej. Orzeszkowa w serii dialogów rozprawia się z kolejnymi antysemickimi mitami i ukazuje człowieczeństwo obcego kulturowo człowieka. Literatura wtedy zapewne bardzo potrzebna, dziś skłania do refleksji nad trwałością krzywdzących stereotypów w czasach, gdy w Polsce Żydów praktycznie już nie ma. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kramarz - Eliza Orzeszkowa (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
O synach w tej chwili rozmawiał z sąsiadem Ignacy Korejba. Miał on ciężkie swoje zgryzoty. Oto Stefek, który teraz pilnuje na polu kartofli i grochu, na świętego Piotra i Pawła dwadzieścia lat skończył. Za rok do wojska! A jak on bez tego syna na gospodarstwie zostanie? Starzeje już, ciężko mu będzie. I na tak długo! Bo kiedy Stefan był dzieckiem, nie wiodło się im jeszcze tak dobrze, jak teraz. Więc czytać i pisać uczył się tylko w domu i żadnej lgoty (ulgi) nie ma. Na sześć lat pójdzie w sołdaty. Ani go może potem oczy nasze nie zobaczą... Wszak i wojna zaskoczyć może... a tu tymczasem prawej ręki ojcu zabraknie...
Korejbina zwróciła się twarzą do ognia i rękawem koszuli po oczach sobie przesunęła. Zaś ekonom z Szumnej, teścia swego in spe z przymileniem zapytał:
— No — a Janek? Ten już do wojska nie pójdzie, jak szkoły skończy?
Na okrągłą i czerwoną twarz Korejby, jakby promień słońca spłynął.
— Janek — panie, dobrodzieju! oho! i on pójdzie, pewnie pójdzie... tylko, że nie na sołdata, ale na adwokata... cha, cha, cha! Zdolna błaznota, że niech Pan Bóg broni i do książek, jak Żyd do biblji! „Ja tatku, powiada, jak szkoły skończę, do uniwersytetu pojadę!” „Jedź synku, mówię, ucz się, królem będziesz”. A on: „Nie królem tatku, ale adwokatem!” Niechaj będzie i tak! Niechaj choć jeden Korejba na ludzi wyjdzie. Chwała Bogu! stać mi teraz na edukacją syna... Stefek jej nie dostał, co robić? Inne czasy były. Zato, jeżeli szczęśliwie służbę wojskową skończy, więcej ziemi dostanie... po sprawiedliwości... ja żadnego z moich dzieci krzywdzić nie chcę i wszystkie troje równiuteńko obdzielę... równiuteńko... a mnie i dziewczyna to także rodzone dziecko, a jakże! tyle będzie miała, co i bracia... ot.
Dziwnym fizjologicznym objawem, czerwieniejące się wśród czarnych włosów uszy ekonoma z Szumnej, poruszyły się bardzo widocznie w chwili, gdy Korejba rozprawiał o zamiarze równego podzielenia majątku swego pomiędzy wszystkie swe dzieci. Latające jego oczy zapłynęły masłem i miodem i zwróciły się ku stojącej u komina dziewczynce. Najzupełniej nagle i niespodziewanie, głosem tak grubym i podniesionym, że aż Korejba szeroko oczy wytrzeszczył, zawołał:
— Budzę panią, panno Jadwigo!
Był to niezmiernie zręczny sposób zawiązania rozmowy z młodziutką bogdanką. Ale, zamiast jak wypadało, odpowiedzieć wzajemnem pytaniem: „w jakim kolorze?” bogdanka zerwała się jak strzała, przebiegła izbę i wybiec z niej miała, gdy nagle w drzwiach rozległo się głuche stuknięcie i zaraz potem dwa wybuchy dźwięcznego śmiechu! Stuknięcie pochodziło z nagłego spotkania się z sobą dwu młodych głów, a było tak silnem, że aż rozległo się po izbie. Nic to. Dziewczyna, trzymając się ręką za skroń śmiała się tak, że aż od śmiechu zataczała się po izbie i głośno śmiał się także szesnastoletni chłopak, który w płóciennej bluzie i ze strzelbą na plecach wbiegł do izby, a jedną ręką zrywając z głowy czapeczkę, zdobną w srebrny znak szkolny, drugą rzucił na stół dwa zabite ptaki. Za nim wpadł i po izbie i radosnem skomleniem wić się zaczął pies nieduży, trochę wyżeł, daleko więcej kundel, zabłocony tak, że trudno było rozpoznać kolor jego sierści. Z ubrania chłopca poznać można było, że wracał z myśliwskiej wycieczki, obuwie miał zabłocone, całą odzież przesiąkłą wilgocią mokrych łąk. Twarz jak u siostry okrągłą i drobną, tylko znacznie mizerniejszą, oblewał mu pot kroplisty i rozpromieniał wyraz tryumfu. Pierwszy to raz w wakacyjnej porze, ojciec pozwolił mu zdjąć ze ściany swą strzelbę i iść z nią na polowanie.
I oto teraz zabił dwa bekasy! Dla genjusza rodziny poruszyło się wszystko, co w izbie żyło. Korejba w grubych swych dłoniach macał i ściskał przyniesione ptaki.
— Dubelty, panie dobrodzieju, tłuste, jak masłem oblane, patrzcie-no, jak ta błaznota strzelać umie!... cha, cha, cha!
I śmiał się na całe gardło, a ekonom z Szumnej wtórował mu swym basowym głosem, dopytując się Janka, na jakich łąkach polował, doradzając inne, ofiarując psa swego, prawdziwego, „słowo honorowego człowieka”, prawdziwego wyżła — pontera.
Korejbina zdejmowała synowi strzelbę z ramion i fartuchem mu pot z twarzy ocierała. Jadwinia niezupełnie jeszcze śmiech utuliwszy, rzuciła się do stojącego w ogniu garnka. Młodziutki myśliwy wyszedł z domu zaraz po południu i głodnym być musiał. Wnet na stole zjawiły się talerze z kwaśnem mlekiem i ogromna misa dymiących się, zaskwarzoną słoniną oblanych kartofli. Hej! zrobiło się tam bardzo wesoło i jasno. Ogień na kominie wciąż buchał szerokim płomieniem, a Korejbina jeszcze i świeczkę w mosiężnym lichtarzu postawiła na stole. Na intencją gościa, z szafy wydobyte cynowe łyżki połyskiwały jak srebro i dzwoniły o fajansowe talerze, czerpiąc z nich mleko, okryte warstwą różowej śmietany. Korejba w ręce sąsiada pił wiśniówkę domowego wyrobu; Korejbina, z szerokim uśmiechem na kościstej i gapiowatej twarzy, dolewała i dokładała jedzenia gościowi i dzieciom, ekonom z Szumnej, ręką ze złotym pierścionkiem ocierając co chwila zsiadłe mleko ze sterczących wąsów, miodowe spojrzenia rzucał na Jadwisię, która rozweselona i udobruchana, klęcząc na ławie, a połową ciała leżąc na stole, jadła z jednego talerza z bratem, bosemi piętami wybijała o brzeg ławki wesołe takty i zdecydowała się nawet, z chmurną trochę figlarnością, odpowiadać na zaczepki niemiłego konkurenta.
— Panna Jadwiga czegościś zła dzisiaj.
— Ja wcale nie zła, tylko się tak panu Tomkiewiczowi zdaje.
— A czy panna Jadwiga wie, że złość piękności szkodzi...
— To niech się pan Tomkiewicz nigdy nie gniewa, boby zeszpetniał...
— Czyto ja mam sobie w ten sposób rozumieć, że w oczach pani jestem teraz pięknym?...
Wszyscy obecni, zajadając, śmieli się i tylko Janek, na koncepty siostry i Tomkiewicza wcale nie zważając, ani na chwilę nie przestawał opowiadać o swem dzisiejszem polowaniu. Dźwięczny, cienki, wpółdziecinny jeszcze głos jego, nieustannie górował nad wszystkiemi innemi głosami. Jadł, gestykulował i gadał. Najwięcej mowę swą zwracał do ojca, którego policzki wydęte były od pożeranych kartofli, a oczy błyszczały od gorąca i zadowolenia.
— Patrzę ja, tatku!... Trezor stoi... waruj! — krzyczę. — Stoi jak mur! Fuzją do oka... idę... Pójdź dalej! — mówię. — Trezor idzie dalej! pójdź dalej! dubelt foor! pif, paf! upadł...
Trezor, słysząc swe imię, biegał dokoła stołu, radośnie skomląc; dano mu talerz kwaśnego mleka.
— Cha, cha, cha, cha! — na całą izbę śmiał się Korejba — jak ta błaznota do wszystkiego staje! I do książki i do fuzyjki... Tylko mi się kiedy nie postrzel, smarkaczu...
W tej chwili otworzyły się drzwi od sieni i, ręką czyjaś popchnięty, do izby wpadł człowiek w długiej, podartej, u piersi rozwartej odzieży, w obuwiu wykrzywionem i białem od pyłu, z tłomokiem na plecach, z kijem i czapką w ręku. Popchnięto go tak silnie, czy też sam był tak słabym, że od progu zatoczył się jak pijany i stanął dopiero wtedy, gdy dłonią oparł się o ścianę. Stanął pomiędzy drzwiami a kominem, w cieniu nieco i zgarbiony pod swym ciężarem, głowę na złote światło ognia wysunął. Ta postać chuda, łachmanami okryła, chyląca się w niskim ukłonie, z ciężarem na plecach, kijem w ręku, włosami rozrzuconemi i twarzą, sterczącą szczękowemi kośćmi, a obleczoną skórą, podobną do żółtawego opłatka, — w tej, wesoło oświetlonej izbie, wśród tych zdrowych, ogorzałych twarzy, ciał bogatych w kości i tłuszcz, śmiechów rubasznych i skromnych dostatków, ukazała się, jakby nagle z ziemi wyrastający duch cierpienia.
— W imię Ojca i Syna... — niosąc rękę do czoła, zaczęła Korejbina.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — z drwiącym śmiechem krzyknął Tomkiewicz.
— Jezus, Marja! — jęknęła Jadwisia i oczy schowała za plecy brata, który łyżkę na talerz opuścił i swawolą rozogniony, wzrok swój wlepił w oczy przybyłego, zapadłe, błyszczące, olśnione i przerażone.
Ku stołowi szerokim krokiem zbliżył się krępy i silny chłopak, w krótkiej siermiężce i wysokich butach. Był to żyjący portret ojca. Tak kiedyś pewno wyglądał stary Korejba. Błękitne oczy młodzieńca błyszczały, czoło białością swą odcinało się od ogorzałych policzków; włosy miał jasno-złote jak u siostry, a ręce zgrubiałe od pracy na roli, jak u obojga rodziców. Niedbale skinął głową ekonomowi z Szumnej i stanął przed ojcem.
— Złodzieja, tatku, przyprowadziłem... groch nasz żarł, aż mu za uszami trzeszczało a może też i w kieszenie nabrał. Niech tam tatko robi sobie sąd nad nim! ja swoje zrobiłem.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy mu matka wepchnęła w ręce talerz pełen kartofli i skwarek, a Ignacy Korejba podniósłszy się nieco z ławy, pięścią w stół stuknął tak silnie, że aż podskoczyły na nim talerze i łyżki. Na niskiem i nawskróś zbrużdżonem czole starego rolnika, żyły nabrzmiały jak błękitne sznurki, oczy mu zapłonęły, policzki zaszły ciemną purpurą. W tem mgnieniu oka dostrzedz można było, że gdy rozgniewał się, mógł być strasznym.
— A psie przeklęty! będziesz ty mnie moję krwawicę marnował!
Krzyk ten podobny był do ryku lwa, tak jak sarkanie Stefana przypominało mruczenie młodego niedźwiadka. Zapychając usta kartoflami i szeroko giestykulując, wyrzekał on przed Tomkiewiczem na złodziejów, w różny sposób grabiących ich dobro. Choć wzbogaceni, ojciec i syn nie przestali własnemi rękami orać, siać, kosić; bronili więc swej krwawicy, jak wilki ciężko zdobytego łupu. Nagle przecież stary Korejba przestał krzyczeć i jak ludzie z osłabionym wzrokiem, dłonią sobie oczy przysłaniając, wpatrzył się w pojmanego.
— Coto? — zapytał — Gedali, czy co? Czy ty Gedali z Wołpy? No, gadajże! czyś oniemiał?
Zapytywany kilka razy poruszył ustami i po kilku sekundach zaledwie, znowu kłaniając się nisko, wybełkotał:
— Gedali! wielmożny panie! Ja... Gedali z Wołpy... ten sam, do którego wielmożny pan kiedyś po sól i żelaztwo zajeżdżał... ten sam, który tę brykę miał i parę tych pięknych koniów... coto pan wie... oj!...
Ochłonął nieco z przestrachu i głową żałośnie wstrząsnął. Korejba go snać sobie przypominał, bo sapiąc opuścił się znowu na ławę i z gniewem jeszcze, ale znacznie już mniejszym sarknął.
— Ślicznieś się wykierował na złodzieja, co po cudzych polach chodzi i kradnie...
Żyd chudą ręką uderzył się w piersi.
— Wielmożny panie! ja nie kradł, żeby mnie nieszczęście spotkało, jeżeli ja kradł, żeby ja jutrzejszego dnia nie doczekał...
— A cóżeś robił? — W jednem ręku trzymając talerz, a drugą w pięść ścisnąwszy, przyskoczył do niego Stefan; — a cóżeś to robił, niedowiarku, kiedym cię tam przy grochu schwytał? he?
— Nu! przepraszam!... niech wielmożny panicz nie gniewa się... ja tego grochu nie kradł...
— Cóżeś robił? — ze wzmagającym się znowu gniewem krzyknął Korejba.
Tomkiewicz, który na Żyda spoglądał z przygnębiającą wzgardą, zażartował:
— On pewno patrzył, czy w tym grochu ruble czasem nie rosną...
Żyd cicho wymówił:
— Ja jego jadł... to prawda...
Korejba wybuchnął znowu.
— A cóżto ty sobie myślisz, że ja groch sieję dlatego, aby każdy włóczęga objadał się nim podostatkiem. Poczekaj... nie daruję.. musisz zapłacić, albo cię do mirowego (sędziego pokoju) zaciągnę...
Żyd znowu pokłonił się nizko.
— Oj, — jęknął — niech wielmożnemu panu sto lat życia i zdrowia będzie, kiedy wielmożny Gedalu daruje... ja do Szumnej na nocleg szedł i ten groch spotkał... On przy drodze rośnie a czemu on przy samej drodze rośnie! Aj! wiele ja tam zjadł! troszeczkę...
Tomkiewicz, który widocznie dowcipem swym olśnić chciał ulubioną, figlarnie na Jadwinię zerknął i z grubym śmiechem zawołał:
— To wam, Żydzie, słowo honorowego człowieka, wasza religia wiele kraść nie pozwala, ale troszeczkę pozwala, co?
Żyd dziwnie jakoś oczyma ku mówiącemu błysnął i ze szczelnie zaciśniętemi usty milczał chwilę. Potem, w ziemię patrząc, odrzekł.
— Naco tu religja? Ona nikomu kraść nie pozwala.
I jeszcze ciszej kończył.
— Ja był głodny...
— Kiedyś był głodny, trzeba było prosić, ale nie bez pozwolenia brać... — zaczął Korejba, lecz Tomkiewicz, akcent żydowski naśladując, mowę mu przerwał.
— A jeżeli ten groch był trefny, to co teraz będzie?
Żółte wargi Gedalego poruszyły się niespokojnie; Tomkiewicz dotknął snać tym razem drażliwej strony
Uwagi (0)