Orso - Henryk Sienkiewicz (gdzie mozna czytac ksiazki online TXT) 📖
Tytułowy Orso to pół-Indianin o wyjątkowej sile fizycznej. On i Jenny, prześliczna dziewczynka, maja być główną atrakcją na najbliższym pokazie cyrkowym, na który szykuje się całe miasteczko.
Orso i Jenny kochają się, jeszcze w dziecinny sposób, ale troszczą się o siebie i spędzają razem każdą chwilę. Pan Hirsch, sadystyczny dyrektor, jest zazdrosny o Jenny i dotkliwie bije chłopca. Zamierza także skrzywdzić dziewczynkę, ale w jej obronie staje wierny przyjaciel. Czy dzieci zdołają uwolnić się spod władzy okrutnego cyrkowca?
Nowela Orso została opublikowana po raz pierwszy w 1880 roku na łamach „Gazety Lwowskiej”. Porusza ona problem traktowania rdzennych mieszkańców Ameryki przez kolonistów, którzy nie widzą w nich ludzi, tylko narzędzia do zarabiania pieniędzy. Nowela powstała pod wpływem licznych podróży Sienkiewicza, w tym właśnie do Ameryki.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Orso - Henryk Sienkiewicz (gdzie mozna czytac ksiazki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Bat z szybkością błyskawicy opisał krąg, zaświstał, zasyczał i uderzył. Orso zaskowyczał z cicha i rzucił się krok naprzód, ale drugie uderzenie wstrzymało go od razu, po czym trzecie, czwarte, dziesiąte. Koncert rozpoczął się, choć widzów jeszcze nie było. Wzniesiona ręka wielkiego artysty nie poruszała się prawie wcale, dłoń tylko kręciła się, jakby część jakiej maszyny osadzona na śrubie, a każdy jej skręt odzywał się klaśnięciem na skórze Orsa. Zdawało się, że bat, a raczej jadowity jego koniec, wypełnił całą przestrzeń między atletą a dyrektorem, który, podbudzając się sam stopniowo, wpadł w prawdziwe uniesienie artystyczne. Mistrz improwizował po prostu. Trzaskawka, migocąc w powietrzu, dwa razy już wypisała krwawe ślady na szyi atlety, które wieczorem miał pokryć puder.
Orso zamilkł w końcu. Za każdym jednak uderzeniem posuwał się krok naprzód — dyrektor krok w tył. W ten sposób obeszli całą arenę. I znowu dyrektor wycofywał się z areny, zupełnie jak pogromca z klatki, a wreszcie znikł u wejścia do stajen... zupełnie jak pogromca.
Na odchodnym jednak wzrok jego padł na Jenny.
— Na koń! — wykrzyknął. — Rachunek na później.
Głos jeszcze nie przebrzmiał, gdy biała spódniczka mignęła w powietrzu i Jenny w mgnieniu oka skoczyła jak małpka na grzbiet koński. Dyrektor zniknął za zasłoną, koń zaś począł galopować wkoło, dudniąc od czasu do czasu kopytami w parapet.
— Hep! hep! — pokrzykiwała cienkim głosikiem Jenny — hep! hep! — ale owo „hep! hep!” było zarazem łkaniem. Koń biegł coraz prędzej i dudnił kopytami, pochylając się coraz gwałtowniej. Dziewczynka, stojąc na siodle nóżkami przyciśniętymi jedna do drugiej, zdawała się go ledwie końcami palców dotykać; różowe, nagie jej rączki chwytały nagłymi ruchami równowagę; rzucone w tył pędem powietrza włosy i cyrkowa z gazy spódniczka goniły za jej lekką postacią, podobną do ptaka krążącego w powietrzu.
— Hep! hep! — pokrzykiwała jeszcze. Tymczasem łzy zalewały jej oczy tak, że musiała głowę zadzierać, żeby coś widzieć; bieg konia odurzył ją; spiętrzone szeregi ławek i ściany, i arena poczęły wirować naokół niej. Zachwiała się raz, drugi i wreszcie spadła w ramiona Orsa.
— Orso, o, Orso! — wołało szlochając dziecko.
— Co ci jest, Dży? — szeptał chłopiec. — Czego płaczesz? Nie płacz, Dży! Mnie nie bardzo boli, wcale nie bardzo.
Jenny rzuciła mu obie ręce na szyję i poczęła całować jego policzki. Całe jej ciało trzęsło się od uniesienia, a płacz przechodził prawie w spazmy.
— Orso, o, Orso! — powtarzała, nie mogąc więcej przemówić, i ręce jej zaciskały się gwałtownie koło jego szyi. Gdyby sama została wybita, nie mogłaby płakać więcej; jakoż w końcu on zaczął ją utulać i pocieszać... Zapomniawszy o bólu, chwycił ją na ręce i przyciskał z kolei do serca, a rozkołysane biciem jego nerwy sprawiły, że pierwszy raz uczuł, iż kocha ją nie tylko tak jak brytan swą panią. Oddychał szybko, a wargi jego poczęły szeptać przerywanym tchnieniem:
— Nic mnie już nie boli... Gdy ty jesteś przy mnie, bardzo mi jest dobrze... Jenny! Jenny!
Tymczasem dyrektor chodził po stajniach i pienił się ze złości. W sercu jego nurtowała zazdrość. Widział on dziewczynę na kolanach przed Orsem, a od pewnego już czasu cudne dziecko poczęło w nim wzbudzać jakby brzask niskich uczuć, nie dość jeszcze rozwiniętych. Ale posądził już ją i Orsa o romans, więc pragnął się zemścić. Znalazłby dziką rozkosz, gdyby ją wybił, bardzo mocno wybił, i tej chęci nie mógł się oprzeć. Po chwili zawołał na nią.
Wyrwała się natychmiast z rąk atlety i w mgnieniu oka znikła w ciemnym wejściu do stajen. Orso był jakby odurzony, bo zamiast iść za nią, poszedł chwiejnym krokiem do ławki i siadłszy na niej, począł ciężko robić piersiami.
Tymczasem dziewczynka, wbiegłszy do stajni, nie spostrzegła zrazu nikogo, albowiem ciemniej tam było jeszcze niż na arenie. Bojąc się jednak, aby nie posądzono jej, iż nie spełniła natychmiast rozkazu, wołała cichym i przestraszonym głosem:
— Już jestem tu, panie, już jestem!
W tej samej chwili ręka dyrektora chwyciła za małą jej rączkę, a chrapliwy głos wyrzekł:
— Come53!
Gdyby był gniewał się na nią lub krzyczał, mniej by ją to przerażało niż owo milczenie, w jakim prowadził ją w stronę garderoby cyrkowej. Przechyliła się więc w tył i opierając się co siły, powtarzała, jak mogła najszybciej:
— Mister Hirsch: mój drogi, mój słodki! nigdy nie będę...
Ale on prowadził ją przemocą do długiej zamkniętej komory, w której był skład kostiumów, i zamknął drzwi na klucz.
Jenny rzuciła się na kolana. Ze wzniesionymi oczyma ku górze, ze złożonymi rękoma, drżąca jak liść, zalana łzami, próbowała go przebłagać; on zaś zdjąwszy szpicrutę ze ściany, rzekł w odpowiedzi:
— Połóż się!
Uczepiła się wówczas rozpaczliwie jego nóg, bo prawie umierała ze strachu. Każdy nerw dygotał w niej jak naciągnięta struna, ale na próżno swoje zbladłe usteczka przyciskała błagalnie do jego wyglansowanych cholew. Przeciwnie: strach jej i prośby zdawały się go jeszcze podniecać. Chwyciwszy ją za opaskę spódniczki, rzucił na stos sukien, leżących na stole, potem przez chwilę jeszcze tłumił gwałtowne poruszenia jej nóg i wreszcie uderzył.
— Orso! Orso! — zawołała dziewczynka.
W tej samej chwili drzwi zatrzęsły się w zawiasach, zatrzeszczały od góry do dołu i cała ich połowa, wybita olbrzymią siłą, zwaliła się z łoskotem na ziemię.
W wyłomie stanął Orso.
Szpicruta wypadła z ręki dyrektora, a twarz pokryła się mu trupią bladością, bo też Orso wyglądał strasznie. Zamiast oczu widać mu było tylko białka, szerokie wargi jego pokryte były pianą, głowa pochylona jak u byka, a całe ciało zebrane w sobie niby do skoku.
— Precz! — krzyknął dyrektor, starając się krzykiem pokryć strach.
Ale tama była już zerwana. Orso, tak zwykle posłuszny na każde skinienie jak pies, nie cofnął się tym razem, tylko schyliwszy niżej jeszcze głowę, posuwał się złowrogo ku artyście na bacie, rozciągając jakby przemocą swe żelazne muskuły.
— Help54! Help! — zawrzeszczał artysta.
Dosłyszano go.
Czterech ogromnych Murzynów wbiegło co sił ze stajen przez wyłamane drzwi i rzuciło się na Orsa. Zaczęła się straszna walka, której dyrektor przypatrywał się, szczękając zębami. Przez długi czas widać było tylko kupę poplątanych ciemnych ciał, pasujących się w konwulsyjnych skrętach, ruchliwą, kłębiącą się, zwichrzoną; w ciszy, jaka zapadła, rozległ się czasem jęk, czasem chrapnięcie lub świst nozdrzy. Ale po chwili jeden z Murzynów, wyrzucony jakby nadludzką siłą z owej bezkształtnej masy, zakołysał się w powietrzu i padł obok dyrektora, uderzywszy z głuchym łoskotem czaszką o podłogę; wkrótce wyleciał drugi, a wreszcie ponad kłębem walczących podniósł się tylko Orso, straszniejszy niż przedtem, pokrwawiony i z włosem zjeżonym na głowie. Kolana jego gniotły jeszcze dwóch omdlałych Negrów55. Potem podniósł się i szedł znowu ku dyrektorowi.
Artysta zamknął oczy.
W tejże samej sekundzie uczuł, że nogi jego nie dosięgają już ziemi, potem uczuł, że leci w powietrzu, a jeszcze potem nic nie czuł, bo uderzywszy całym ciałem w pozostałą połowę drzwi, padł bez czucia na ziemię.
Orso obtarł się i zbliżył do Jenny.
— Chodź! — rzekł krótko.
Wziął ją za rękę i wyszli. Całe miasto goniło właśnie za procesją wozów i za maszyną, grającą Yankee Doodle — więc koło cyrku było zupełnie pusto. Papugi tylko, kołyszące się w obręczach, napełniały krzykiem powietrze. Dzieci szły ręka w rękę prosto przed siebie tam, gdzie na końcu ulicy widać było z daleka niezmierzone pole kaktusowe. Milcząc, mijali domy, ukryte w cieniu eukaliptów, następnie minęli miejscową bydłobójnię56, koło której kręciły się tysiące szpaków czarnych z czerwonymi skrzydłami, przeskoczyli wielki rów irygacyjny57, weszli w lasek drzew pomarańczowych i, wydostawszy się z niego, znaleźli się między kaktusami.
To już była pustynia.
Jak okiem sięgnąć piętrzyły się coraz wyżej kolczaste kępy; powikłane liście, wyrastające z innych liści, zagradzały drogę, chwytając haczykami za sukienkę Jenny. Czasem kaktusy wznosiły się tak wysoko, że dzieci były jakby w lesie jakim, ale też w tym lesie nikt już nie mógł ich znaleźć. Szły więc, skręcając, to na prawo, to na lewo, byle dalej. W miejscach, gdzie piramidy kaktusów były mniejsze, widać było na samym krańcu widnokręgu błękitne góry Santa Ana. Szły ku górom. Upał był wielki. Popielate szarańcze ksykały w kępach; promienie słoneczne zlewały się na ziemię potokami; wysuszona ziemia pstrzyła się siatką zapadlin, sztywne liście kaktusów zdawały się mięknąć od gorąca, a kwiaty były omdlałe i na wpół zwiędnięte. Dzieci szły, milcząc i rozmyślając. Ale wszystko, co je otaczało, było tak nowe, że wkrótce oboje oddali się zupełnie wrażeniom i zapomnieli nawet o zmęczeniu. Jenny biegała oczyma z jednej kępy na drugą, to znów zapuszczała badawczy wzrok w środek kaktusów, pytając od czasu do czasu cicho towarzysza:
— To to jest pustynia, Orso?
Jednak pustynia nie zdawała się być pustą, z dalszych kęp dochodziły nawoływania kogutów kuropatwich, a naokoło rozlegały się rozmaite dziwne klaskania, cmokania, mruczenia, słowem: najróżnorodniejsze głosy małych zwierzątek zamieszkujących kaktusy. Czasem zrywało się całe stado kuropatw; czubate biegacze uciekały piechotą na długich swych nogach, czarne wiewiórki dawały za zbliżeniem się dzieci nurka pod ziemię, na wszystkie strony pierzchały zające i króliki; susły, siedzące na tylnych łapkach przed jamami, podobne były do tłustych niemieckich farmerów, stojących we drzwiach domów.
Wypocząwszy małą godzinkę, dzieci poszły dalej. Jenny wkrótce zachciało się pić, na co Orso, w którym widocznie budziła się przemyślność indyjska58, poradził, nazrywawszy owoców kaktusowych. Było ich mnóstwo i wyrastały z jednych liści wraz z kwiatami. Wprawdzie, obierając je, pokłuli się oboje o delikatne jak włosy kolce, ale za to owoce smakowały im wyśmienicie. Słodkawy i kwaśny smak ich ugasił pragnienie i głód zarazem. Pustynia nakarmiła dzieci jak matka; posiliwszy się, mogli iść dalej. Kaktusy piętrzyły się coraz wyżej, można rzec, że wyrastały jeden drugiemu na głowie. Grunt, po którym szli, podnosił się z wolna, ale ciągle. Raz jeszcze ze wzgórza obejrzawszy się, ujrzeli Anaheim na poły rozpłynięte w oddali, podobne do wielkiej kępy drzew, rosnących na niskim stepie. Cyrku już nie było widać ani śladu. Szli jednak bardzo wytrwale całymi godzinami ku górom, które rysowały się coraz wyraźniej. Okolica zaczęła przybierać inną postać. Między kaktusami pojawiały się już różne krzaki, a nawet i drzewa. Zaczynała się lesista część podgórzy przy Santa Ana. Orso złamał jedno z mniejszych drzew i, poobrywawszy gałęzie, uczynił z niego maczugę, która w jego ręku mogła być straszliwą bronią. Instynkt Indianina szeptał mu, że w górach lepiej jest mieć choć pałkę niż gołe ręce, tym bardziej że powoli i słońce zaczęło już zniżać się ku zachodowi. Jego wielka ognista tarcza stoczyła się już nawet daleko za Anaheim i zapadała w ocean. Po chwili znikła, ale na zachodzie świeciły zorze czerwone, złote i pomarańczowe, podobne do długich pasem i taśm, porozciąganych na całym niebie. Góry jarzyły się w tych blaskach, kaktusy przybierały różne fantastyczne kształty, podobne do ludzkich i zwierzęcych. Jenny czuła się zmęczona i śpiąca, ale zdążali oboje co sił do gór, choć sami nie wiedzieli dlaczego. Jakoż wkrótce ujrzeli skały, a doszedłszy do nich odkryli strumień. Napiwszy się wody, szli dalej wzdłuż łożyska. Tymczasem skały, z początku rozproszone i przerywane, zmieniły się na jednolite mury, potem na ściany coraz wyższe i tak weszli w kanion, czyli wąwóz.
Zorze gasły; mrok ogarniał ziemię coraz większy. Miejscami, gdzie lianosy59 przerzucały się z jednej strony na drugą, tworząc jakoby sklepienia nad strumieniem, było zupełnie ciemno i wcale60 straszno. Na górze słychać było jakoby szum drzew, których z dołu nie mogli dojrzeć. Orso dorozumiewał się61, że to już puszcza, w której pełno było zapewne dzikich zwierząt. Od czasu do czasu dochodziły już nawet stamtąd rozmaite podejrzane głosy, a gdy noc zapadła, słychać było wyraźnie chrapliwe beczenie rysiów, ryki kuguarów i płaczliwe głosy kujotów62.
— Boisz się, Dży? — pytał Orso.
— Nie! — odpowiedziała dziewczynka.
Ale była już bardzo zmęczona i nie mogła iść dalej, więc Orso wziął ją na ręce i niósł. Sam jednak szedł ciągle naprzód, w nadziei, że trafi na jakiego skwatera63 lub na namioty meksykańskie. Raz lub dwa razy zdawało mu się, że widzi w oddali świecące oczy dzikiego zwierza. Przytulał wtedy jedną ręką do piersi Jenny, która już spała, drugą ściskał swoją pałkę. Sam był także strudzony bardzo. Mimo olbrzymiej jego siły, Jenny poczynała mu już ciężyć64 tym bardziej że niósł ją na lewym ręku; prawą chciał mieć wolną do obrony. Chwilami stawał dla nabrania tchu, potem szedł dalej. Nagle zatrzymał się i nadstawił pilnie uszu. Zdawało mu się, że z dala dochodziły go odgłosy dzwonków, jakie skwaterowie przywiązują na noc krowom i kozom. Ruszywszy śpiesznie naprzód, wkrótce doszedł do skrętu strumienia. Głos dzwonków stawał się coraz wyraźniejszy, a na koniec dołączyło się do niego szczekanie psa. Orso był już pewny, że zbliża się do jakiejś siedziby ludzkiej. Dla niego czas też był wielki; wyczerpał się przez dzień cały i poczynało mu sił brakować.
Minął jeszcze jeden skręt i ujrzał światło; w miarę jak posuwał się naprzód, jego bystre oczy poczęły odróżniać ognisko, psa, który widocznie przywiązany do pnia, szarpał się i szczekał, a wreszcie siedzącego koło płomienia człowieka.
„Boże, daj, aby to był człowiek z «dobrej książki»” — pomyślał.
Następnie postanowił obudzić Jenny.
—
Uwagi (0)