Przygoda Stasia - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖
Gdzieś na polskiej wsi, w drugiej połowie XIX wieku, żyje niespełna dwuletni Staś i jego rodzice. Spokojne, proste, wiejskie życie przerywa jednak emocjonująca przygoda z chłopcem w roli głównej.
Pewnego dnia matka udaje się z synem do młyna — zmęczona przyczepia na chwilę wózek z dzieckiem do wolnego powozu. Nagle powóz przyspiesza i porywa Stasia. Zrozpaczona kobieta prosi o pomoc organistę, z którym rodzina jest w konflikcie.
Nowela Bolesława Prusa została opublikowana po raz pierwszy w czasopiśmie „Kłosy” w 1879 roku. Przedstawiona w niej historia to nie tylko obrazek z życia wiejskiej rodziny, ale doskonały pretekst do nakreślenia losów dwóch rodzin i związania ich losów na tle obyczajowości chłopskiej z drugiej połowy XIX wieku. Przygoda Stasia to jedna z wielu krótkich form literackich autorstwa Prusa, w której przedstawia on polską wieś wraz z jej codziennością i problemami.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygoda Stasia - Bolesław Prus (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Widząc niepospolity rozwój duchowych i fizycznych przymiotów dziecka, poczęto myśleć o jego edukacji. Nauczono go mówić: „tata”, „mama” i „Kurta”, który przez pewien czas nazywał się tak samo jak „tata”; kupiono mu wysoki stołek z poręczą i podarowano piękną łyżkę lipową, którą Staś od biedy mógłby sobie głowę nakrywać. Ojciec, naśladujący we wszystkim matkę, chciał też jedynakowi swemu prezent zrobić i w tej myśli przyniósł pewnego dnia śliczną dyscyplinę na sarniej nóżce. Gdy Staś wziął do rąk cenny podarunek i zaczął ogryzać czarne dwuzębne kopytko, matka zapytała męża:
— Po coś ty to przyniósł, Józik?
— A na Staszka.
— Jakże? To ty go będziesz walił?
— Co go nie mam walić, kiedy on będzie taki wisus jak ja.
— Widzicie go!... — krzyknęła matka, tuląc syna. — A skądże ty wiesz, że on będzie wisus?...
— Niech no by nie był... to bym go dopiero prał!... — odparł dobrodusznie kowal.
Ponieważ w tej chwili Staś zaczął krzyczeć, rozgniewał więc matkę i nagiął ją do opinii ojcowskich.. Rodzice nie sprzeczali się już, uznali środek za niezbędny i — zawiesili dyscyplinę na ścianie, między świętym Florianem, który od niepamiętnych czasów jakiś pożar gasił, i zegarem, który od dwudziestu lat na próżno usiłował chodzić dobrze.
*
Niezależnie od pierwszych zasad moralności, opartych na sarniej nóżce, starał się kowal o nauczyciela dla syna. Był wprawdzie we wsi stały pedagog, ale ten więcej zajmował się pisaniem denuncjacyj i próbowaniem dobroci wódek aniżeli elementarzem i dziećmi. Chłopi i Żydzi gardzili nim, a cóż dopiero Szarak, który nie myślał bynajmniej obciążać nauczyciela edukacją swego syna, lecz od razu zwrócił się do organisty.
„Ma teraz Staszek piętnaście miesięcy — myślał za jakie trzy lata matka nauczy go czytać, a za cztery trzeba go oddać organiście...”.
Tylko cztery lata!... Dziś więc już wypadało zaskarbić sobie względy sługi Bożego, który golił się jak ksiądz, nosił długie czarne surduty, mówił przez gardło i wtrącał do rozmowy łacińskie wyrazy z ministrantury17.
Nie zwłócząc tedy, zaprosił Szarak jednego razu organistę do Szulima na miodek. Pełen namaszczenia artysta kościelny utarł nos w kraciastą chustkę, odchrząknął i — zrobiwszy taką minę, jakby chciał wypowiedzieć kazanie przeciw trunkom gorącym — doniósł Szarakowi, że dziś i zawsze, i przez wieki wieków gotów jest chodzić z nim do Szulima na miodek.
Organista był dumny, drażliwy, a nade wszystko — miał słabą głowę. Już przy pierwszej butelce zaczął bredzić, a przy drugiej rozczulił się i zawiadomił Szaraka, że go uważa prawie za równego sobie.
— Bo to widzisz, mój... Panie święty!... jest tak. Mnie, jako organiście, miechem dmą, i tobie, jako kowalowi... Panie święty!... także miechem dmą... Więc... niby już wiesz, co chcę powiedzieć? Oto, że kowal i organista to bracia... Cha! cha!... bracia! Ja, organista, i ty, smoluch!... Misereatur tui omnipotens Deus18!
Szarak, zwykle wesoły, przy butelce robił się ponurym19. Nie zdołał więc ocenić komplementu współbiesiadnika i odparł tak głośno, że go Szulim i paru gospodarzy usłyszało:
— Bracia, nie bracia!... kowal to prędzej do ślusarza przytyka, a organista... jak zwyczajnie organista: do dziada!...
— Co?... ja do dziada?... — krzyknął obrażony mistrz, przeszywając kowala płomieniejącym20 wzrokiem.
— A jużci tak!... Przecież wy się nawet modlicie za pieniądze i gracie ładniej, kiedy wam kto...
Nie dokończył Szarak, w tej chwili bowiem otrzymał butelką tęgi cios powyżej ciemienia, tak że szkło na sufit bryznęło, a lepki miód rozlał się po twarzy i świątecznych szatach kowala.
— Łapajcie go! — krzyknął poszkodowany, nie wiedząc, czy się obcierać, czy gonić organistę, który uciekał po linii według jego zdania najkrótszej, lecz w każdym razie bardzo pogiętej.
Teraz obecni wdali się między obrażonych. Wyrzucili za drzwi organistę i poczęli mitygować kowala, który nie posiadał się z gniewu.
— Dam ja ci, dławidudo!... — wrzeszczał Szarak, ujrzawszy za oknem uroczystszą niż kiedy fizjonomią21 organisty.
— Józefie!... kumie!... panie kowalu!... — perswadowali pośrednicy — uspokójta się!... Co się wam gniewać na pijanego?... On durny, on sam nie wie, co robi...
— Zbiję rozbójnika na nic!...
— Dajta spokój, panie Szaraku!... Co to bić?... bić nie każdego wypada... On ci także duchowna osoba i zaraz po wikarym pierwszy!... Jeszcze by was Bóg skarał...
— Nic mi nie będzie!... — odparł kowal.
— No, że wam nic... Ale macie żonę, dziecko!...
Ostatnie wyrazy cudowny wywarły skutek. Na myśl o żonie i dziecku rozbestwiony kowal uspokoił się i nawet usiłował stłumić w sobie uczucie zemsty. Jużci co prawda, to prawda, że organista idzie zaraz po wikarym; a nuż by się Pan Bóg za obicie go rozgniewał i na żonie lub dziecku krzywdy dochodził?...
Wyszedł z karczmy okrutnie markotny.
„Oj! z tymi dziećmi — myślał — to ci kłopot!... Mam dopiero jednego, a już muszę suszyć głowę o wynalezienie nauczyciela, tracić pieniądze na miód!... Jeszcze mnie za to przy ludziach poniewierają i swego oddać nie mogę, bo mi o dziecko strach...
Oj! Stachu, Stachu!... żebyś ty choć wiedział kiedy, co ja za ciebie wycierpiałem!... Daj Boże, żeby mnie choć żona nie zbeształa22!...”.
W domu nie obeszło się bez hałasu, ale odtąd Szarak jeszcze bardziej kochał syna, o którego edukacji myślał tak wcześnie i za co mu na głowie flaszkę miodu rozbito. Poczciwy kowal w parę miesięcy zapomniał o swojej krzywdzie, lecz strasznie było mu przykro, że się pogniewał z organistą, jedynym mężem, który mógł pokierować wychowaniem synka, co już sam chodził, gadać umiał i w ogóle niepospolite okazywał zdolności.
Tymczasem nadeszło lato, a wraz z nim chwila, w której nadspodziewanie dobrze miały zakończyć się ojcowskie kłopoty kowala.
*
Pewnego dnia położyła matka Stasia w sadzie pod gruszą, podesłała mu płachtę, podwinęła koszulkę i mówi:
— Śpijże tu, chłopak, i nie drzyj się, ty jagódko moja najsłodsza, jaką kiedy Pan Bóg stworzył i słońce wygrzało!... A ty, Kurta, ligaj23 przy nim i pilnuj, żeby mi go kura nie dziobnęła albo pszczoła nie ugryzła, albo jaki zły człowiek nie urzekł. Ja pójdę buraki pleć, a jak mi się tu nie będziecie dobrze sprawowali, to złapię tyczki i tak wam kości porachuję!...
Ale na samą myśl wykonania groźby schwyciła chłopca na ręce, jakby mu kto miał istotnie krzywdę zrobić, utuliła go, wycałowała i wyhuśtała, wołając pieszczotliwym głosem:
— Ja bym ciebie miała bić tyczką?... To Kurtę psubrata, nie ciebie!... Mój ty pączku... mój gołąbku... mój synusiu jedyneńki, złoty!... Nie śmiej się ty, Kurto, sobako kudłata!... nie przymykaj ślepiów, nie wymachuj ogonem, bo ty wiesz, że ja bym prędzej z ciebie trzy skóry zdarła, niż na niego, na Stasieńka mego serdecznego, jeden patyczek ułamała... Lu!... lu!... lu!... lu!... lu!...
A Kurta tył pod siebie zawinął, pysk z gorąca otworzył i czerwony jęzor wywiesił na lewo jak chustkę. Wyrozumiały pies i chytry!... On myśli sobie: „Gadaj ty zdrowa, a ja co wiem, to wiem, że ile razy sienniczek Staszkowi suszyć wypadło, tyle razy dostawał chłopak takie bicie, że w kuźni słychać było!...”.
Tak sobie myślał Kurta pyskaty, ale milczał, wiedząc, że od najlepszych racji mocniejszy jest — ożóg24, którym wszyscy domownicy, a gospodyni najpierwsza, mitygowali jego psie pretensje.
Staś tymczasem tarł oczy tłustymi pięstuszkami i lnianowłosą głowę pokładał na ramieniu matki. Gdyby umiał mówić rozsądnie, niechybnie by jej powiedział:
— Macie mnie kłaść, to kładźcie, bo po tym garnczysku kaszy z mlekiem dobrze człowiekowi spać się chce!...
Chłopiec by już sam zasnął z własnego przeświadczenia, ale matce wydawało się, że go usypiać potrzeba, więc znowu huśtała go i lulała, śpiewając:
Dopiero gdy jej zaciężył i wetknął głowę między ramię a piersi, położyła go na płachcie, targnęła Kurtę za mokry język i oglądając się, poszła w głąb sadu.
Staśkowi płachta zgrzebna, a pod nią ziemia wydały się trochę zimne i twarde po matczynych objęciach. Więc choć mu nogi doskonale spały, głową ocknął się jeszcze i podźwignął na tłustych rączkach. Chciało się dziecko rozejrzeć: gdzie matka?... a może i popłakać za nią. Ale że był mały jeszcze, więc dobrze rozglądać się nie umiał i zamiast przed siebie patrzył pod siebie, na murawę. Tymczasem uczciwy Kurta raz i drugi oblizał go zawiesiście po opalonej twarzy i zaczął iskać w głowę tak serdecznie, że Staś upadł na lewy bok, podłożywszy sobie tłusty łokieć pod skroń. Jeszcze chciał się podźwignąć, oparł nawet prawą rękę na płachcie i usiłował rozplątać nóżęta. Ale w tej chwili palce u rączki rozbiegły mu się, wiśniowe usta rozchyliły, oczy gwałtem przymknęły i — zasnął. W jego wieku sen bywa mocny jak najtęższy chłop: pokłada człeka pierwej, nim się z nim zacznie borykać...
Wtedy od łąki świeżo skoszonej, gdzie długimi rzędami najeżone i pękate kopice dumały, powiał wiatr gorący jak dmuchanie słońca. Połaskotał przysadziste kopy, pogwizdał w dziuple spróchniałym wierzbom, które na próżno chciały go machaniem gałązek odstraszyć, przecedził się przez pleciony płot i pociągnął po kowalowym sadzie. Zielone liście buraków z pąsowymi wypustkami, wysmukły koper i pierzasta pietruszka zaczęły się trząść jak w febrze, prawdopodobnie ze złości, bo to leniwy naród i nie lubi, aby go dotykano. A rozczochrana nać kartofli, jaskrawe słoneczniki i bladoróżowe makówki kiwały się jak Żydzi w bożnicy, zgorszone widać lekkomyślnością wiatru, który pszczoły od ulów het odpędzał, a samej kowalowej czepiec na głowie przekręcał, choć ona, mimo dwudziestu jeden lat, matka przecie Stasiowa, pani i gospodyni wszystkiego, co tylko jest w sadzie, w chacie, w oborze i na sześciu morgach pola...
— Aj! zbytki! zbytki!... aj, jakie zbytki ten wiatr wyrabia! — szemrały czerwonogłowe makówki, poglądające w niebo słoneczniki i tęga nać kartoflana.
A okrągłe listki gruszy, pod którą Stasia ułożyła matka na spoczynek, jak uczciwe piastunki szeptały:
— Cicho!... cicho!... cicho!... bo mi dziecinę rozbudzicie!...
Kurcie, który lubił być czynnym i w najgorszym razie przynajmniej karbował wieprzkom kłapciaste uszy, poczęło się okrutnie nudzić.
„Co za świat! — myślał — na którym dzieci tylko śpią, gospodyni bawi się rwaniem listków, drzewa zamiast uczciwie pracować kiwają się i szeleszczą, bocian na klekotanie zrywa piersi, a gospodarz z chłopakami — nie robią w kuźni nic, tylko ruszają miechem i kują!... On małym młotkiem bije w kowadło: dyń! dyń! dyń! dyń!... a chłopcy wielkimi młotami w żelazo: łup! łup! łup! łup!... aż iskry lecą. Stałem nieraz przed kuźnią, tom widział...”.
I z rozpaczy nad powszechnym lenistwem upadł pracowity Kurta na bok, aż ziemia jękła, spłaszczył się i nogi wyciągnął przed siebie, a chcąc lepiej uwydatnić pogardę dla świata, przymknął oboje oczu, aby na nic nie patrzeć...
Wtedy przed wzrokiem jego niespracowanej duszy rozwinęło się pole pełne kapusty należącej do gospodarza, wśród której żerowały stada zajęcy przebierających łapkami i nastawiających uszy jak palce...
— Ach, damże ja wam, hultaje! — szczeknął Kurta i dalejże gonić szkodników na wszystkie strony!...
Gonił i gonił, a pole przeciągało się do nieskończoności, zające mnożyły się jak krople deszczu ulewnego, a gospodarz, gospodyni i chłopcy patrząc na tę jego bieganinę wołali: „Aj! Kurta, jaki to pies pracowity, ani godzinki nie odpocznie!...”.
A Kurta wyciągnął się i cwałował tak, że aż ogon, który nie mógł podążyć za nim, został gdzieś z daleka. Ledwie dyszał, ale gonił.
Wtem nad głową marzącego psiska poczęła krążyć mucha i wymyślać mu cieniutkim głosikiem:
— Oj! Ty... ty... kundlu jakiś!... próżniaku!... Najadłeś się osypki26 i kiedy cały świat rusza się na słońcu, ty leżysz jak kłoda i drzemiesz!...
Ocknął się pies i kłap! na muchę zębami.
— Widzicie ją, darmozjada!... Ona mi tu będzie leżenie wymawiała, kiedy ja zające wyganiam z kapusty!...
I nie chcąc na obronę swego honoru czasu tracić, wyciągnął się jeszcze lepiej i — wrócił do czynności. A mucha wciąż krążyła nad nim, choć się marszczył i pazury nadstawiał, i piszczała:
— Oj! ty!... ty... kundlu jakiś, legarcie27!... Kazali ci dziecka pilnować, a ty się sam wysypiasz, próżniaku!...
I od tej chwili koper i pietruszka, nać kartoflana, makówki i słoneczniki, wiatr na niebie, oddech śpiącego Stasia, bociany na szopie i młoty w kuźni — wszystko to w takt szemrało:
— Leń Kurta!... leń Kurta!... leń Kurta!...
Ale pracowity Kurta wyciągnął się pod gruszą i precz gonił zające!
*
Gdy tak Staś i Kurta spali ładnie pod chuchaniem ciepłego wiatru, Szarakowa obrała liszki z kapusty, oporządziła buraki i poczęła rwać w przetak sałatę na obiad. Dobre to ziele żyło sobie w kącie sadu, przy chruścianym płocie, co biegł wzdłuż drogi. Gospodyni klękła nad nim ostrożnie i wybierając młode listki, myślała: jak się też sałata ucieszy, kiedy ją w gorącej wodzie z kurzu obmyją, poleją octem i słoniną okraszą!
Narwała już z pół przetaka28, prawie tyle, ile było potrzeba, gdy na drodze rozległ się szmer drobnego, powłóczystego chodu i stukanie kija o ziemię. Jednocześnie usłyszała Szarakowa jakby rozmowę:
— Ustatkujesz ty się w końcu, ha?... — pytał zmęczony głos niewieści.
Kowalowej zdawało się, że odpowiedział na to krótki, niewyraźny szelest, jakby kto kij ciągnął po piasku. Potem znowu nastąpiło kilka kroków i stukanie połączone z owym osobliwym szelestem.
— Psiawiara! — mówił głos gniewnie. — Tak mi się wywdzięcza, żem mu tyle świata
Uwagi (0)