Zagadka - Eliza Orzeszkowa (bezpłatna biblioteka cyfrowa txt) 📖
On i ona. Spotkanie niby przypadkowe, ale bardzo wyczekiwane. Rozmowa przechodzi we flirt, a flirt w coś jeszcze poważniejszego.
Do miasta przyjeżdża piękna dziewczyna z małego dworku. Niby do ciotki, ale tak naprawdę w poszukiwaniu chłopaka, który był z wizytą na wsi jakiś czas wcześniej. Spotykają się i oderwać się od siebie już nie mogą. I niby wszystko już wiemy, i już trzymamy za nich kciuki, kiedy dowiadujemy się o tej trzeciej. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zagadka - Eliza Orzeszkowa (bezpłatna biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Nizko pochylił się do jej ręki i złożył na niej pocałunek pełen czci. Potem prosić zaczął, aby jutro mogli znowu znaleźć się razem w tym ogrodzie.
— Jeszcze tylko jutro... Potem pani rzuci się w wir światowy, ja będę też bardzo zajęty... Ale jutro jeszcze, tylko jutro!
— Dobrze, ależ dobrze! cóż to ważnego? ogród ten taki miły, a ja po to przecież tu przyjechałam, aby przyjemnie czas przepędzać... Dziś jeszcze odwiedzę Janinę, a jutro pan przyjdzie do nas i razem tu przyjdziemy...
Z oczyma, które znowu od czegoś uciekając, błądziły po drogach i trawnikach ogrodu, rzekł oschle:
— Niech pani do panny Skierskiej nie idzie... jej tu niema. Wyjechała.
— Dawno wyjechała? na długo?
— Nie wiem nic, ale wyjechała.
Przed kilku godzinami jeszcze, wiadomość ta sprawiłaby jej zmartwienie; teraz powiedziała „szkoda” i, topiąc wzrok w zieleni ogrodu, zawołała:
— Idźmy!
— Dokąd?
— Gdzie oczy poniosą!
— Wybornie! Może na koniec świata! Wie pani! wyborna myśl! A gdybyśmy tak z panią poszli... pojechali razem na koniec świata!
Powiedział to ze szczególną powagą, a ona, bawiąc się drżeniem głosu, filuternie mrugnęła powiekami:
— Dobrze! Jutro puścimy się do Australii. A teraz, niech mi pan jeszcze pokaże trochę tych grobowców, które powstały nad znikłem w ziemi morzem pokoleń...
Odeszli aleją ogrodu. Dwie ich postacie młode, zgrabne, z cichą i szybką rozmową oddalały się pomiędzy dwiema ścianami zielonemi, w migotliwej grze świateł i cieni. Za nimi zostawały coraz dalej jaśminy na krzakach, patrząc z pośród złota słonecznego tysiącem oczu śnieżnych, dużych...
Do pokoju, zwanego pokojem z kanarkami, wpadła jak różowy, śmiejący się, skrzydlaty wybuch szczęścia i wprost od drzwi rzuciła się na szyję starej kobiecie, która sypała ziarno do klatki. Całowała ją w twarz i w ręce.
— Przepraszam! przepraszam! Spóźniłam się na obiad, pewno ciocię zaniepokoiłam! Głodna jestem okropnie! Wcale nie wiedziałam, która godzina i dopiero, jak usłyszałam zegar bijący na tym starym kościele...
— Zawsze przecież masz przy sobie zegarek...
— Nie patrzałam, nie pamiętałam... Dopiero teraz czuję, że mi się jeść chce... Pan Bohdan Olski pokazywał mi w mieście tyle rzeczy nieznanych, pięknych, bardzo dawnych...
— Pan Olski? Ten sam, który...
— Ten sam, ten sławny... Spotkaliśmy się wypadkiem. O, Boże! jak ten kanarek śmiesznie przekrzywia główkę do ziarnek! Ogromnie lubię ptaki! Ciocia nie może dosięgnąć drugiej klatki? Proszę pozwolić, ja wskoczę na krzesło... Bardzo lubię sypać ziarno ptakom... W Liliowej mam gołębie. Czy ciocia lubi gołębie? Ja bardzo...
— Chciałabym wiedzieć, czego ty nie lubisz, mała?
— To prawda; wszystko lubię.
Zeskoczyła z krzesła.
— Jednak mam dziś zmartwienie...
— Nie znać tego...
— To nic. Mam jednak... chociaż nie zbyt wielkie. Janina Skierska... ta malarka...
— Wiem, wiem!
— Wyjechała! Niema jej tu teraz. A tak marzyłam, że się z nią zobaczę...
— Wyjechała? Kto ci to powiedział? Spotkałam ją wczoraj w ogrodzie. Znam ją dobrze z widzienia...
— Wczoraj? Czy podobna?
— Tak, tak. Jest w mieście najpewniej. Myślę jednak, że teraz pewinnabyś zjeść obiad. Zadzwonię, aby ci go podano. Wszak pomiędzy mnóstwem innych rzeczy, lubisz zapewne jeść obiad, gdy jesteś głodna?
Przeciw zwyczajowi swemu nie zawołała: lubię! Stała pośrodku pokoju, jak wryta.
— Czy podobna? Dlaczegóż więc...
Nie kończyła w myśli zapytania: dlaczego powiedział nieprawdę? Może wieść fałszywa, usłyszana i powtórzona? E! Pewno, pewno! Tyle plotek podobno rozchodzi się po miastach. Ach, jakże jutro będzie żartowała z niego! Nazwie go plotkarzem. Mężczyzna — i w dodatku sławny autor — plotkarz! Jakże będą oboje śmiać się! A może to... podstęp? Tak bardzo nie chciał — trzeciej osoby! „Żeby najlepszą była, dla mnie będzie najgorszą!” I to jest prawda. Ona sama czuje, że najlepiej im jest, gdy są tylko we dwoje. Tak bywało już i w Liliowej. Więc niezawodnie dlatego powiedział nieprawdę. Bardzo nieładnie jest mówić nieprawdę, jednak, rzecz dziwna! ona gniewać się, ani za złe brać mu tego — jakoś nie może. Tylko, nie może również przystać na to, aby obrazić i zranić kobietę, dla której nietylko ma przyjaźń serdeczną, ale nawet cześć. Bo oprócz przyjaźni, ma ona uczucie czci dla tej kobiety, która wiele przetrwać i przewalczyć musiała, zanim swoją iskrę twórczą roznieciła w gwiazdę, pięknie teraz świecącą na niebie sztuki i ojczyzny. Na szerokim świecie znana i wysławiana, przynosi chlubę krajowi. W porównaniu z tą kobietą, natchnioną i pracującą, czemże jest ona sama, prawie dziecko, którego lata upłynęły w pogodzie niezmąconej, i które dotąd dla nikogo nic nie uczyniło, mając tylko dla wszystkich najlepsze chęci? Jednak, pomimo różnic ogromnych muszą istnieć pomiędzy niemi podobieństwa i wspólności, bo ilekroć się spotykały, stosunek ich był nietylko poufały, lecz pełny wzajemnej ufności. Wiele świateł, wiele wiadomości o sztuce i świecie zawdzięcza Janinie Skierskiej, lecz więcej jeszcze tego szczęścia, że może uwielbiać istotę, ku której pociąga ją serce.
Więc naturalnie, teraz, gdy dowiedziała się, że wiadomość była plotką, czy podstępem, pojedzie do niej dziś, zaraz. Jutro, do starych dzielnic miasta i do ogrodu z jaśminami pójdzie — z plotkarzem we dwoje, bo pocóż ma sprawiać przykrość jemu i — sobie? Ale dzisiejszy wieczór przepędzi z Janiną. Jeszcze ma wiele czasu. Dni majowe długie. Od spóźnionego obiadu jeszcze godzina czasu do zachodu słońca.
Na godzinę przed zachodem słońca wyskoczyła z dorożki, wbiegła na schody dużego domu, zadzwoniła do drzwi, i gdy się otworzyły, weszła do ładnej bawialni artystki. Tu zawahała się, czy iść dalej... Może przeszkodzi... Lecz kroki jej sprawiły trochę szelestu. Za otwartemi drzwiami przyległego pokoju ozwał się głos kobiecy, w którego brzmieniu piersiowem i głębokiem czuć było uśmiech.
— Czy to pan, panie Bohdanie?
Jego imię? Czy on tu przyjść ma? Ależ to dzieciństwo! Imię to, choć rzadkie, nie on jeden przecież nosić może! Jednak, coś nogi jej do ziemi przykuło...
Z przyległego pokoju po raz drugi rozległo się pytanie, z wyraźniej tylko rozlaną w głosie słodyczą:
— Czy to pan, panie Bohdanie? Niech pan wejdzie!
Trzeba wejść. Stanęła w drzwiach otwartych...
— Ach, to ty, Cecylko!
Z pośród sztalug z płótnami, palet z roztartemi farbami, szkiców malarskich na ścianach, kawałków rzeźb wszędzie, a tu i owdzie sprzętów nielicznych, lekkich, kobieta wysoka i w szczupłości swej bardzo zgrabna, ze śmiałą gęstwiną ciemnych pierścieni włosów nad oczyma chmurnie błyszczącemi pośród zmiętej nieco cery, szybko postąpiła ku wchodzącej i objąwszy ją ramionami, w milczeniu złożyła dwa pocałunki na jej czole i ustach.
— Przyjechałaś? Kiedy? Jak to dobrze, że przyszłaś! Gdybyś mnie była jednem słowem zawiadomiła, przybiegłabym do ciebie... Zdaje mi się, że od wejścia twego powiały na mnie wszystkie cisze i wonie waszych kochanych stron. Ach, jak ja tam wśród was wybornie odpoczywałam! Tak odpoczęłam, że po powrocie zrobiły mi się najlepsze moje roboty. Chodż — że, usiądź tu! Muszę zapytywać cię o mnóstwo rzeczy i sama wiele ci opowiadać... Usiądź tu, a ja przy tobie! Może chcesz cukierków? Stawiam je tu, blizko... wszak je lubisz? Ty zresztą, jak dawniej, wszystko, co jest na świecie, lubisz! Prawda, wiosno?
Ze szczerą czułością w chmurnych oczach patrzała na tę różową, złotowłosą towarzyszkę, prawie dziecko w porównaniu z nią, kobietą dojrzałą na trudnych drogach pracy i na wyżynach natchnień artystycznych. Kilka lat tylko różnicy wieku, ale takich, że do szczętu starły z niej barwy wiośniane. Chód i postawy miała pomimowoli wzorowane na tych posągach, z których oczy jej nieraz napawały się pięknem; pomimowolna też glorya talentu i sławy zdawała się unosić nad śmiałą gęstwiną ciemnych pierścieni jej włosów. Czoło, po którem myśl skupiająca się nad zadaniami życia i sztuki przeciągnęła cienką brózdę, jak nitkę z ciemnego pasma, pochylając nad czołem towarzyszki, do „śniegu w polocie” podobnem, zapytywała, mówiła, wywoływała wspomnienia miejsc i chwil, które były im wspólne. Dość długo dwa ich głosy z brzmieniem zupełnie różnem mieszały się z sobą w szybkich i nieraz jednoczesnych pytaniach i odpowiedziach, aż jeden z nich, kryształowy zwykle, teraz trochę stłumiony, przemówił:
— Gdy miałam tu wejść, dwa razy zapytałaś głośno: czy to pan, panie Bohdanie? Kto to ten pan Bohdan, którego przyjścia oczekujesz, Janiu?
— Pan Bohdan Olski...
Głos kryształowy ciszej niż zwykle zapytał:
— Ten autor?
— Tak... Nie znasz go naturalnie.
Chwilę trwało milczenie.
— A ty, Janiu, znasz go zblizka?
Artystka, w jednej ze swych posągowych postaw, uśmiechała się.
— Czy go znam zblizka? Jest to, Cecylko — mój narzeczony!
Przy tych słowach z chmury, zalegającej głębię jej źrenic, wystrzelił promień jasny i gorący. Przeobraziła się; stanęła cała w łunie radości.
— Od kilku miesięcy jesteśmy zaręczeni. Tej zimy poznaliśmy się z sobą i w kilka dni potem już wiedziałam, że się stanie. Oboje mamy usposobienia wrażliwe, przytem, zbliżyły nas odrazu wspólności umysłowe, artystyczne... Ślub weźmiemy w jesieni i zaraz potem wyjedziemy na czas jakiś zagranicę na studya... On i ja, potrzebujemy zarówno uczyć się jeszcze, wzrastać, na skrzydłach nauki i pracy wzlatywać coraz wyżej — ad astra! We dwoje lot szczęśliwy...
Urwała i zawołała.
— Jakież dziwne światło rzuca na ciebie ta zielona draperya! Wyglądasz tak, jakbyś miała zemdleć! Nie chcę cię widzieć taką. Poczekaj chwilę na ciąg dalszy mego poematu... Usunę tę draperye.
Wspięła się na ładnie wyrzeźbioną drabinkę i z ramionami wysoko podniesionemi usuwała z nad głowy towarzyszki fałdzistą materyę, która pod smugą zachodzącego słońca rzucała refleksy światła zielonawego. Cecylia zaś na szerokiej otomanie mocno skrzyżowane ramiona przyciskała do serca, które „wierzyło we wszechprzestrzenność i wiekuistość błękitów”.
Janina stała przed nią zaniepokojona.
— Nie! to nie draperya temu winna! Jesteś blada i zmieniona...
— Jestem trochę chora. Przyjechałam tu właśnie dlatego... aby lekarzy... Nie zważaj na to! Już przechodzi... przeszło...
Sięgnęła do pudełka z cukierkami, stojącego tuż obok na małym stoliczku.
— Więc czujesz się bardzo szczęśliwą?
Uczuła sama rękę swą ujętą w giętkie, nerwowe dłonie artystki.
— Pierwszy raz w życiu zobaczyłam, jak wygląda szczęście. Cudnie wygląda ono, Cecylko! Zdaje się, że teraz dopiero, odkąd się z niem spotkałam, uczułam wartość życia... Przedtem, było ono tylko obowiązkiem, teraz jest... taką radością! Po raz pierwszy zrozumiałam wyrazy: radość życia. Bo ty wiesz: nie urodziłam się tak jak inne w gnieździe wysłanem puchami, które co wiosny sypią się z topoli, ani mnie w kołysce usypiały śpiewy słowicze.
Z kamienną zadumą w oczach, Cecylia rzekła:
— Wiem. To prawda.
— Dzieciństwo moje było ubogie i srogie. Wzrastałam i żyłam pośród ludzi obcych, a potem, gdy uczułam w sobie szelesty skrzydeł mego anioła, tego anioła piękna, który rwał mnie w krainy podsłoneczne, ileż cierpienia, tęsknoty, walk... Z chłodem i głodem ciała i duszy, z twardością serc ludzkich, ze srogością sądów ludzkich, ze zwątpieniami o zdolnościach własnych, z omdleniami własnego ducha walczyłam, zanim zdołałam światło, które było we mnie, rozniecić nieco silnie, nieco trwale...
— Tak. Wiem. To prawda.
Był to szept zaledwie dosłyszalny, lecz jednocześnie wzięła z pudełka drugi cukierek, a gdy oczy jej zachodziły mgłą wilgotną, gryźć go zaczęła w perłowych zębach i głośniej rzekła:
— Nikt w świecie nie jest godniejszym szczęścia nad ciebie.
— Nie wiem; to wiem tylko, że je mam w sercu i w głowie, w snach i na jawie, gdy oczy otwieram na dzień wschodzący i gdy zamykam je do snu z myślą błogosławiącą świat, za wielkie dobra, które są na nim. To, widzisz, taka tęcza, z barwami przez samą rękę Bożą malowanemi na niebie ludzkiego serca. Jest w niej gorące złoto upojeń płomiennych, świeża zieleń nadziei, królewska purpura wspólnego panowania nad krainą ideałów, lecz nadewszystko, nad wszystkie barwy tęcz serdecznych głębszy, czystszy, rzadszy, droższy, szafir ufności bezgranicznej...
Oczy błękitne, które „nigdy dotąd nie widziały grzechów świata”, podniosły się na mówiącą, ciągle pod mglistą zasłoną kamiennie zadumane.
— Ufasz mu bardzo, Janiu?
— O, więcej, niż sumieniu własnemu, niż rozumowi własnemu, niż całej samej sobie. Po raz pierwszy w życiu ufam tak bez granic czyjejś prawości i miłości.
Usta, z których koralowego kielicha „wychodziły hymny uwielbienia dla wszystkiego, co istnieje”, drgnęły uśmiechem, od którego pobladł koral ich kielicha.
— Ależ, Cecylko, znowu pobladłaś silniej! Skąd to chorowanie tobie, wiośnie? Może ci dać trochę wina?
— Dobrze, Janiu. Daj mi trochę wina.
Przez kilka minut pozostała samą i wtedy z serca jej, które „jak jutrzenka, nic dotąd nie wiedziało, nad jakim dniem wschodzi”, podniosła się ku oczom łkająca fala łez; ale mocno przyciśnięte powiekami oczy, zwycięsko zwróciły ją sercu, po którem rozlała się, jak mętny opar ziemski po błękitnem niebie. Wkrótce obok pudełka z cukierkami stał na stoliczku kieliszek z blado-złotym płynem, a dwie kobiety na otomanie, pełnej poduszek, rozmawiały znowu.
— Muszę ci opowiedzieć, jak się to stało. Znaliśmy się już może od tygodnia, gdy raz spotkałam go wypadkiem na ulicy i dalej poszliśmy już razem.
Uwagi (0)