Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖
Gloria victis to zbiór opowiadań Elizy Orzeszkowej, zawierający osiem nowel: Oni, Oficer, Hekuba, Bóg wie kto, Gloria victis, Dziwna historia, Śmierć domu i Panna Róża. Pierwsze wydanie z 1910 roku zawierało tylko pięć pierwszych tytułów. Wszystkie utwory odnoszą się do wydarzeń roku 1863 — powstania styczniowego. Orzeszkowa ukazuje w nich nie suche fakty historyczne, ale emocjonalną relację, bogatą w opisy zarówno bohaterstwa, jak i cierpienia. To także głęboka refleksja autorki nad sensem wojny, walki i śmierci na polu bitwy.
Eliza Orzeszkowa to jedna z najsłynniejszych pisarek epoki pozytywizmu. W swoich dziełach realizowała postulaty epoki takie jak praca u podstaw, asymilacja Żydów, emancypacja kobiet, ale także podejmowała tematykę patriotyczną, głównie związaną z powstaniem styczniowym.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Wzruszyła ramionami:
— Atmosfera? A jakaż w moim domu atmosfera być mogła? Wiadomo, że polska. Czy chińska miała być albo angielska? Także pretensja! Polką jestem i dzieci moje w atmosferze polskiej hodowały się... Ale do walki występować to tym robakom małym nie pora jeszcze była...
Kniaź znowu ku ogromnemu biurku swemu odwrócił się i urzędowym tonem głosu mówić zaczął.
Teraz pani Teresa przed siedzącym sędzią synów swoich stojąc mówiła:
— Bo niech tylko książę zastanowi się i sam powie. Książe jest przecie człowiekiem cywilizowanym, a może i dobrym... Czy ja wiem? W każdym narodzie ludzie i źli, i dobrzy bywają. Proszę pomyśleć i powiedzieć, czy to jest sprawiedliwie i czy to jest ładnie dzieci w turmach zamykać, jakieś śledztwa sądowe nad nimi zaprowadzać? Przecież ani nie dla rozboju, ani dla hulanki, nie dla pieniędzy ani dla swawoli, ale ze szlachetnego serca, na ofiarę... za sprawiedliwość...
Brwi kniazia, jak krucze pióra czarne, drgnęły, rozdęły mu się nieco cienkie, wrażliwe nozdrza, z ust purpurowych wyszło syknięcie gniewne. Ze sprzętu, na którym w postawie niedbałej siedział, wstał i wyprostowany ironicznie mówić zaczął:
— Za wiele mówicie i... za śmiało! Patrzcie, abyście sami nie znaleźli się tam, gdzie są wasze małe gieroje (bohaterzy).
Ruchem tak nagłym, że aż czerwony motyl u szyi jej podskoczył, pani Teresa głowę w tył odrzuciła i zawołała:
— A jeżeli znajdę się tam, gdzie są dzieci moje, to i cóż? Także groźba! Dręczycie innych, dręczcie i mnie. Gotowa jestem. O dzieci swoje lękam się, nie o siebie!
Ale w chwili gdy to mówiła, spojrzenie kniazia pobiegło za otwarte okno i nieprędko już powrócić do niej miało. Spotkać się musiało z czymś bardzo miłym i pociągającym, bo razem z uwagą całkowicie się od niej odwróciło.
Z wyrazem zachwycenia, może rozkochania, najpewniej pożądania namiętnego kniaź patrzał na stojącą pośród wąskiego chodnika Inkę. Za otwartym oknem postać jej ukazywała się jak obraz blaskiem słonecznym wymalowany, ramami otoczony.
Na tle słonecznego blasku stała piękna dziewczyna w wiośnie życia, w śnieżnej bieli sukni, w jasnym złocie włosów, w zadumie marzącej, smętnej i niewymownie słodkiej.
Więcej niż linie rysów i kształty kibici uderzał w niej i oczy ludzkie do niej przykuwał ten wyraz słodyczy niewymownej, delikatności niemal rozwiewnej, smętku marzycielskiego. Zdawać się mogło, że tuż, tuż skrzydła rozepnie i do nieba uleci albo śpiewem anielskim rozebrzmi, albo z tęsknoty za rajem łzami brylantowymi zapłacze.
Na wyjście matki z domu tego czekała. Nie wiedzieć dlaczego naparła się dziś iść z matką. Dla pani Teresy właściwie było to: nie wiedzieć dlaczego; ona wiedziała.
— Zaczekam na ulicy wyjścia mamy stamtąd...
Czekała. Stała na chodniku i powolnym ruchem wzniesionych ku górze źrenic ścigała białe kwiaty pływające po błękitnym morzu, niemniej wiedziała i czuła, że przez otwarte okno patrzą na nią, lgną do niej, ogniem ją oblewają oczy męskie, czarne i płomienne, piękne oczy.
Rumieniec czerwieńszy, niż po delikatności cery i kształtów jej spodziewać by się można, co chwilę aż po brzegi włosów twarz jej powlekał i znikał, aby po chwili jak zorza wypłynąć znowu — różowe usta czasem drgały. Kniaź rumieńce i drgnienia wzrokiem chwytał, spomiędzy warg purpurowych błyskały mu w uśmiechu białe zęby. Wiedział, że ona wie o nim, choć na niego nie patrzy, tak jak ona czuła nie patrząc, że on ją pochłania wzrokiem. Była to rozmowa bez słów. Nie po raz pierwszy pomiędzy Inką i kniaziem się zdarzała.
Wnet po przyjeździe swym do miasteczka Inka uderzona została postaciami, ubraniami, wielu cechami ludzi, którym podobnych nie widywała dotąd nigdy. W mundurach obcisłych, wyprostowani i mnóstwem świecących ozdób błyszczący, mieli w sobie ten rodzaj elegancji i gracji, który zawsze i wszędzie ludziom wojskowym towarzyszy, ale który dla jej oczu był nowy zupełnie, niepodobny zupełnie do tego ich rodzaju, wśród którego wzrosła.
Ruchy ich, brzmienia głosów, śmiechy rozlegające się często na ulicy i we wnętrzach domostw, miały w sobie tę śmiałość — i wesołość, z jakimi chodzi po świecie i patrzy na świat — siła. Siła oręża pobrzękującego o kamienie bruku i rzucającego w świetle słonecznym połyski jak stal ostre i jak złoto świetne. Siła ogromu, który zwyciężał nieraz i był pewny, że zwycięży znowu. Siła ciał zahartowanych w musztrach, nie rozsłabionych w myśleniu, które całe i z chciwością podają się ku radości życia i jego rozkosznym użyciom. I jeszcze: jakiś rozmach szeroki, jakaś hulaszcza swoboda i zwycięska, triumfująca duma.
W szeroko od ciekawości otwarte oczy dziewczyny rzucały się, wyobraźnię jej ku sobie ciągnęły nowość, egzotyczność, błyskotliwość, pewnego rodzaju malowniczość. Bił w nią stamtąd powiew jakiś nierozumiany, nienazwany, lecz upalny, woni jakichś, radości nieznanych, i nienazwanych pełen...
Zaczęła roić.
W ciasnej, brzydkiej, dusznej izdebce zajezdnego domu, w upale nocy letnich, obok matki po całodziennych trudach i wzruszeniach śpiącej, zaczęła roić.
„To są rycerze. Rycerskie postawy i ubiory.”
Przypominała sobie Julka do partii odjeżdżającego, prostą jego odzież pasem skórzanym objętą i wózek jednokonny z powożącym Teleżukiem w baraniej czapie. Takie to było proste, pospolite, prozaiczne.
Przypominała sobie rozmowy i twarze pana Gustawa, młodych Korneckich, Julka i innych jeszcze z tej młodej gromadki, którą znała. Tacy w czasach ostatnich zamyśleni bywali, poważni, poważnymi rozmowami zajęci i takie to bywało smutne... nudne!
A ci są tak weseli, pewni siebie i na tak szczęśliwych wyglądają, jakby żadne nieszczęścia ani niebezpieczeństwa, ani smutki, ani nudy na świecie nie istniały.
Dobrze też im pewnie na świecie!
Niektórzy wprawdzie noszą czarne opaski na czołach. Ranieni snadź w bitwie... może tej samej, w której Julek! Ile razy przypomni sobie o nim, serce jej uszka pokazuje i oczy stają się wilgotne. Ale bo i po co to ludziom wojny sobie wytaczać i nawzajem zabijać, męczyć? Wiedziała wprawdzie dokładnie, wiedziała, po co i o co ta wojna, lecz wszystkie inne myśli tłumiła w niej myśl:
„A ja co temu wszystkiemu winna jestem? Za co ja mam pokutować?”
I serce z uszkami głęboko do wnętrza wtulonymi milkło, a głosy inne, niezrozumiane, nienazywane, z gwałtem, z gniewem, z niecierpliwością wołały:
„Mnie wszystko jedno! Ja chcę życia, radości, świetności! Ja chcę szczęścia!”
Tak roiła śród nocy, a z rana w świeżo kupionym, ładnym kapelusiku ulicą miasteczka biegła. Dotąd udręczeniem jej było, że takiego nie miała; uczucie wstydu, wprost cierpienia dotkliwe sprawiał jej ten, w którym przyjechała ze wsi.
O tym, aby od matki nowy otrzymać, myśleć było niepodobna. Więc po krótkim wahaniu poszła do jednej z towarzyszek starszych, majętniejszych i z najwdzięczniejszym przymileniem się swym poprosiła: „Pożycz”. Nie spotkała się z odmową i teraz w kapelusiku nowym i ślicznym ze sklepu, w którym nabyła go, wybiegła, gdy uderzyły ją, wprost jak dwa płomienie uderzyły w nią i warem ją oblały oczy idącego naprzeciw niej mężczyzny, jak noc czarne oczy wśród smagłej twarzy, pod kruczymi brwiami pałające. Jak dotknięcie żelaza rozpalonego spojrzenie to w policzki ją zapiekło. Słyszała, czuła, że on z drogi swej zawrócił i szedł za nią. Wiedziała, kim był. Parę już razy z daleka go była dostrzegła. On może po raz pierwszy spostrzegł ją i zauważył. Ale jak zauważył! Ślepiec chyba nie dostrzegłby wytrysłego mu na twarz wyrazu zaciekawienia i nagłej ekstazy miłosnej.
Idąc i za sobą słysząc stąpanie jego równe, silne, myślała:
„Jaki wysoki, zgrabny. I ten mundur jego, zdaje się, że aż iskrzy się, aż pała...”
Iskrzyły się, pałały w blasku słonecznym ozdoby bogatego munduru kniazia.
Kniaź! Nie znała dotąd ludzi tytuły takie noszących, bo ich w rodzinnej okolicy jej nie było. Czarem powiało na nią od wyrazu tego. Nie myślała o tym, skąd czar pochodził. Pochodził z wyobrażenia o bogactwie, potędze, z niepospolitości również i nowości. Nieraz już przedtem czuła ciekawość, jak wyglądać może człowiek mający tytuł księcia. Teraz wiedziała. Był młody, piękny, świetny.
Aż do bramy zajezdnego domu, w którym z matką mieszkała, szedł za nią. Chciał może dowiedzieć się, gdzie mieszka, i dłużej na nią patrzeć. Słyszała wciąż za sobą kroki jego równe, silne, czasem ostrogą srebrną pobrzękujące. U bramy domu stanęła i profilem ku ulicy obrócona nie na niego spojrzała, lecz kędyś w górę, w górę. Miała z tym spojrzeniem wyraz tęsknoty niewymownej, czystości anielskiej i wiedziała o tym. On zaś, na chodniku przystanąwszy, patrzał wprost na nią, śmiało i ciekawie, z zachwyceniem. Trwało to bardzo krótko, może pół minuty, lecz zadzierzgnęło pomiędzy nimi nić, której on zniknąć nie pozwolił. Kilka już razy odtąd znalazł się na jej drodze i słuchała potem rozlegających się za nią stąpań jego równych, silnych, z lekka i czasem srebrem ostrogi pobrzękujących. Kilka już razy policzki jej oblały się warem, gdy oczy na sekundę, na czas mrugnięcia powieki spotykały się z jego czarnym, płonącym spojrzeniem. I książęcym. I spływającym na nią spośród świetnego munduru.
Ale nie zamienili się dotąd słowem żadnym. Była to dotąd niema gra szukających się nawzajem wzroków i wyobraźni, krzyżujących się z sobą nici, które elektrycznością napojone... Lecz po cóż gry takie opowiadać? Rzecz to powszednia i powszechna, pospolita i na wszystkich szczeblach żywego stworzenia znana. Ince jednak wydawało się przygodą nadzwyczajną, triumfem upajającym, przedsmakiem czy przebłyskiem czegoś nad wszystko miłego i upragnionego...
Teraz ujrzała matkę opuszczającą mieszkanie kniazia. Z zupełnie prawie wygładzonymi na czole zmarszczkami, z radością w oczach do córki przypadła.
— Chodźmy! Chodźmy! Jakże długo czekać na mnie musiałaś. Ale cieszę się! Przyrzekł wydać rozporządzenie, aby Olek przez parę tygodni jeszcze w szpitalu pozostał. Wzmocni się trochę chłopak w wygodach lepszych i może przestanie lękać się tak okropnie celi więziennej. I codziennie z obydwoma widywać się nam pozwolił. Tak, mnie i tobie. Ja nawet dla ciebie nie prosiłam. Sam powiedział: „Może i dla córki pozwolenie weźmiecie; trzeba, aby siostra braciszków gierojów odwiedziła”. Nie rozumiem, skąd on wie, że ty na świecie jesteś. Ale zresztą nic dziwnego, oni wszystko o nas wiedzą.
Po drobnych ustach Inki uśmieszek się przewinął. Nie spostrzegła go pani Teresa, myślami i troskami swymi zajęta.
— Do szpitala, do Olka teraz polecę, powiem mu, że go jeszcze ani dziś, ani jutro do turmy nie wezmą, a potem dowiem się, co z Jankiem dziś... bo wczoraj taki był jakiś zdesperowany, posępny, że aż mnie strach zimny oblał. A ty pójdziesz ze mną do braci?
— Nie, mamciu, pani Awiczowej i Tosi przyrzekłam, że dziś u nich... że dziś u nich w szyciu jakimś pomogę...
— Kiedy przyrzekłaś, to dotrzymaj i dobrze, że choć trochę robotą jakąś się zajmiesz... Idźże do Tosi w tę stronę, a ja do Olka pójdę w tamtą...
U zbiegu dwóch ulic stanęły; pani Teresa rzekła jeszcze:
— Wiesz, Inka, ten kniaź, to może i niezły człowiek? Nie wytrzymałam dziś i może zanadto prosto z mostu prawdy mu nagadałam, aż nasrożył się — plecami do mnie, a twarzą do okna się odwrócił. Ale prędko jakoś złagodniał i z wielką grzecznością wszystko, o co prosiłam, zrobił.
Przez oczy i usta Inki znowu uśmieszki przeleciały, ale pani Teresa już na nią nie patrzała; pędziła w stronę szpitala więziennego.
Była już tam nieraz. Wkrótce po przybyciu tutaj znalazła się w tej sali widnej, dużej, gdzie na szeregach pościeli szczupłych leżały szeregi postaci w białe płótna owiniętych, sztywnych. Sztywność ciał i ciasność obejmujących je opasek czyniły je podobnymi do mumii na dnie sarkofagów wyciągniętych, lecz w białym świetle, które salę przez nie osłonięte okna zalewało, jak wypukłorzeźby z żółtego wosku odrzynały się od bielizny pościeli twarze z rysami przez wychudnięcie zaostrzonymi i oczyma pałającymi gorączką lub bólem. I jak nad mumiami, gdy dźwignięte są w górę wieka sarkofagów, unosiły się nad postaciami tymi wonie mdłe, ckliwe, wonie ziół i minerałów na leki przerobionych, zaprawione z lekka zapachem krwi.
Ranieni w zbrojnych walkach z obydwóch stron walczących.
Na jednej z pościeli leżała postać od wszystkich innych mniejsza, w wyszczupleniu swym i spowijającej ją bieliźnie zupełnie mała; z daleka już poznać można było, że dziecinna. Wychudła była, twarz miała żółtą, z rysami wyostrzonymi i oczyma, które śród nich błękitnością turkusów świeciły.
Gdy pani Teresa po raz pierwszy do sali tej wchodziła, dziecko to krzyknęło: „Mama!” i ruchem namiętnym padło w objęcia, które je długo obejmowały, kołysały, do piersi tuliły bez słów. A potem:
— Robaku mój! Skarbie mój! Dziecko ty moje nieszczęśliwe, najmilsze! A cóżeście wy najlepszego razem z Jankiem uczynili! Czyż ja mogłam przypuszczać, aby wam to w głowach powstać mogło! Toż dzieciaki z was jeszcze, siły nie mające, nic o takich rzeczach nie wiedzące i nie umiejące... Ach, złe wy dzieciaki, niegodziwe, żeby taką biedę na siebie i na mnie...
On, ręce jej pocałunkami pożerając, ze szlochami szeptał:
— Niech mamusia nie gniewa się, niech mamusia przebaczy... my mamcię nieszczęśliwą uczynili, ale myśmy myśleli, nam zdawało się, my w sobie czuli...
Z nową mocą w ramiona go schwyciła, już pocieszając, szepcąc:
— Podrzuciło was coś w górę, biedaki moje, jak te listeczki, które wiatr podrzuca ku niebu wysokiemu, ku pięknej gwieździe was podrzuciło... ale przedwcześnie, ale nadaremnie! Chwała Bogu, że żyjecie! Dorośniecie i wtedy... A ja na was nie gniewam się, nie! Za podłe chęci, za podłe postępki ja bym was karała, przeklęła... A tak to tylko niedorosłość rozumków waszych... nieszczęście...
I zaraz:
— Jakże tam z raną twoją? Czy bardzo boli? Ach, ty robaku mój, biedaku, dzieciaku niegodziwy, najdroższy...
Rana, którą Olek otrzymał, śmiertelna nie była, jednak była ciężka. Coś mu w ramieniu kula kozacka porwała czy zgruchotała, tak że dotąd nie wiadomo było, czy kiedykolwiek całkowitą władzę w nim odzyska; przy tym na koniach kozackich, na wozach trzęsących bez opatrunku dziesięć mil wieziony, krwi mnóstwo utracił i matczyne tylko oczy poznać w nim teraz mogły pyzatego, rumianego chłopca, który gdy policzki wydął
Uwagi (0)