Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖
Gloria victis to zbiór opowiadań Elizy Orzeszkowej, zawierający osiem nowel: Oni, Oficer, Hekuba, Bóg wie kto, Gloria victis, Dziwna historia, Śmierć domu i Panna Róża. Pierwsze wydanie z 1910 roku zawierało tylko pięć pierwszych tytułów. Wszystkie utwory odnoszą się do wydarzeń roku 1863 — powstania styczniowego. Orzeszkowa ukazuje w nich nie suche fakty historyczne, ale emocjonalną relację, bogatą w opisy zarówno bohaterstwa, jak i cierpienia. To także głęboka refleksja autorki nad sensem wojny, walki i śmierci na polu bitwy.
Eliza Orzeszkowa to jedna z najsłynniejszych pisarek epoki pozytywizmu. W swoich dziełach realizowała postulaty epoki takie jak praca u podstaw, asymilacja Żydów, emancypacja kobiet, ale także podejmowała tematykę patriotyczną, głównie związaną z powstaniem styczniowym.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa (co czytać przed snem txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Aaaa!
Przed nocą widział, na własne oczy widział, jak pokładli się tam do snu i bliscy uśnięcia się zdawali, a teraz... Wstali snadź wśród nocy i dokądściś poszli. Dokąd? Nie zastanawiałby się nad tym Teleżuk w innym czasie, bo małoż to dokąd niedorośli chłopcy tacy latać mogą! Ale teraz miał podejrzenie pewne i obawy... niedobrze określone... niejasne, ale miał. Powstały w nim one już wtedy, gdy z Julkiem i dziatkowickim panem broń w Dębowym Rogu zakopaną odkopując spostrzegł, że ziemia poruszoną była, że ktoś tu po nich z rydlem około niej chodził... A potem Julek i dziatkowicki pan z wielkim zdziwieniem spostrzegli, że pudło z pistoletami odbite i że w nim dwóch pistoletów brakuje. A potem jeszcze i dwóch noży jakichś, co to ich panowie sztyletami czy kindżałami nazywali, zabrakło... Ale długo o tym nikt wtedy nie mówił; czasu nie było... Tylko znowu kiedy Julka do Dziatkowicz wiózł, prosić on jego zaczął, aby chłopców na oku miał, aby przed własnym dzieciństwem strzegł ich, bo kto wie, jakie głupstwa do głowy przychodzić im mogą... Wszystko to Teleżuk miarkował sobie w głowie, jedno do drugiego przykładając, aż teraz zaniepokoił się i wszystkie kąty ogrodu obszedłszy, szerokimi krokami ku wsi chłopskiej poszedł. Bawił dość długo, a powrócił snadź z powziętą wiadomością jakąś, bo z wielkim pośpiechem konia do wozu założywszy, nikogo w domu ze snu nie budząc, za bramę dworku wyjechał i skierował się w stronę lasów horeckich. O tym, co teraz działo się i dziać się miało w tych lasach, od pani Teresy wiedział. Konia zaprzęgając i potem na wozie siedząc, często z ust wydawał dźwięk przeciągły:
— Aaaaa! Aaaaa!
Dziwienie się wielkie i zgryzota w tym dźwięku brzmiały. I wyglądał Teleżuk na wozie swym ponuro, czasem tylko gniewnie.
— Oj, dałby ja im za to, dałby!
Biczem w powietrzu szeroko zamachnął, znowu głowę na pierś opuścił i w posępny kamień kształt człowieka na wozie mający zastygł.
A oni, gdy Teleżuk w pogoń za nimi z Leszczynki wyjeżdżał, już Kanał Królewski wpław przepłynąwszy ku horeckiemu dworowi zmierzali.
Nie wytrzymali tedy, poszli. Na wieść o bliskiej bitwie, o wojsku już nadchodzącym, rozbujała się ich wyobraźnia tak szeroko i mocno, krew w żyłach chłopięcych zawrzała tak gorąco, że wszystkie inne uczucia umilkły, wahania ustały. Śród nocy, pod lipą, w świetle pobłyskujących zza jej gałęzi gwiazd najnowszą odzież skórzanymi paskami przewiązaną i niekoniecznie całe obuwie przywdzieli, pistolety i kindżały za odzieżą schowali i wszystko to rękoma z niecierpliwości drżącymi uczyniwszy, cichutko odeszli.
Do partii poszli.
A jeżeli naczelnik nie zechce ich tam przyjąć? Może i on tak jak inni bębnami ich nazwie, do domu wracać każe?
Myśl to była piorunująca, ale otrząsnęli się z niej prędko.
Nie, tak być nie może! Naczelnik wielkim człowiekiem jest, a ludzie wielcy wszystko wiedzą i rozumieją. On ich zrozumie; on im powie: „Zostańcie, rycerze młodzi! Walczcie z nami i z nami zwyciężcie lub zgińcie!”
Zwyciężyć albo zginąć! Co za czar w trzech tych wyrazach! I naczelnik wypowie je do nich niezawodnie, a Julek zawstydzi się, że choć brat i — bohater, tak, bo pomimo wszystko bohaterem jest jednak, ich zrozumieć nie potrafił i — ocenić! Tak; nie potrafił on ocenić w nich takiej samej odwagi i takiego samego rzutu do bohaterstwa, jakie w nim były. Teraz przekona się.
Drogę do dworu horeckiego dobrze znali. Gdy Inka cztery lata z panną Awiczówną się uczyła, matka jeździła tam często i ich z sobą czasem zabierała. Niezbyt daleka to zresztą była droga. Trzy mile niespełna. Rozkosznie ją w kilka godzin przebyli, bo cudne były świeżość i jasność poranku i cudniejszymi jeszcze napełniające je uczucia. Czuli się krzepcy, silni, lekcy, nade wszystko wolni.
Zdawało się im, że okowy jakieś z nich opadły i że lecą, nie idą, ale wprost na niewidzialnych skrzydłach lecą ku przygodom nadzwyczajnym i zadziwiającym, ku czynom potężnym, do których prężyły się ich ramiona i zaciskały drobne pięści, ku słońcu jakiemuś wirującemu w oddaleniu ogromnym i rozrzucającemu na świat cały olśniewające, czarujące kolory i blaski.
Mieli zamiar przejść koło dworu horeckiego w sposób taki, aby przez nikogo tam spostrzeżeni nie zostać i w pobliżu dworu tego, w miejscu dobrze im znanym do lasu wejść. Lecz z pewnej już odległości dostrzegli, że we dworze dzieje się coś niezwykłego... Jakiś tłum ludzi na dziedzińcu rozległym, jakieś błyski metalowe w powietrzu, jakaś wrzawa grubych głosów. Za zasłoną krzaczystych wierzb, które ścieżkę polną obrzeżały, zbliżyli się jeszcze nieco, wzrok wytężając i jednocześnie zaszeptali:
— Żołnierze! Wojsko!
Z łatwością domyśleć się mogli, że wojsko to wkrótce pójść miało tam, dokąd i oni dążyli. Jednocześnie z tym domysłem uczuli oblewające ich od stóp do głowy gorąco. Gorąco zapału i niecierpliwości. Ach! Znaleźć się już tam — znaleźć się co prędzej tam, gdzie będzie walka, niebezpieczeństwo, pole do urzeczywistnienia marzeń tak długo snutych, ambicji tak długo skrywanych, bo przez ludzi nie zrozumianych i poniewieranych. Tyle jednak rozwagi im zostało, że zrozumieli potrzebę odejścia stąd jak najszybszego i przedostania się do lasu w miejscu od tego odległym. Tak uczynili. Jak myszy polne po zagonach i miedzach, pod krzakami i drzewami, głębią rowów u brzegów pól prześliznęli się, przesmyknęli i daleko, tam dokąd już z horeckiego dworu żaden błysk ani odgłos nie dochodził, do lasu wbiegli. Tu zziajani, bez tchu prawie, cali jeszcze od przeprawy przez wodę mokrzy, na mchy leśne pod sosnami upadli.
— Ot, szczęście! — szybko i głośno oddychając zawołał Olek.
Janek nic nie odpowiedział, ale na bladawej twarzy, ku przezierającym przez sosny błękitom niebieskim zwróconej, miał wyraz ekstazy. Porwał się też wkrótce z ziemi.
— Chodźmy!
Olek, choć nieco cięższym ruchem, na nogach stanął.
— Chodźmy!
Dobrze! Lecz w którą stronę lasu skierować się im wypada? Wiedzieli, że był ogromny i łączył się z lasami innymi, a w jakim punkcie jego znajduje się to, ku czemu dążą, skądże im wiedzieć? Pierwsza to była troska, która po opuszczeniu Leszczynki na nich spadła, lecz nie przywiązywali do niej wagi wielkiej. Olek zawołał:
— Ot, wielkie rzeczy! Będziemy lasem iść, iść, iść, aż znajdziemy...
— Zapewne! Nie połową kuli ziemskiej przecież jest ten las! Coś przecież dojrzymy czy usłyszymy, co nam wskazówki jakiejś udzieli.
Poszli i — szli, szli, szli... po ścieżkach przez trzody wydeptanych i po mchach sprężystych, trawach wysokich, wrzosowiskach suchych, po drogach nieszerokich, w mnóstwo kolein wyrzeźbionych, pomiędzy kolumnadami wyniosłych sosen i świerków, przez gęstwiny zarośli i wiklin, nad którymi konary odwieczne rozpościerały stare jak sam ten las drzewa liściaste, gałęziste, jak czary winem musującym, ptactwem świegocącym napełnione... przez te świergoty ptactwa i metaliczne, chóralne brzęczenie owadów, przez rozciągnięte od krzaku do krzaku złote smugi słoneczne, przez spadające od splątanych konarów płachty czarnych cieniów — szli, szli, szli.
Mali, wielkością otoczenia pomniejszeni, jak u zmęczonych i zarazem śpieszących się bywa, szczupłe ciała naprzód pochylając, z daszkami czapek głęboko na oczy osuniętymi wynurzali się z cieniów głębokich, przebywali osłonecznione polany, zatapiali się w gąszczach zarośli, wynurzali się z nich na ścieżki lub drogi, po których przesmykiwali się na kształt zajęcy, które na widnych przestrzeniach zdwajają szybkość biegu, instynktem gnane ku cieniom, schronieniom, zasłonom.
Nie słyszeli szczebiotu ptactwa ani brzęczenia owadów, nie spostrzegali wychylających się zewsząd kwiatów ani zrywających się spod stóp ich motyli, nie uczuwali grzęźnięcia stóp w pagórkach mrówczych ani czerwonych szram, którymi im jałowce i świerki znaczyły twarze i ręce.
Szli, szli, szli, głusi i ślepi, a jednak ze wszystkimi siłami istot swych skupionymi we wzroku i słuchu. Skupionymi i wytężonymi aż do bólu, aż do zapierania oddechu w piersi, aż do obezmyślenia wytężonymi, w oczekiwaniu, w poszukiwaniu namiętnym prawie do szału, upragnieniu jakiegoś odgłosu, przebłysku, czegoś, czegokolwiek, co powiedziałoby im, oznajmiło, wskazało: tam! tam! tam! idźcie, zlećcie pomiędzy zbrojnych, odważnych, bohaterskich z okrzykiem: „I my, i my!”
Okrzykiem tym, w miarę jak czas upływał, piersi ich coraz więcej nabrzmiewały. Pot perlisty występował na czoła, oblewał policzki, u Janka coraz bledsze, u Olka coraz czerwieńsze i często tak wydęte, jak bywało, gdy na rozkaz matki ogień w samowarze rozdmuchiwał.
I nic, nic, nic. Żadnego odgłosu ani błysku, ani koloru, który by oznajmiał, ukazywał.
O południu Olek zajęczał.
— Siądźmy trochę...
I upadł na ziemię pod rozłożystym drzewem. Janek niechętnie stanął przy nim. Starszy i sprężystszy, mniej czuł zmęczenie. Ale w zamian uczuł, że jest głodny.
— Olek, daj chleba!
Chłopak nagłym ruchem postawę leżącą na siedzącą zmienił i obu dłońmi po bokach się uderzył. Zmieszaniem zamigotały mu błękitne oczy.
— Zapomniałem wziąć!... — zajęczał.
Ale Janek ze spokojem przyjął smutną tę jednak wiadomość.
— No, cóż robić? Nic dziwnego, żeś zapomniał... Takeśmy się śpieszyli.
Obok brata na trawie usiadł.
— Trochę głodu! Co to znaczy? Czy tak jeszcze na wojnach bywa?
A Olek dodał:
— Spartanie to nieraz i bez wojny po trzy dni nic nie jadali, aby tylko hartu...
Wyprostował się nagle.
— Słyszysz, Janek?
— Słyszę... słyszę... słuchajmy!
Cóż usłyszeli? Jakieś w oddaleniu pewnym szemranie i niewyraźny, przez oddalenie tłumiony pogwizd... Odzywało się to i milkło, ale od tła innych poszumów i pobrzmiewań lasu odskakiwało.
— Może to...
— Może tam...
I zerwali się na równe nogi. W kierunku niewyraźnego szemrania i pogwizdywania poszli i szli, szli, szli, aż przyszli na dolinkę małą, u brzegu której wytryskiwał nie wiedzieć skąd strumyk wody srebrzystej, perlistej, przez dolinkę płynął i szemrał, brzęczał, jakby mowę ludzką, spieszną, tajemniczą naśladował. Nad strumykiem zaś rosły w miejscu pewnym do gromady zbiegnięte brzozy białokore, a w listowiu ich wilgi żółte skakały i gwizdały.
Uklękli nad strumieniem, pili wodę srebrzystą, perlistą, potem nią twarze i ręce omyli i dalej poszli.
Dość późna popołudniowa godzina znalazła ich siedzących na dywanie z traw, jak płatami śniegu usypanym kępkami kwiecia poziomkowego. Gdybyż to były jagody! Ogromnie przedwczesnym tej wiosny wszystko było w naturze i kwiat ten był przedwczesnym, jagody też zdarzały się już tu i ówdzie, ale w tym miejscu ich nie było, a im głód doskwierał. Wczoraj we wzruszeniu niezmiernym wieczerzy do ust wziąć nie mogli. Już przeszło dobę całą nie jedli. Jednak niby umowie jakiejś posłuszni o głodzie nie mówili ani słowa. Co do zniesienia przyszło, odważnie muszą znieść i broń Boże nie jęczeć ani narzekać po babsku! Oprócz głodu zmęczenie we wszystkich członkach czują, boć od północy wciąż idą i idą. Przez otwory niezupełnie całego obuwia nabrali pełno ciał obcych, igieł sosnowych, żwiru, które kłują i do krwi ranią spieczone stopy. Ale to wszystko nic. Te wszystkie rzeczy cielesne mężnie i w milczeniu zniosą. Zmartwienie ciężkie i troska gryząca ich w tej chwili, to błąkanie się po lesie już tak długie. Od wczesnego ranka aż dotąd błąkają się i — nic! Może od celu swego oddalają się coraz, zamiast do niego się przybliżać? Bieda! Co tu robić? Żeby choć człowieka jakiego zobaczyć, zapytać!
— Żeby to, tak jak dawniej bywało, pustelnicy po lasach mieszkali! — westchnął Olek i dalej snuł marzenia.
— Taki pustelnik przyjąłby nas w swojej lepiance czy jaskini, nakarmiłby i drogę nam pokazał... A teraz co? Nie ma na świecie pustelników.
— Za to leśnicy są, tylko że żadnego spotkać jakoś nie możemy; dlatego pewno, że prawie wszyscy w partii.
— Szczęśliwi!
— Aha! Im nikt nie bronił. Owszem, wołali ich, ułatwiali.
I znowu: co tu robić? W którą stronę iść, w którą nie iść!
Na pociechę czy dla uspokojenia pistolety zza odzieży powyjmowali i długo oglądali je ze stron wszystkich.
— Śliczne — zadecydował Olek.
— Co tam, że śliczne! Ważne to, że doskonale niosą...
— Uhu! Jak to ja wtedy do tej wiewiórki trafiłem...
W lesie, daleko od leszczynkowego dworku po wielekroć już broni tej próbowali pukając z niej i pukając. Olek raz wiewiórkę zabił. Naboi też wydali na to sporo, lecz mieli przy sobie zapas ich jeszcze znaczny.
— A scyzoryki?
W dziecinnych rękach, niedawno wodą srebrzystą, perlistą omytych, ukazały się z pochew dobyte, szerokie, w połowie zakrzywione noże. Promień słońca w stalowej powierzchni ich złociście zabłyszczał. Błysk ten jakby podrzucił ich w górę.
— Idźmy!
Poszli znowu, ale szli wolniej niż wprzódy. Tu i ówdzie zza drzew przerzedzonych widzieli tarczę słoneczną, już dużo ku zachodowi podsuniętą. Gdzie indziej kryła się ona przed nimi za gęstwinami nieprzeniknionymi, przez które na nich, na trawy, krzaki i w powietrze sypał się złoty deszczyk rozpylonych iskierek słonecznych. Wśród jednej właśnie z gęstwin takich o słuch ich obiło się coś nadzwyczajnego, grzmot nie grzmot, turkot nie turkot, coś co głucho potoczyło się lasem, w oddaleniu znacznym, niewyraźne, potężne, toczyło się czas jakiś — aż umilkło i po chwili niedługiej, po dwu minutach może, znowu się potoczyło.
Wśród przerastającego ich albo do szyi im sięgającego listowia krzaków, nad którymi z kolei listowie drzew rozpościerało pułap zaledwie przejrzysty, stali jak w ziemię wryci, słuchali, aż Olek krzyknął:
— Strz... strz... strzelają!
— Strzelają! — potwierdził Janek i bez porozumienia się, bez słowa, nagle, jednomyślnie, z jednostajną szybkością przez gęstwinę, w której odgłos grzmotu ich znalazł, w stronę odgłosu tego biec zaczęli. Ramionami, które nabrały sprężystości i mocy, rozgarniali, rozrywali przed sobą uploty gałęziste, rozdzierali je swymi ciałami, przeskakiwali nogami, które zdawały się być w tej chwili ze stali i elastyki utworzone.
Uwagi (0)