Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖
Cykl na który składają się trzy opowiadania” „Stracony”, „Dziwak” i „Pani Luiza”. Łączy je postać narratora — prawnika podejmującego się kolejnych zadań.
Orzeszkowa używa postaci prawnika do pokazania kilku obrazków z życia różnych sfer społecznych: robotników, arystokracji, ziemiaństwa. Tylko nowela „Stracony” faktycznie dotyczy rozprawy sądowej i ma wpływ na przebieg akcji, w pozostałych dwóch zawód narratora nie ma większego znaczenia. Tym, co te utwory łączy jest raczej krytyka relacji społecznych i wrażliwość na krzywdę. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Jestem zupełnie pewną, — dodała z uśmiechem tak uprzejmym i słodkim, iż nieledwie za serce chwytającym, — że pan lepszych, a raczéj... prawdziwszych dostarczysz mi wiadomości.
— Czy będą pomyślniejsze, nie wiem, ale że będą prawdziwe, o tém upewniać pani nie potrzebuję, — odparłem. — Ponieważ jednak wkładać pani raczy na mnie obowiązek, który ja znowu z przyjemnością przyjmuję, prosił-bym o plany i inwentarz dóbr, wedle których mógł-bym oryentować się, gdy będę już na miejscu.
— Plany... inwentarze... — powtórzyła z razu jak przez sen, wlepiając w twarz moję szafirowe źrenice swe, które przybrały wyraz dziecięcéj niemal naiwności. Po krótkiéj jednak chwili, śmiejąc się ze swobodą także dziecięcą, zawołała:
— Mais Vous me parlez de nouveau en grec, Monsieur! zkądże mogła-bym miéć te plany i te in... inwen... comment l’avez-vous dit? in... inwentarze? Co to właściwie znaczy? Może to tam gdzieś w Żmurowszczyźnie się znajdzie!
— W braku planów i inwentarzy, — rzekłem, — racz mię pani objaśnić w przybliżeniu przynajmniéj, jaką jest rozległość dóbr jéj, na ile folwarków są one podzielone i jakie obarczają je rządowe lub prywatne ciężary?
Patrzała na mnie długo, a w oczach jéj przebiegały i na rozwartych nieco ustach drgały powstrzymywane uśmieszki.
— Jak widzę, — rzekła, — panowie wszyscy jednostajnym przemawiacie językiem. Sam nawet książę Andrzej łaje mię nieraz, że nie wiem sama, co mam, i nazywa mnie z tego powodu małą filozofką. W istocie nigdy pojąć nie byłam zdolną, jak można zajmować się podobnemi rzeczami, troszczyć się o te wszystkie majątkowe sprawy i na tych materyalnych dobrach szczęście swoje zakładać. Co do mnie, chciej mi pan wierzyć, iż wszystko to nuży i nęka mię niewypowiedzianie, i że czuła-bym się prawdziwie poniżoną we własnych oczach, gdybym choć jeden dzień cały poświęciła tym powszednim, poziomym zachodom i rachubom...
Mówiła to z widoczną nieudaną szczerością. Słuchałem ją zdumiony.
— Łaskawa pani! — rzekłem, — jakże więc pojmować mam gniew jéj, który kolega mój miał nieszczęście ściągnąć na siebie, oświadczając, iż cyfra dochodów jéj dosięgnąć nie może owym dwudziestu tysięcy...
— O! — przerwała, — to wcale co innego! Ja tyle miéć muszę, aby módz się utrzymać!
Szczególna to była logika! Późniéj dopiéro przekonałem się o tém z wielokrotnego doświadczenia, że prawne zawikłania z kobietami bywają najczęściéj mniejszém lub większém morzem, do wypicia mężom prawa dawaném. Podówczas jednak nie posiadałem jeszcze doświadczenia tego i uczułem się zdziwionym, a bardziéj jeszcze zakłopotanym.
— Cóż tedy rozkażesz mi pani uczynić? — zapytałem. — Do kogo lub gdzie udać się mam po nieodzownie mi potrzebne papiery, regestra, dokumenta?
W chwili, gdy czyniłem to zapytanie, wzrok pani Luizy pobiegł ku stojącemu w rogu salonu bardzo ozdobnemu zegarowi. Od kilku minut już rzucała ona na zegar ten przelotne i zaniepokojone nieco spojrzenia.
— Pardonnez moi de grâçe, Monsieur! — odrzekła z roztargnionym uśmiechem, — nic o tém wszystkiém nie wiem! Nic a nic! Może zechcesz pan zapytać pana L., w jaki sposób radził sobie, albo zgłosisz się do dzierżawcy Żmurowszczyzny, pana Łudzińskiego...
Uśmiech jéj i mowa były pełne roztargnienia. Widoczném było, że zaledwie dosłyszała pytanie moje i, że odpowiadając na nie, myślała zupełnie o czém inném. Ale wymówione przez panią Luizę nazwisko dzierżawcy uderzyło mię. Było mi ono dobrze znaném.
— Więc to pan Łudziński jest dzierżawcą głównego majątku pani? czy nie pan Władysław Łudziński? — zapytałem.
— Oui... zdaje mi się, że mu na imię Władysław.
Władysław Łudziński był szkolnym kolegą moim. Z przyjemnością pomyślałem, że spotkam się znowu z przyjacielem pierwszéj młodości mojéj, dla którego zachowałem na zawsze przyjazne wspomnienie, i chciałem właśnie zapytać panią Luizę, na jakich warunkach dzierżawi on jéj dobra, gdy rozmowa nasza przerwaną została odzywającym się za plecami mymi stłumionym i niezmiernie uniżonym głosikiem kobiecym.
— Upadam do nóżek pani hrabiny!
Obejrzałem się i zobaczyłem wchodzącą do saloniku pannę Zuzannę Krzaczkowską, którą znało dobrze całe miasto, któréj zatém i ja nie znać nie mogłem. Była to kobiecina malutka i szczuplutka, z wiecznie, jak do pacierza, poniżéj piersi splecionemi rękoma i z nieznikającym ani na chwilę uniżonym uśmieszkiem na żółtych wargach, otoczonych rojami dziwnie przykro wyglądających zmarszczek. Słodziutka i pokorniutka osóbka ta miała jednak nadzwyczaj bystre, przenikliwe i błyszczące małe oczki czarne, któremi strzelała na prawo i lewo z niezmierną wprawą i niezmierném zamiłowaniem w rzemiośle podpatrywania spraw i grzechów cudzych. Z czego panna Zuzanna żyła i za co kupowała sobie bardzo czyste zwykle i wązkie czarne sukienki, płaszczyki z dziwacznemi pelerynkami i kapturki atłasowe, które zwyczajny i całemu miastu znany strój jéj stanowiły — nie umiem doprawdy powiedziéć. Podobno zajmowała się wyrabianiem siatek jakichś i haftów, które roznosiła po domach, otrzymując w zamian tu trochę pieniędzy, ówdzie obiad, gdzieindziéj wieczerzę i t. d. W ogóle była to jedna z tych ptaszyn, które, nic wcale albo bardzo niewiele orząc i siejąc, jadają przecież i piją do syta. Ptaszyn podobnych zresztą pełno jest w społeczeństwie naszém, a im która żwawiéj i ostrzéj szczebiocze, tém hojniejsze dary sypią się w dość żarłoczny zwyczajnie jéj gardziołek.
Cokolwiek bądź, obecność ubogiéj kobieciny téj, znanéj ze złośliwego plotkarstwa i uniżonego pochlebstwa, w domu tak wytwornym i wysoko w hierarchii społecznéj postawionym, jakim był dom pani Luizy, zdziwiła mię trochę. Zdziwienie to moje témbardziéj było usprawiedliwioném, że panna Zuzanna weszła do saloniku w sposób nadzwyczaj poufały, przez drzwi z wnętrza domu, więc zapewne przez garderobę i sypialnią wiodące, a pani Luiza poufałość tę przyjęła, jako rzecz bardzo zwyczajną i, z wdzięcznym uśmiechem skłaniając głowę ku przybyłéj wskazała jéj ręką krzesło, stojące nieco opodal od kanapy, na któréj siedziała sama.
— Proszę siadać, kochana panno Zuzanno, — rzekła, — proszę siadać, musisz być pani bardzo zmęczona... pogoda tak jest brzydka.
— Pokornie dziękuję pani hrabinie dobrodziejce, pokornie dziękuję! — kłaniała się i uśmiechała pokorna kobiecina. — Już to prawda, że dzisiejszy dzioneczek nam nie dopisał, a ja nawet wczoraj w wieczór modliłam się na tę intencyą, aby Pan Bóg obdarzył nas dziś słoneczkiem, bo wiem, że pani hrabina tęskni zawsze za słoneczkiem, i że zdrowieczko pani hrabiny cierpi bardzo na tém, kiedy chmurki niebo pokryją i światek zrobi się taki ciemny, że choć płakać ze smutku!
— W istocie, — zwróciła się do mnie pani Luiza, — dziwnie drażliwą jestem na wszelkie zmiany pogody. Widok słońca i pogodnego nieba rozwesela mię, dni zaś chmurne i dżdżyste wprawiają w smutek lub w stan nieprzezwyciężonéj apatyi. Zdaje mi się, że jestem arfą, na któréj strunach brzmią z kolei wszystkie tony zewnętrznéj natury. Dlatego téż klimat tutejszy, tak ostry i zmienny, blade lub chmurne niebo tutejsze działają na mnie dziwnie boleśnie i rozstrajająco...
— Pan Bóg łaskawy pozwoli pewno, że dla pani hrabiny wkrótce zaświeci znowu ciepłe słoneczko francuzkie. Pani hrabina uleci od nas, uleci, jak ta ptaszyna złota, a my tylko już chyba oczy sobie wypłaczemy po naszéj opiekunce i dobrodziejce!
— Kochana panno Zuzanno! — mówiła pani Luiza, spojrzeniem i uśmiechem, pełnym serdecznego uczucia, dziękując pokornéj babinie, która, jękliwym tonem słowa swe wymówiwszy, przesunęła prędko chustkę po oczach, niby dla szybkiego i niewidzialnego otarcia łez, roszących jéj oczy.
— Tak, — zwracając się do mnie, rzekła gospodyni domu, — kiedy mówiłam panu przed chwilą, że nie mam tu nikogo, ktoby mi był przyjaznym i szczerze oddanym, myliłam się. Zapomniałam o kilku duszach, które przywiązały się do mnie prawdziwie i gorąco, które są mi wdzięczne bez granic za jakąś odrobinę dobrego, ode mnie otrzymaną. Ale, — dodała po francuzku, — są to dusze takie oto, jak téj kobiety, którą pan widzisz... dusze proste i skołatane niedolą...
Mówiąc to, czuła się widocznie rozrzewnioną. Nie mogłem mylić się. Była dość naiwną, aby pokorne ukłony, słodkawe uśmieszki i jękliwym tonem wypowiadane pochlebstwa panny Zuzanny, przyjmować za czyste złoto gorących uczuć przywiązania i wdzięczności.
Przerwa zresztą, którą w rozmowie naszéj sprawiło wejście pokornéj a gadatliwéj kobieciny, zdawała się przybywać dla pani Luizy nadzwyczaj w porę. Kilkadziesiąt wyrazów, któreśmy zamienili między sobą o interesach majątkowych i pieniężnych, zmęczyły ją, znękały nieledwie. Pod wpływem znękania tego, rysy jéj sztywniéć już zaczynały, a na czole i wkoło oczów gromadziły się zmarszczki, których wprzódy nie spostrzegłem. Zniknęły téż one, jakby za dotknięciem czarnoksięskiéj różdżki, pod różową falą rumieńca, który nagle opłynął twarz i szyję pani Luizy, od grubych splotów pięknych, ciemnych włosów aż po puszyste zwoje białych koronek, okalających u góry aksamitną jéj suknią. Domyśliłem się od razu, dlaczego wprzódy spoglądała tak często na zegar. Oczekiwała gościa, którym był wchodzący w téj chwili do saloniku syn księcia Andrzeja, młodziutki książę Jan X.
Książę Jan był tak młodziutkim, że wśród domowych i przyjaciół, a nawet wśród szerszéj nieco publiczności nie nazywano go inaczéj, jak księciem Jasiem. Miał rok 21, wysmukłe i doskonale harmonijne kształty Antinousa, twarz o rysach prześlicznych i ciemnéj południowéj cerze, śród któréj łagodnym ogniem paliły się duże czarne oczy i purpurą korali rozkwitały pełne, drobniuchnym zaledwie czarnym wąsikiem ocienione, młodzieńczo świeże usta. Oprócz téj niepospolicie pięknéj powierzchowności, książę Jaś miał bardzo dobre serce, niezmiernie łagodny, potulny charakter i temperament, wbrew południowéj cerze twarzy, więcéj flegmatyczny, niż żywy. Była to zresztą indywidualność bardzo mało wybitna, nie w pełni jeszcze rozwinięta, z wolą osłabioną nieco despotyzmem ojcowskim starego księcia, z umysłem z natury już dość słabym, ku poezyi i miękkim, melancholijnym marzeniom zwracającym się przeważnie.
Pani Luiza powstała z kanapy z żywością poruszeń niemal dziewczęcą i wyciągnęła rękę ku młodziutkiemu książątku, które złożyło na niéj pocałunek pełen, jak mi się zdawało, synowskiego uszanowania. Najpiękniejszy uśmiech rozkwitał na bladawych jéj wargach, oczy błyszczały żywo i rzewnie zarazem, twarz jéj cała, z któréj nie zniknął całkiem płomienny przedtém, a teraz blado różowy już tylko rumieniec, przybrała przez te kilka sekund pozór o lat dziesięć przynajmniéj młodszy. Książę Jaś, w kilku z cicha wyrzeczonych słowach, oświadczył pani Luizie uprzejme pozdrowienie od księcia ojca swego, poczém przywitał się ze mną w zwykły sobie bardzo serdeczny sposób.
Od wejścia księcia Jasia rozmowa toczyć się zaczęła po francuzku. Jakkolwiek uważałem zawsze zwyczaj używania obcego języka w codziennych stosunkach i rozmowach za bardziéj jeszcze śmieszny, niż grzeczny, nie miałem tym razem nic innego do wyboru, jak popełniać śmieszność tę wraz z gospodynią domu, w którym gościłem, lub dopuścić się względem niéj niegrzeczności. Wybrałem naturalnie piérwsze. Mówić zacząłem po francuzku. Pani Luiza z zachwyceniem widoczném słuchała żartobliwego opowiadania mego o dzieciństwie księcia Jasia, które pamiętam z dawnych jeszcze czasów, gdy rodzice moi sąsiadowali na wsi z księztwem X. Powstała potém i lekko, wdzięcznie przeszedłszy salon, przyniosła nam wielką, kosztownie oprawną księgę, którą, jak mówiła, dziś właśnie otrzymała z za granicy. Był to poemat jakiś, przez Dorégo illustrowany. Pani Luiza przerzucała karty księgi i ukazywała nam z kolei ilustracye, które wydawały się jéj najbardziéj godnemi oglądania. Dało jéj to sposobność do czynienia różnych uwag, tak o treści poematu, jak o szczególnych cechach odznaczających olbrzymi talent rysownika, który go illustrował. Mówiła o tém wszystkiém z wielką łatwością i nieporównanym wdziękiem słowa. Znać było, że posiadała wysokie bardzo ukształcenie w rzeczach artystycznych i niemniejsze w nich zamiłowanie. Książę Jaś, który także uwielbiał poezyą i w ogóle sztuki piękne, potwierdzał najczęściéj zdania pani Luizy, a ożywiając się stopniowo, z uniesieniem mówić począł o różnych arcy-mistrzach i arcydziełach pędzla i ołówka. Wspomniał o Gavarnim.
— Gavarni! — podchwyciła pani Luiza, — oceniam go wedle wartości, ale kochać i uwielbiać jak Dorego nie mogę. Gavarni jest realistą, brak mu wzniosłego poczucia ideału. Stare żebraczki jego zachwycają mię mistrzowstwem rysunku i charakterystyki, ale, gdy długo na nie patrzę, zdaje mi się, że czuję obok siebie nieprzyjemny zapach łachmanów.
— A jednak, — zarzucił nieśmiało książę Jaś, — w żebraczkach Gavarniego dopatrują niektórzy bardzo wiele głęboko pojętych dramatów.
— Przekładam idylle nad dramata, — odparła z lekkim uśmiechem pani Luiza, — każdy z nas, żyjących na smutnym tym świecie, we własnéj piersi nosić musi mniéj lub więcéj głęboki dramat swego życia. Przyjemnie więc nam być musi, gdy pod przewodnictwem sztuki wznieść się możemy w idealne sfery kryształowo czystych uczuć i niezmąconego szczęścia. Dlatego téż, — dodała, — wolę o wiele niebo Danta nad jego piekło. Owe tłumy ciał nagich, wijących się w niewymownych męczarniach na dnie otchłani piekielnych, przejmują mię grozą i dziwnie bolesném politowaniem. Mogę nawet powiedziéć, że widok ich wiedzie mię nawet do grzechu zwątpienia. Mimowoli bowiem zapytuję siebie: czy podobna, aby Bóg nieskończonego miłosierdzia rzucał miliardy stworzeń swych w te miejsca cierpień bez miary ni końca. Ale gdy, idąc za myślą poety, tak mistrzowsko uwyraźnioną ołówkiem rysownika, patrzę na Beatryczę, spotykającą Danta u wrót niebieskich, lub wyobraźnią stąpam po śladach św. Matyldy, wiodącéj za rękę wieszcza ku najwyższemu Empireum, wtedy z pamięci i oczu moich znikają wszelkie nędze i szpetoty świata tego, wtedy czuję, jak dziwna pociecha jakaś wstępuje w me serce, wtedy najmocniéj i wszystkiemi siłami istoty méj wierzę i ufam...
Uwagi (0)