Sukienka balowa - Bolesław Prus (książki w bibliotece TXT) 📖
Państwo Kukalscy organizują wieczorek taneczny. Zapraszają na niego między innymi Artura, sympatycznego młodzieńca, oraz Helenę, piękną córkę pana Gwizdalskiego.
Artur ma nadzieję, że uda się nawiązać bliższą znajomość z dziewczyną. Helena natomiast usilnie próbuje przekonać swojego ojca, aby pozwolił jej wybrać się na przyjęcie.
Sukienka balowa to nowela Bolesława Prusa opublikowana po raz pierwszy w „Kurierze Warszawskim” w 1876 roku. Autor ukazuje w niej nie tylko obyczajowość dziewiętnastowieczną, związaną z relacjami damsko-męskimi oraz życiem towarzyskim, lecz także porusza problem traktowania służby, przedstawicieli niższych warstw społecznych. W ten sposób zwraca uwagę na to, jak ważne jest dostrzeganie ludzkich problemów — zwłaszcza tych, którzy potrzebują pomocy.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sukienka balowa - Bolesław Prus (książki w bibliotece TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
— Teraz posiadanie kamienicy — wtrącił skromnie Arturek — jest prawdziwym poświęceniem...
— Rozumie się! — mruknął okrutny starzec, patrząc na eleganta z pod oka. — Wydatki masz ciągłe, a twoi lokatorowie udają tymczasem wielkich panów i komornego po trzy miesiące nie płacą...
To powiedziawszy pan Horacy (on to był bowiem) wszedł do następnego pokoju i począł krzyczeć na Jasia.
Wystraszony Artur wymownie spojrzał na Helenkę i przeze drzwi pożegnał jej gwałtownego papę.
— Dobranoc! Dobranoc! — odpowiedział mu niechętnie stary.
Gdy młodzian znikł, pan Horacy wrócił do pokoju córki.
— Nie pojmuję, moja Helciu, jak możesz rozmawiać nawet z takim cymbałem? — rzekł ojciec.
— Ja, proszę papy, nie... Wszyscy zresztą mówią, że on jest bardzo dobrze wychowany...
— Co mi tam diabli po jego wychowaniu, kiedy się niczym nie zajmuje i komornego nie płaci...
— On żyje przecież z hrabiami i bankierami...
— Niech sobie żyje z diabłem, byle płacił! Ja nie kradnę, ani pieniędzy nie fałszuję, a rodzinę swoją utrzymać muszę. Co on sobie myśli?
— Wszyscy go szanują... On ma takie zdanie trafne...
— Co mnie po jego zdaniu, kiedy ja chcę pieniędzy! Dwa dni jeszcze daję mu folgi, a potem wysyłam komornika, ażeby wziął go za łeb, drzwi i okna powystawiał i z ciupy12 na ulicę wyrzucił... Skaranie boskie z tym elegantem!
Straszliwe groźby ojca nie przeraziły Helenki, która od dzieciństwa nasłuchała się mnóstwa pogróżek, nie widząc mimo to, aby wykonano z nich którąkolwiek. Ponieważ zaś zaprosiny z Hebesowiczów Kukalskiej drażniły ją do wysokiego stopnia, nie tracąc więc czasu, rzekła:
— Proszę papy, państwo Kukalscy zaprosili nas na wieczór..
— Co? Na wieczór?...
— Przecież tatko nie odmówi, bo by to było nieprzyzwoicie — mówiła Helenka, całując w rękę srogiego ojca.
Wobec tego aktu pokory, starzec zmiękł.
— Kiedyż to? — spytał.
— We czwartek, o jedenastej wieczorem.
— Co?... O jedenastej wieczorem... I może jeszcze tańcować będziecie do siódmej rano?... Nigdy! Niech diabli porwą wszystkie tańce... Pamiętam, panna Róża Hładyszewska tańcowała raz od 2 do 7, wyszła potem na dwór, dostała tyfusu i przejechała się na Powązki...
— Ale ja, papo, nie umrę.
— Nie umrzesz, bo nie będziesz tańcowała!
— Więc papo chce, żebym się cały karnawał nudziła? Już i tak nigdzie nie bywam!... — mówiła Helenka ze smutkiem. Ugodzony w serce starzec siadł na fotelu i pobożnie złożył ręce na brzuchu. Chwilę myślał a potem rzekł:
— Dobrze! Będziesz na nim, ale tylko do pierwszej.
Helenka rzuciła się ojcu na szyję, i obsypawszy go pocałunkami, nieśmiało dodała:
— Ale wie papo, że ja nie mam sukienki...
— Przecież dzięki Bogu nago nie chodzisz! — oburzył się ojciec, lekko odsuwając ją od siebie.
— Tak, ale widzi papa, nie mam sukienki balowej...
— A ile by taka kosztowała? — spytał pan Horacy stłumionym głosem.
— Najwyżej piętnaście, a może tylko dziesięć rubli — odparło niebacznie dziewczę, nie dostrzegając na twarzy ojca symptomatów nadzwyczajnego wzburzenia.
Starzec skoczył z fotelu, jak okręt wysadzony w powietrze dynamitem, i patrząc na córkę wzrokiem, którego mógł był mu pozazdrościć Abraham w chwili, gdy podnosił nóż na syna swego Izaaka, począł mówić głosem uroczystym:
— Za wywiezienie lodu z podwórza zapłaciłem 12 rubli, za piece 18, za śmietnik 4 ruble, razem 34 ruble. Teraz znowu zacieka mi dach nad stajniami, zepsuła się rynna u frontu, szwaczka i twój pan Artur nie płacą już kwartał za lokal... słyszałaś?...
— Słyszałam, papo — odpowiedziała przelękniona Helenka.
— A zatem... nie pójdziesz na bal! Nie pójdziesz na bal! Nie pójdziesz na bal! Ja na jednodniowe fatałaszki pieniędzy nie mam.
Potem pan Horacy wyszedł, strzelając wszystkimi drzwiami po kolei. Helenka miała ochotę rozpłakać się; uspokoiła się jednak trochę, usłyszawszy, że choleryczny starzec z odległości trzeciego pokoju miota złorzeczenia na Kukalskich, którzy wyprawiają bale, i na cukiernika, który zabrał piwnicę na piasek.
Mrok już zapadał, kiedy do mieszkania owdowiałego Gwizdalskiego weszła bardzo miła panienka, imieniem Klimcia, posiadająca czarne, figlarne oczy i wielkie łaski u popędliwego starca, który, mówiąc nawiasem, nigdy nie czuł wstrętu do płci nadobnej.
Pan Horacy, usłyszawszy w przedpokoju śmiech panien i echa pocałunków, trzaskających jak pocztyliońskie baty, wybiegł z rozpromienioną twarzą i zdążył jeszcze zdjąć z gadatliwej brunetki popielicową salopkę. Pomyślne to zdarzenie napełniło serce starego lwa bardzo sprawiedliwą dumą i uczuciem zadowolenia na cały wieczór.
Nastąpiły powitania, ukłony, szepty. Panny, ucałowawszy się w przedpokoju, powtórzyły całusy w pokoju jadalnym, a następnie w bawialnym. Potem wziąwszy się pod ręce, poczęły obiegać całe mieszkanie, a gwałtowny, lecz systematyczny starzec zapalił tymczasem własnoręcznie dużą lampę i rzucił parę klątw na bezczelnego cukiernika.
Gdy zajaśniało światło, rozmowa stała się ogólną.
— Moja ty, czy będziesz we czwartek na wieczorze u państwa Kukalskich? — zapytała Klimcia Helenki.
— Jesteśmy zaproszeni, ale papa nie chce! — odparła smutnie Helenka.
— Czy to prawda, panie Gwizdalski?
Stary zmieszał się.
— Ależ moja pani!... Ja Kukalskich bardzo szanuję, Helenkę bardzo kocham, lecz każdy bal pociąga za sobą niesłychane wydatki, a czasy są ciężkie.
— Cóż to za wydatek kilkanaście rubli na sukienkę, raz na rok! Mój ojciec jest także oszczędny, a mimo to nie odmawia mi takich małych przyjemności — mówiła Klimcia.
Czy to skutkiem wpływu gorąca, czy też argumentacji miłej brunetki, której czarne oczy posiadały blask szczególny, pan Horacy zaczął silnie potnieć. Transpiracja ta pomyślnie oddziałała na straszliwego starca, który tym sposobem pozbył się całego zapasu gniewu i głosem jagnięcia rzekł:
— Ja przecież Helci nie żałuję... Ileż to wszystko może kosztować?
— Tak to rozumiem! — zawołała z triumfem panna Klementyna. — Helciu, ucałuj ojca!
Nie widzimy potrzeby opisywać entuzjazmu, z jakim Helenka dziękowała papie za jego dowody przywiązania. Pan Horacy rozczulił się i na wniosek Klementyny obiecał dać córce na strój balowy aż dwadzieścia pięć rubli!
Po tym heroicznym czynie starzec prosił damy, aby mu pozwoliły zapalić fajkę. Na propozycję tę panny przystały z rozkoszą i poczęły naradzać się nad suknią.
— Powiadam ci, moja najdroższa — mówiła Helenka — że nie wiem nawet, kto mi uszyje tę suknię.
— Dasz do magazynu — radziła Klimcia.
— Po co? — wtrącił pan Horacy. — Mamy przecież w domu bardzo zdolną szwaczkę.
— Doskonale! — zawołała Helenka. — Ona winna papie za lokal i tym sposobem najłatwiej spłaci.
Ojciec oburzył się i trzymając fajkę, jak król treflowy berło, rzekł:
— Nie lubię tego rodzaju rachunków. Szwaczka jest biedna i musi żyć; pieniądze więc, które zarobi, oddasz jej do ręki, a moją należność wyciśnie z niej sąd i komornik!...
Obie panny wybuchnęły śmiechem, co niesłychanie obraziło Gwizdalskiego, który począł rzucać się i przysięgać, że za kilka dni wtrąci szwaczkę do więzienia na całe życie. Uspokojono go jednak, i narady posunęły się dalej.
— Jakążbyś mi radziła suknię? — zaczęła Helenka.
— Jak to jaką? — przerwał ojciec. — Suknia powinna być biała z przyzwoitym wcięciem.
Panny znowu w śmiech, po czym zabrała głos Klimcia i poczęła mówić obecnym o falbanach i wodach, bertach13 i baskinach14. Tłumaczyła dalej znaczenie fartuszka i szarfy i bardzo stanowczo domagała się, aby Helenka miała przy staniku bukiecik, a na głowie niebieskie kwiaty.
Stary z początku słuchał uważnie, w połowie jednak dyskursu począł niespokojnie spoglądać na okno, a w chwili, gdy panna Klementyna dotknęła kwestii bucików, zerwał się z fotelu i ryknął:
— On tam jest!... Słyszę go!...
— Kto? Co?... — spytały panny.
— Cukiernik na podwórzu!... Damże ja mu teraz za moją piwnicę!...
I z tymi słowy pobiegł na dół.
Dziewczęta, znając Gwizdalskiego, były zupełnie spokojne o życie, zdrowie i droższy od obojga honor — cukiernika. Nic więc dziwnego, że Helenka głosem całkiem spokojnym spytała Klimci:
— Cóż to, podobno zaangażowałaś pana Artura do pierwszego kontredansa?
— Ja? — odparła zdumiona Klimcia. — Któż ci to powiedział?...
Z fizjonomii15 przyjaciółki odgadła Helenka, że piękny Artur skłamał. Odkrycie to zrobiło jej przykrość, pocieszyła się jednak wkrótce, pomyślawszy, że zakochany młodzieniec użył tej niewinnej mistyfikacji dla obudzenia w niej zazdrości.
Niebawem wrócił i pan Horacy. Przeprosił damy za pozbawienie ich swego towarzystwa, doniósł im, że cukiernika już na podwórzu nie zastał i poprzysiągł, że za kilka dni rozpocznie przeciw niemu proces kryminalny za zajęcie, a następnie włamanie się do piwnicy. Nadmienił także, że musi naprawić rynnę od frontu, i że przy pierwszej sposobności wypędzi stróża, zbiwszy go na kwaśne jabłko, do którego to aktu przysposabiał już od lat dziesięciu swoją rodzinę i znajomych.
Na facjatce16 jednopiętrowej oficynki, należącej do srogiego pana Horacjusza i stojącej naprzeciw jego okien, mieszkała uboga szwaczka Zosia ze swym kanarkiem.
W kwadratowej izdebce, której sufitu dotykała głowa szwaczki, stał żelazny piecyk do węgli, małe łóżeczko z Pociejowa, takiż stolik, krzesło, kufer i trochę drobnych rupieci. Przy oknie, ozdobionym pocerowaną, lecz czystą muślinową firanką, wisiał kanarek w drewnianej klatce.
Zosia w 24-ym roku życia była już sierotą, choć przed sześciu laty miała jeszcze matkę i czworo rodzeństwa. Cała ta rodzina, na pozór przynajmniej, odznaczała się czerstwym zdrowiem, ciążyło przecież na niej jakieś nieszczęście.
Jednego roku najstarszy brat przeziębił się, wpadł w galopujące suchoty i umarł w ciągu kilku miesięcy. Za nim poszła matka, kobieta w sile wieku. Później średniego brata rozszarpały koła machiny w fabryce, wreszcie młodsza siostra umarła na cholerę.
Pozostało ich tylko dwoje: Zosia i jej brat najmłodszy — Karol. Dziewczyna zastępowała mu matkę, oddała go do terminu17, opierała, karmiła, zachęcała do pracy, a wreszcie wyzwoliła na czeladnika. Chłopak był dobry i kochał siostrę; toteż po wyzwolinach lepiej już nieco dziać im się poczęło na świecie, gdy wtem — Karol dostał tyfusu i we dwa tygodnie na ręku siostry życie skończył.
Kobiety wielkiego świata, gdy im ktoś bliski sercu umrze, wylewają dużo łez, mdleją, a wreszcie stroją się żałobnie na cześć nieboszczyka i przez czas oznaczony zachowują minę bardzo uroczystą. Biedne te i tkliwe istoty zapatrują się na śmierć z tak tragicznego stanowiska, że niechybnie same by pomarły, lub przynajmniej powariowały, gdyby nie pocieszała ich ta jedna myśl, iż im w czarnej sukni będzie do twarzy.
Biedna Zosia tylu pielęgnowała chorych, tyle sprawiła pogrzebów, a wszystko ze swojej ciężkiej pracy, że już jej w końcu łez i czarnych sukien zabrakło. Chodziła też, jak Bóg dał, pracowała dni i noce, i dzięki tej metodzie odpędziła od siebie zmorę rozpaczy.
Toteż kiedy promienie słońca, stopiwszy lód z okienka, rozpierzchły się po kątach izby, kiedy ręczna maszyna Zosi poczęła warczeć, a najedzony i napojony kanarek świstać, dziewczyna zapominała o smutkach, nawet o świecie całym, i zadowolona z życia, z głębi piersi śpiewała:
„W lasku Ida trzy boginie...!”
O jakże płakać musiały cienie braci, siostry i matki, pilnujące prawdopodobnie pokoiku Zosi, że duch wieku nie podsunął osieroconej dziewczynie innych jakich piosenek! O jakże to przykro pomyśleć, że ludzie, którzy dla żołądka mają tylko chleb czarny, dla umysłu nie dostają nic, albo prawie nic, a dla serca — plewy z Offenbachowskiego18 wiatraka!
Wytężona praca pozwalała Zosi zarabiać rubla, a niekiedy i dwa na dobę; mogła więc jeść dziewczyna co dzień gorące kartofle, pić ciepłe mleko i... spłacać długi, przed rokiem i dawniej zaciągnięte u Żydów.
Krótko mówiąc, życie Zosi było pasmem cierpień i poświęceń, przenoszonych i dokonywanych z pogodną twarzą i niepospolitą energią ducha. Uboga ta szwaczka mogłaby się nazywać niewiedzącym o godności swojej aniołem, gdyby... gdyby obok tego nie była opuszczoną, ładną, a więc i grzeszną dziewczyną. Nie myślimy się tu rozszerzać nad jej występkiem; powiemy tylko, że kusiciel i wspólnik jej był młodzieńcem tyle wykwintnym, ile nikczemnym, że równie jak ona, mieszkał w domu pana Horacego i często składał mu wizyty.
Zosia z okienka swego widziała niekiedy, jak elegant wbiegał na schody gospodarza; wiedziała, że ten ma pieniądze i ładną córkę. Wówczas zamyślała się, odkładała na bok robotę i gorzko płakała.
We środę, około 11-ej z rana, Zosia, siedząc przy swej maszynie, usłyszała jakieś ciężkie stąpania na schodach. Za chwilę w wąskich i niskich drzwiach izby ukazał się stróż.
Zosia ścierpła, pomyślawszy o niezapłaconym komornem.
— Panno! A jest tam panna? — zaczął stróż.
— Czego to chcecie, mój Józefie?
— Chcę, żeby panna poszła do roboty do naszej panienki.
— Cóż to za robota?
— Jakaś tam suknia do balu! — mruknął stróż.
— Mój drogi Józefie! — rzekła po namyśle szwaczka. — Powiedzcie wy lepiej, że mnie nie ma!... Ja się waszego pana bardzo boję...
— O!... A to czego? On ino taki pyskaty, ale dobry człowiek i jego bać się nie ma co.
— Ale ja mam teraz pilną robotę, za którą mi zapłacą, a on jak strąci za komorne, to i nic nie dostanę, choć mi na gwałt potrzeba pieniędzy.
— Ii... Bo to prawda! Tu rozmaici mieszkiwali, to zduny, to stolarze; każdy był staremu cości winien, a on nikomu nie strącał. To dobry chłop, ino z wierzchu jeżem odziany!
Dziewczyna objaśnień tych wysłuchała z radosnym zdziwieniem. — ”Mój Boże! — myślała — jak to ludzi posądzać nie trzeba. Stary niby to zły, jak pies, a tu stróż go chwali, który zna się przecież na rzeczy!”
Po tym monologu ogarnęła się nieco i poszła do gospodarza.
Tam czekały ją same niespodzianki. Gniewliwy starzec wyszedł z domu; zamiast niego zastała dwie ładne i wesołe panny, tudzież miłego, sześcioletniego chłopczyka, przy drugim śniadaniu. Panna Helena poczęstowała ją herbatą, panna Klementyna pożartowała z nią, a mały Jaś dał jej buzi i krzesełko.
Po śniadaniu wzięto się do mierzenia i krajania. Zapytana o cenę sukni, Zosia powiedziała 5 rubli, na co obie panny zgodziły się bez wahania. Po czym proszono Zosię, aby uszyła suknię na jutro
Uwagi (0)