Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖
Cykl na który składają się trzy opowiadania” „Stracony”, „Dziwak” i „Pani Luiza”. Łączy je postać narratora — prawnika podejmującego się kolejnych zadań.
Orzeszkowa używa postaci prawnika do pokazania kilku obrazków z życia różnych sfer społecznych: robotników, arystokracji, ziemiaństwa. Tylko nowela „Stracony” faktycznie dotyczy rozprawy sądowej i ma wpływ na przebieg akcji, w pozostałych dwóch zawód narratora nie ma większego znaczenia. Tym, co te utwory łączy jest raczej krytyka relacji społecznych i wrażliwość na krzywdę. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
U wejścia z bramy na dziedziniec, towarzysz młodego więźnia, niosący drugi koniec dźwiganego przezeń drąga, ze zmęczenia, lub może leniwstwa, ugiął zbytecznie w dół ramię i zwolnił kroku.
— Hej, przyjacielu! — nie odwracając głowy zawołał Kaliński — wyprostuj-no się i żywo na przód! Nie mogę cię przecie wziąć na moje plecy!
Głos, jakim słowa te wymówione zostały, świeży był i donośny. Dźwięk jego, nieledwie srebrzysty, brzmiał na-pół rozkazująco, na-pół swawolnie i pieszczotliwie. Stary brodacz, który przed tém zginał się prawie we dwoje i zaczynał z ciężkością powłóczyć nogami, wyprostował się szybko i począł iść pewnym, równym krokiem.
Pośrodku dziedzińca więźniowie zatrzymali się i spuścili ciężary swe z ramion na ziemię, żołnierze ustąpili na bok, a ludność więzienna, z glinianemi miskami i drewnianemi łyżkami, pogarnęła się do dymiących kotłów.
— Zawołam teraz Kalińskiego — rzekł do mnie dozorca.
Chciał postąpić na przód, ale zatrzymałem go.
— Niech zje wprzódy obiad — rzekłem — mogę zaczekać.
W rzeczy saméj chciałem z uboczy i niespostrzeżony przypatrzyć się młodemu więźniowi; gwarna przytém i tłumna scena, odbywająca się na dziedzińcu więziennym, wzbudziła we mnie zajęcie i chęć czynienia spostrzeżeń. Dozorca, który znał mnie oddawna i szanował charakter, w jakim przybywałem w to miejsce, nie sprzeciwiał się memu żądaniu. Usiedliśmy obaj na drewnianéj ławie, w głębi bramy umieszczonéj, a przeznaczonéj na miejsce spoczynku dla żołnierzy, posterunek odbywających. Wkoło stojących pośrodku dziedzińca kotłów zapanował ścisk wielki, rozległy się grube żarty i śmiechy, połączone z krzykami złości. Ustawieni pod ścianami budowy żołnierze uważnemi oczyma ścigali poruszenia grubego tego i hałaśliwego tłumu, nie wdając się jeszcze w sprawy jego, ale widocznie gotowi do postąpienia na przód i przywrócenia porządku, jeśli-by zaszła tego potrzeba. Tymczasem mężczyźni, o twarzach obrosłych splątanym włosem, lub żółtych, ciemnych i kościstych, kobiety w pstréj i brudnéj odzieży, z nabrzękłemi policzkami i głowami owiniętemi w brudne szmaty, cisnęli się do upragnionego snadź pożywienia, pochylali, tłoczyli jedni drugich, wydawali z piersi rubaszne śmiechy, lub złorzeczenia, topiące się w głuchém, tłumioném warczeniu. Miski przecież w rękach więźniów pozostały puste; wśród natłoku i kłótni, wszyscy przeszkadzali sobie wzajem w czerpaniu strawy. Trwało tak parę minut. Nagle po-nad bezładnym gwarem grubych, ochrypłych, lub piskliwych głosów rozległ się ten sam głos donośny, srebrzysty, na-pół rozkazujący, na-pół żartobliwy, który przed tém nieco w bramie więziennéj rozkazywał leniwemu więźniowi wyprostować się i iść na przód. Młody Kaliński przecisnął się przez tłum, stanął tuż obok kotłów i podniósł wysoko rękę.
— Halt! — zawołał — szykujcie się bracia, a żywo! raz, dwa, trzy! w szeregi! na około kotłów, jeden za drugim! tak! Ty, brodaty Grzegorzu! po co się tak ciśniesz! a ty, Magdaleno, usuń się, bo cię tu zduszą! Héj, stójcie teraz wszyscy i ani mi się ruszyć, póki nie zawołam! Jerzy! ty zaczynaj! Pełną już miskę masz? dobrze! a teraz wy, Grzegorzu! Wasylu, Magdaleno! Justyno! Możecie przystępować we dwóch, we trzech, ale po kolei! grzecznie i porządnie!
Patrzałem i słuchałem ze zdziwieniem. Głos i giesta młodego człowieka magiczny wpływ wywierały na tłum ten gruby i niesforny. Ludzie ci, z posępną lub bezmyślną, cyniczną lub zrozpaczoną powierzchownością, słuchali go, jak dzieci, według rozkazu jego szykowali się w szeregi, przystępowali do kotłów i czerpali z nich strawę, nie prędzéj, aż każdego z nich zawołał po imieniu. On zaś, znając widocznie nietylko imiona, ale i usposobienia, brzmienie głosu swego do tych ostatnich stosował. Niektóre z imion więźniów wymawiał łagodnie i przyjacielsko, inne z rubaszną żartobliwością, inne nakoniec surowo i twardo. Fizyognomia jego takim-że samym, jak głos, ulegała zmianom. Po ustach jego przebiegał uśmiech, to żartobliwy i niemal swawolny, to życzliwy i jakby litośny; ale były także chwile, w których cienko zarysowane brwi młodego więźnia zsuwały się gniewnie i nakazująco, a oczy jego, wlepione w twarz chcącego opierać się towarzysza, nabierały połysków stali, wyrazu uporczywéj i pewnéj siebie siły.
Kiedy wszystkie miski napełnione już zostały, Kaliński podniósł znowu rękę.
— Teraz — zawołał — siadać! jedni za drugimi! naokoło kotłów! tak!
Usiedli w dwa rzędy, każdy ze swoją miską i łyżką, tworząc tym sposobem wielkie, ściśle zwarte koło. Kaliński został przez chwilę w stojącéj postawie; próżna jeszcze misa stała u stóp jego na kamieniu, on zaś skrzyżował ręce na piersi i powolne spójrzenie toczył po głowach siedzących na ziemi ludzi. Teraz dopiéro, gdy stał tak milczący i sam jeden, po raz piérwszy ogarnąć mogłem wzrokiem w zupełności postać jego i twarz. Wzrost jego był więcéj niż średni, kształty ciała, delikatne i doskonale harmonijne, objawiały przecież niepospolitą fizyczną siłę i sprężystość. Pierś miał szeroką, ramiona dobrze rozwinięte, rękę białą i bardzo kształtną, ale muskularną i dość dużą. Wprzódy już, gdy zdjął szarą sukienną czapkę, w jakiéj był wszedł z ulicy do więzienia, bujne i długie pierścienie włosów kasztanowatego koloru osypały mu białe, pięknie zarysowane czoło, i w obfitych zwojach opadły na gibką i delikatną, z za grubéj siermięgi wydobywającą się, szyję. Oczy jego, w podłużnéj osadzone oprawie, ciemno szaremi źrenicami, niby odłamami błyszczącéj stali, świeciły z pod wydętéj znacznie nad niemi, wązką i ciemną linią brwi zarysowanéj kości czołowéj; na ściągłych zaś policzkach z-za żółtéj bladości znamionującéj dość już długi pobyt w więzieniu, przemocą jakby przebijał się rumieniec młodości, a cienką wargę, porastał ciemny, gęsty puch, zaledwie wykluwającego się wąsa. Pomiędzy grubemi, bez kształtu postaciami, jakie go otaczały, na tle brudnego dziedzińca i posępnych otaczających go murów, piękny chłopak ten wyglądał, jak promień słońca wśród głębokich ciemności, lub młody i zdrowy dębczak wśród karłowatéj, kalekiéj choiny. Siermięga nawet więzienna, ten brzydki i bezforemny ubiór, nie szpeciła go bynajmniéj; — czy umiał wdziewać ją i nosić inaczéj, niż inni, czy kształty ciała jego były tak doskonale piękne, że żadna odzież zeszpecić ich nie mogła, ale, patrząc na niego, można-by rzec, iż kawał ten szarego, grubego sukna, włożył on na siebie przez żart, lub swawolę chłopięcą i, tak ubrany, przyszedł w to miejsce strachu i utrapień na chwilę tylko, aby potém udać się znowu tam, kędy, pod dachem bogatego szlacheckiego dworu, stała niegdyś kolebka jego, kędy były te wykwinty dostatku, te pieszczoty losu, z pośród których wyniósł on swą gibką, smukłą, zdrową postać, białość swego czoła, cienkość warg młodzieńczych, delikatność ręki, utworzoną miękkiém próżnowaniem młodych pokoleń.
— No, — rzekł po chwili młody więzień, — teraz na mnie koléj.
Przykląkł przed kotłem i, ujmując swą misę, dodał:
— Myśleliście może, iż nie byłem głodny i tak sobie, dla przyjemności, czekałem, aż przyjdziecie do porządku! Bądźcie pewni, że jeść mi się chce jeszcze lepiéj, niż wam, ale cierpiéć nie mogę wrzasków waszych i kłótni... Co za ochota sprowadzać sobie na kark panów strażników i dozorców? czy nie lepiéj samych siebie pilnować? prawda?
— Prawda! — odezwało się kilka głosów, a jeden z nich ciągnął daléj:
— Już-to nie dziwota, że ty, Kaliński, nie lubisz, kiedy ludzie kłócą się i biją... U rodziców twoich było, jak u Pana Boga za piecem, co?
Zjadliwe szyderstwo brzmiało w chrypliwym głosie, i malowało się w cynicznéj fizyognomii więźnia, który wymówił te wyrazy.
— To prawda! — pochwycił inny więzień, brodaty i barczysty, — paniczyk z niego!
— A jednak dostał się tu jakoś pomiędzy nas!
— I chlipie z nami czerwony krupnik!
— I pomaga nam zamiatać turmę!
— A mama i tata nie przychodzą z wizytą!
— Cha, cha, cha!
Słowom tym tłumnie towarzyszył chór grubych, urągających głosów.
Widziałem, jak po czole Kalińskiego przemknął ciemny, szybki rumieniec, oczy jego zagorzały, jak żużle, zwierzchnia warga drgnęła. Był to jednak błyskawiczny, przelotny moment, po którym na twarz jego wrócił uprzedni wyraz, łączący w sobie stanowczość i energią z łagodnością i żartobliwością. Położył łyżkę, którą wprzódy kilka razy podniósł do ust i, tocząc spojrzeniem dokoła, wstrząsał powoli głową.
— Oj ludzie, ludzie! — zawołał, — żebyście wiedzieli, jakie głupstwa i niegodziwości z gęby waszéj wychodzą, tobyście jéj nigdy nie otwierali. A naprzód o rodzicach moich wara wam plaskać językami! który z was piśnie raz jeszcze o ojcu moim albo o mojéj matce, temu tak przypomnę mores, że mu gwiazdy w oczach zaświecą!
Ci z więźniów, którzy odzywali się wprzódy, chmurnie spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami, chcieli widocznie odpowiedziéć śmiechem, który jednak nie wydobywał się na ich usta. Chlipali daléj strawę swą i milczeli. Kaliński poniósł téż parę razy łyżkę do ust, poczém bez żadnego już uniesienia, owszem, żartobliwym i swobodnym tonem, mówić zaczął:
— Co zaś do tego, że jestem paniczem, a pomimo to dostałem się pomiędzy was, święta to prawda. Niéma jednak tu wcale powodu do śmiechu, moi ludzie, ani téż do dokuczania bliźniemu. Świat, to huśtawka, na któréj człowiek kołysze się, i to podleci wysoko, to spadnie nizko. Taki, co sznury od huśtawki mocno w garści trzyma, nie uderzy się o kłodę i nie upadnie nosem w kałużę; ale puść tylko huśtawkę na wolę wiatrów, polecisz w dół, jak piłka, i stłuczesz się na taką miazgę, że cię i rodzona matka kiedyś nie pozna!
— Ot, już zaczął fiklizować! (filozofować) — zawołał, śmiejąc się, ponury i brodaty więzień.
— Cicho, Grzegorzu! — ozwała się za nim mała, szczupła, ze zwiędłém ciałem i cierpiącą twarzą, kobiecina, — niech mówi! niech mówi!
— Niech mówi! — powtórzył głos inny, — jak zacznie gadać, to mi się zawsze zdaje, że jestem jeszcze kamerdynerem u pana marszałka, i chodzę koło stołu z serwetą na ramieniu!
Kobiéta, która odzywała się wprzódy, chora widocznie i zgnębiona na ciele i duchu, nic nie wyrzekła więcéj, ale wlepiła w młodego więźnia wzrok uporczywy i mglący się wilgocią. Snadź, gdy patrzała na niego, i jéj także przypominała się chwila jakaś z minionéj, jaśniejszéj przeszłości.
— No, i cóż tam z tą huśtawką? — zagadnęło parę głosów, — mów daléj!
— Dyabelny musiał być wiatr, kiedy taki panicz, jak ty, spadł z téj huśtawki i wpadł tutaj!
Kaliński odstawił na stronę do połowy zaledwie wypróżnioną misę.
— Wiatr, — rzekł, — taki był, jak bywa zawsze na całym świecie, ale nie umiałem sznurów w garści trzymać. Zupełnie to tak było, moi ludzie, jak i z wami. Każdy z was był kiedyś w górze. Nie prawdaż!
— Prawda! prawda! — powtórzyło kilka głosów, pomiędzy któremi dosłyszéć można było parę ciężkich westchnień.
— Otóż widzicie! — ciągnął najmłodszy z więźniów. — Ty, naprzykład, Grzegorzu, byłeś kiedyś gajowym. Przypomnij sobie te czasy, w których ze strzelbą na ramieniu chodziłeś po lesie. Słońce świeciło, brzozy szumiały, ogniste wiewiórki skakały po gałęziach, a kiedy kukułka pierwszy raz zakukała, uderzyłeś się ręką po kieszeni, żeby miedziaki, które tam z rana włożyłeś, głośno zadzwoniły1. Porównaj-że dawniejszy twój gaj z tym dziedzińcem, dawniejsze twoje serce z teraźniejszém, a przekonasz się, że nie trzeba śmiać się z ludzi, którzy pospadali z huśtawek!
Były gajowy słuchał słów tych, do niego zwróconych, z razu niechętnie i ponuro, zdawało się, że przerwie mowę młodemu więźniowi, grubiańską jakąś odpowiedzią. Nie uczynił jednak tego; gniewny płomień, rozpalający zapadłe źrenice jego, gasł zwolna; wśród zgrubiałego, pociemniałego czoła, powstały głębokie zmarszczki. Pochylił głowę i milczał.
Kaliński nie patrzał już na niego. Siedział na ziemi, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach, z głową zwróconą, ku innemu więźniowi.
— Albo i ty, Jerzy, — mówił, — czy źle ci było służyć za kamerdynera u pana marszałka? Nie było ci głodno ani chłodno, spałeś 12 godzin na dobę, jeździłeś za pańską karetą i o jutro nie dbałeś. Tęgi był z ciebie chłopak, widać to; a twojaż Anusia, z którą żenić się miałeś? Ej, ej! podobno i chatkę zbudowaliście już sobie na końcu wsi pana marszałka, świetlica widna była i czysto pobielona, Anusia pod oknami pokopała grządki na kwiaty... Wszystko miało być pięknie i szczęśliwie; aż tu — w oczy ci wlazła marszałkowska szkatułka...
Ex-kamerdyner żywo podniósł głowę.
— Paniczu, — rzekł stłumionym głosem, — znaliście mię na dworze pana marszałka, i widzieliście téż Anusię! powiedzcie, czy mogliście myśléć wtedy, że będę tutaj...
— Ho, ho! — kochanku! — zawołał Kaliński, — a tyżeś mógł kiedy przypuścić, że ja tu będę?
Ex-kamerdyner wstrząsał głową i spoglądał na tego, którego nazywał paniczem, z dziwnym wyrazem, w którym poczucie nierówności stanu i niechęć topiły się w politowaniu i rozrzewnieniu.
Całéj rozmowy téj słuchałem z najżywszém zajęciem. Ujrzałem w części przyczynę wpływu, wywieranego przez młodego więźnia na tych zgrubiałych i ponurych ludzi. Grał on na sercach ich, poruszając ukryte w nich struny wspomnień. To, co im przypominał w niewyraźnych zarysach, tkwiło we własnéj ich myśli, napełniało ich sny, ścigało wyobraźnią; on przyoblekał w słowo marę przeszłości, któréj żałowali, dopomagał im do sformułowania tęsknoty, która nurtowała i gryzła występne, lecz zawsze człowiecze, ich piersi. W mowie jego słyszeli głosy własnych uczuć i słuchać go lubili. Był to ze strony młodego człowieka dowód niepospolitéj przenikliwości i zręczności w ogarnieniu władzy nad ludźmi.
Po chwili przecież, w drugim szeregu siedzących na ziemi ludzi, podniosły się krzyki i swary. Jedna z kobiét uwięzionych zapuściła rękę do kotła jednocześnie z siedzącym obok niéj mężczyzną. Ten odepchnął ją, ona się ofuknęła; mężczyzna podniósł nad głową jéj rękę, uzbrojoną w łyżkę, inni przyłączyli się do niego, kobiéta broniła się i krzyczała, czém jątrzyła bardziéj napastników. Kaliński żywo obrócił
Uwagi (0)