Wiedźma - Eliza Orzeszkowa (biblioteka nowoczesna txt) 📖
Wiedźma to według wierzeń ludowych kobieta podlegająca mocy diabła, mająca moc rzucania uroków, ale i kobieta brzydka i złośliwa. O obu tych znaczeniach pisze autorka w interesującej nowelce.
Tytułowa bohaterka jest postrachem wsi, dzięki niej kobiety rodzą lub przez nią dzieci umierają, przynosi robactwo, gdy trzeba się zemścić, daje zioła na miłość i przywiązanie albo na odtrącenie. Żyje z niekochanymi córką i wnuczką oraz z ukochanym mężem, dla którego gotowa jest poświęcić wszystko. Lektura noweli zaskakuje, gdyż, co nietypowe dla Orzeszkowej, opowiadanie dominuje tu nad opisem, a sama tematyka znacznie odbiega od zaangażowanych tekstów autorki.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wiedźma - Eliza Orzeszkowa (biblioteka nowoczesna txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— A-a-a! prawda twoja, dońko! oj, stara już moja głowa i pamięć z niej uciekła! A toż on powróci... Może już i powrócił, a nie będzie miał czem powieczerzać! Oj, daj tobie Boże zdrowie, dońko, że ty mnie przypomniała... Chadźmo, żywo tylko chadźmo, kończyć!... Nu, Mańku, — na wnuczkę zawołała, — co ty jak ta wrona z rozdziawioną gębą stoisz! Chadzi! Żywo! —
Pochyliła się; małe, czarne jej ręce żywo zaruszały się śród szeleszczącej słomy; bez pożegnania z nami, przodem poszła. Za nią szła młoda kobieta, pochód kończyła mała dziewczynka.
Stojąc na miedzy, ścigałyśmy je wzrokiem. Oddalały się dość prędko i zarazem przycichał szelest poruszanej i ścinanej przez nie słomy, aż zupełnie przestałyśmy go słyszeć. Tylko długo jeszcze w ciszy pustego pola, w łagodnym zmroku trzy ich postacie posuwały się wciąż naprzód, jedna za drugą. Pod fioletowemi smugami, rozrzuconemi na bladem niebie, w świetle czerwonego obłoku, który bladł na zachodnim jego krańcu, wyglądały jak trzy ciemne, zgarbione widma tych biblijnych niewiast, które wieczorem, po zejściu z pola żniwiarzy, podnosiły i zbierały upuszczone przez nich kłosy. Wiedziałyśmy przecież, że były one nie czem innem, tylko czartowskiem plemieniem.
*
Że w Słaboszysze mieściła się część tej złej siły, która, najrozliczniejszemi strumieniami rozlewając się po świecie, w najrozliczniejsze sposoby dręczy, krzywdzi, gnębi ludzi, o tem, po bliższem z nią zapoznaniu się byłyśmy przekonane. Widać to było z ostrych błysków jej zielonawych oczu, z uniżonych umizgów, które czasem w dziwne tańce wprawiały zmarszczki jej twarzy, z niecierpliwych, albo łakomych ruchów jej powykrzywianych i mnóstwem guzów okrytych palców, nadewszystko zaś z głębokiej jej znajomości zarówno roślinnych, jak wszelkich innych środków, przez które, na ludzkie zdrowie i losy dodatnie albo ujemne wpływy wywierać można. Wybornie znała się na czarach, rzucanych w oczy i tych, które rzucają się w plecy, na załamywaniu ze strasznem zaklęciem kłosów w polu i rzucaniu pod czyjąś chatę z takiemiż intencjami związanych tasiemek; wiedziała, że istnieje na świecie siedemdziesiąt złych wiatrów, tak samo jak siedemdziesiąt fałszywych wiar, — i jakiemi sposoby sprowadzać można pierwsze na chaty i ludzi, lub też, za odpowiedniem wynagrodzeniem, odwracać je od nich. Nie były jej nieznane skutki, które dla żywego ciała wyniknąć mogą z uderzenia w nie ręką trupa i te, które na zdrowie człowieka wywiera wyrzucenie za płot o wschodzie i zachodzie słońca siedmiu szpilek. Gdy ktokolwiek był chory, napewno przepowiedzieć mogła śmierć lub wyzdrowienie, według wskazówek dawanych jej przez liście barwinku, idące na dno, lub wypływające na wierzch wody, napełniającej garnek. Do jej rad się stosując, kobiety mogły przyciągać lub odpychać ukochanych lub nielubionych mężczyzn, unikać niepożądanego macierzyństwa, lub zasmucającej bezpłodności, miewać dzieci wtedy tylko, gdy się im to podobało, albo nie miewać ich wcale. Umiała sprowadzać do chat pożądanych gości, zarówno jak rodzinną niezgodę i kłótnię, do obór chorobę, do ogrodów nieurodzaj i robactwo. Znała przyczyny rodzenia się nieżywych dzieci i sposoby, zapobiegające temu nieszczęściu. Od piorunów miała zioła w kościele poświęcane; jedne kategorje chorób leczyła niezliczonem mnóstwem ziół, przeciw innym piekła obwarzanki zupełnie osobnego kształtu i rozmiaru, które zawieszała w polu na samotnych drzewach, aby niespostrzeżenie dla ludzkiego oka zjadało je dzikie ptactwo. O tych i wielu podobnych rzeczach mówić zaczęła wiele i chętnie wtedy dopiero, gdy spostrzegła, że to jej zysk przynieść może. Zwykle jednak mówiła cicho, oglądając się z widoczną obawą, aby mowy jej nie podsłuchali ci, którym nie ufała, albo z którymi nie chciała dzielić się swoją wiedzą. Czasem stara twarz jej nabierała wyrazu dziwnie sprzecznego z pokrywającemi ją zmarszczkami.
— Gdyby sto razy przed ślubem zgrzeszyła, kiedy zrobi to, a to, mąż nie pozna, za nic nie pozna... Albo.
— Żeby tam nie wiem jak mąż jej nie lubił, kiedy mu da napić się tego a tego, spokojności jej lubieniem swojem nie da... dali Bóg, nie da, i prosić będzie o taki sposób, żeby odczepił się od niej...
Cicho, prawie do ucha słuchaczki to lub tamto mówiąc, w zielonawych oczach miała miód lubowania się w obrazach pewnego rzędu, a cyniczne uśmieszki zdawały się wśród zmarszczek skakać po całej jej twarzy. Zaraz jednak potem z fartucha wydobywając inne ziele, poważniała; zamyślała się, coś sobie przypominała, aż z bezzębnych, zapadłych ust jej wychodziła przywiązana do niego naiwna, poetyczna nazwa, lub poetyczna, prosta, czysta legenda. Podarek kukułki i siwej kukułki ziele, słowiczy listek, łezki, owieczki, zajączek, zajęcze uszko... Historja młodego chłopa, który do wojska wzięty, wracając, znajduje w chacie ukochaną żonę na śmiertelnem łożu, idzie w pole dla wyszukania zbawczego zioła, szuka go, głośno modląc się i płacząc, znajduje, przynosi i żonę niem od śmierci ratuje; historja sponiewieranej sieroty, którą, gdy spać jej kazano na twardej ziemi, Najświętsza Panna zaprowadziła we śnie na łąkę, ukazała jej puszyste, mlecznie białe kiście trawy, zwanej owieczki, i nauczyła ją z nich robić pościałkę, która w nocy jak srebro świeciła. Te lub podobne rzeczy opowiadając, Słaboszycha stawała się rzewną, rozłzawioną; głową żałośnie wstrząsała, wzdychała, czasem łzę końcem fartucha otarła. Podziwiałyśmy niekiedy siłę i sprężystość wrażliwości, do tak późnego wieku przetrwałą. Od cynicznej żartobliwości do rzewnego roztkliwienia przechodziła z równą łatwością, jak od wybuchów gniewu, śród których oczy jej nabierały kocich połysków, a mowa stawała się tak szepleniącą, że zrozumieć ją było prawie niepodobnem, do prawie dziecinnej uciechy i wesołości, która na widok podarunku, lub wobec przyjaznego żartu, wybuchała klaskaniem w małe, wyschłe ręce i śmiechem, który w szalony taniec wprawiał zmarszczki jej małej, okrągłej ruchliwej twarzy. Lat swoich obliczyć nie umiała w sposób inny, jak ten, że wyszła za mąż w tym samym roku, w którym było zaćmienie słońca, a urodziła się pewno, na dwa lata przed śmiercią starego pana. Wedle obliczeń tych miała lat sześćdziesiąt kilka, a od czterdziestu blisko była mężatką. Z pięciorga dzieci jej, z których troje umarło, Maryśka była najmłodszą. Rodziła się ona w tym samym roku, w którym stary Maksym z wojska powrócił. Wedle tej wskazówki powzięte informacje uwiadomiły nas, że ta piękna, krzepka kobieta z płomiennemi oczami i pomarszczonem czołem nie miała całych lat trzydziestu dwóch. Starałyśmy się widywać ją i rozmawiać z nią jaknajczęściej. Pierwsze osiągnąć było bardzo łatwo, drugie prawie niepodobna. Przedstawiała ona ze swoją matką sprzeczność zupełną. Wezwana do dworu dla zarobku, przychodziła, ale była zawsze tak obojętna i milcząca, że gdyby nie płomienność czarnych oczu i las przedwczesnych zmarszczek na czole, możnaby ją było wziąć za istotę całkowicie nieczułą i bezmyślną. Niekiedy tylko uczucie, lub myśl wytryskiwały z niej nagle, gwałtownie i — na krótko. Raz, gdy w warzywnym ogrodzie pracowała, zapytałyśmy się jej o chłopską nazwę jakiejś rośliny, pewne, że wiadomości podobne posiąść umiała od matki. Ale w jej oczach zapytanie nasze roznieciło wielki gniewny płomień.
— Nie wiedaju! — prawie z krzykiem odpowiedziała, — niczeho takoho nie wiedaju! Niech ich czort weźmie, te wszystkie ziela!
Aż zatrzęsła się cała od gniewu i wstrętu — co jednak trwało ledwie sekund parę, poczem natychmiast pochyliła się nad zagonem, zacisnęła kształtne usta i prędko, prędko ze spulchnionej ziemi wykopywać zaczęła żółte, kosmate marchwie. Innym razem, gdy, po zapłatę przyszedłszy, stała ze złożonemi przed sobą rękami, niczego, co otaczało ją, nieciekawa w posępnej obojętności swojej dla wszystkiego i wszystkich, dumna i wzgardliwa, ostrożnie, przyjaźnie zapytałyśmy jej czy prawdą było, że obaj jej mężowie poumierali w rok i dwanaście tygodni po ślubie... Podniosła na nas trochę zdziwione oczy i piersiowym głosem, zcicha, powoli odpowiedziała:
— Nieprawda. Pierwszy umarł w rok i dwanaście niedziel po ślubie... sam Pan Bóg zlitował się widać nademną, że go tak prędko wziął, bo lichy był i dużo ja nacierpiałam się przy nim... Ale Hryhor... ten drugi... dwa lata bez trzech niedziel po ślubie żył...
Zawahała się na chwilę, poczem dokończyła:
— Oddałamby ja swoją duszę za to, żeby on żył... niechbym lepiej ja nie żyła, żeby on tylko żył!...
— A dlaczegóż ludzie mówią, że obaj oni w jednym czasie po ślubie poumierali?...
Teraz po śniadej twarzy jej przemknął wyraz wzgardy. Ramionami wzruszyła.
— Ludzie! powtórzyła — żeby im dobra nie było! — Jeden wymyślił, a wszyscy powtarzają... Przecież i śledztwo zjeżdżało...
— Śledztwo! — zawołałyśmy, — a toż czemu?
Mokre jej oczy z osłupiałem przerażeniem wpatrzyły się w ścianę.
— Czemu? a toż... a toż, żeby przekonać się, czy ja jemu co złego...
Nie dokończyła, rękami splasnęła i, okręciwszy się, do drzwi przypadła. Nie miałyśmy czasu na nią zawołać, gdyśmy ją przez okno w połowie już dziedzińca zobaczyły. Wygnały ją stąd i teraz pędziły gniew i żałość, a niepodobnaby powiedzieć, które z tych uczuć silniejsze w niej było. Krystyna Mikułowa, niemłoda, poważna, w chacie swojej szczęśliwa matka i gospodyni, która dla sprawy jakiejś tu przyszedłszy, końcowej rozmowy naszej z Maryśką przytomną była, patrząc ku drzwiom, zwolna wstrząsała głową.
— Biedna kobieta! nieprawdaż?
Zwróciłyśmy się do niej z zapytaniem:
— Biedna, to biedna, z wahaniem odpowiedziała, ale Pan Bóg Najwyższy wie co robi...
— Czy uważacie ją za złą kobietę?
— Zła, nie zła... może ona i nic złego nikomu nie zrobiła...
— Więc cóż?
— Ot...
Wahała się widocznie i, po nowem dopiero pytaniu naszem, dodała:
— Plemię pohane...
— Czy i wy, Krystyno, wierzycie w to, że obaj jej mężowie przez nią poumierali?
— Może przez nią, może i nie przez nią... Ten drugi, to pewno nawet nie przez nią, bo młody był chłop, roztropny, statkujący i gospodarski syn... Dziw był tylko, że z taką ożenił się, ale to już ona tak zrobić potrafiła... Czegoby jej, zdaje się, było ze świata go sprowadzać?... Jednakowoż ludzie nie żart jak gadali... Nawet ktościć przed urzędem oskarżył, śledztwo zjeżdżało...
— I nic nie odkryło?
— A nic.
— Widać niewinna była.
— Może winna, może niewinna.... ale jeżeli i winna, to już potrafiła tak zrobić, żeby ludzkie oczy, widząc, nie widziały, a uszy, słysząc, nie słyszały. Takie wszystko potrafią...
Słowem, nie było dla Maryśki środka uniewinnienia się wobec opinji publicznej ze zbrodni, o którą ją ona oskarżała. Córka rodu bez duszy wszystko złe popełnić i przed ludźmi ukryć mogła. Jednak ciężko jej być musiało żyć i pracować samotnie, z obarczającem ją podejrzeniem, pod dachem rodzicielskiej chaty, zdala od wsi, na piaszczystej wydmie stojącej.
— Może raz jeszcze za mąż wyjdzie, młoda jest i przystojna, — zauważyłyśmy głośno.
Mikułowa ze szczerem zdziwieniem na nas spojrzała.
— Teraz — rzekła — to nikt już i nie spojrzy na nią... nietylko co.... każdemu na świecie życie miłe...
Trudno było powiedzieć, czy Maryśka miała dla córki swojej żywsze jakie uczucie. Najczęściej obchodziła się z nią zupełnie obojętnie, czasem wpadała w złość i łajała ją, ale zawsze krótko. W ogólności możnaby mniemać, że nie umiała, czy nie mogła dużo mówić; w małomówności zaś jej widoczna była zacięta obraza i trwożna skrytość. Nie rozumiejąc zapewne swoich uczuć, była krwawo obrażona przeciw światu i ludziom i lękała się świata i ludzi. Zresztą dziewczynka bywała przez nią w sposób prawie nielitościwy męczona pracą nad wiek i siły, czego skutkiem była jej chudość i bladość. Gdyśmy raz przed nią to zauważyły, wzruszając ramionami odpowiedziała:
— Niechaj uczy się na chleb pracować i ciężką dolę znosić.... co ją dobrego czeka?... Czy ona tak jak inne...
I, jak najczęściej bywało, w połowie przerwawszy mowę, zacisnęła usta i umilkła.
Pewnego wieczoru Słaboszychę, która zioła nam przyniosła i długo z nami o nich rozmawiała, zatrzymałyśmy na wieczerzę. Babę każdy przedmiot, znajdujący się na stole, wprawiał w podziw i zachwycenie. Zielonawe jej oczka nabierały ostrych błysków chciwości, powykrzywiane palce rąk miały naiwne i łakome ruchy dziecka, które wszystkiego dotknąć, wszystko pochwycić i posiąść pragnie. Widocznem było przytem, że zasiadanie z nami przy stole wielce jej pochlebiało. Szeroko śmiejąc się bezzębnemi usty, głową kołysała i wciąż powtarzała:
— Ot, jak przyjmują mnie panowie.... ot, jak mnie trachtują.... a dajżeż wam Boże zdrowie, moje mileńkie.... ot, jak wy mnie przyjmujecie.... ot, jak wy mnie honorujecie.... oj, Bożeż mój, Boże.... jakiego ja szczęścia dostąpiła!
Z tem wszystkiem nic prawie nie jadła, tak trudno jej było nożem i widelcem manewrować. Jednak do napełnionego pieczenią talerza oczy jej prawie miłośnie błyskały.
— Bierz mięso w palce i jedz, — uczyłyśmy ją bez uśmiechu i uprzejmie.
Usłuchała zaraz. Z dobrze zrozumianem łakomstwem mięsożernej, a dwa razy na rok mięso jedzącej istoty, według udzielonej wskazówki, jeść zaczęła pieczeń, której sos i tłustość ściekały po jej małej, czarnej, od pracy i reumatyzmu wykrzywionej ręce; w drugiej trzymała kawał pieroga. Po chwili dopiero, z niejakiem zdziwieniem spostrzegłyśmy, że miała na kolanach, niewiedzieć jak i kiedy rozpostartą tam chustę, tę samą, w których zioła była przyniosła, i że od czasu do czasu, w sposób, ile tylko można było najskrytszy, upuszczała na nią kawałki pieczeni, pieroga, potem chleba z masłem i sera. W jakim celu tworzyła tę osobliwą śpiżarnię? Miał to być zapewne zapas na jutro. Ale ona spostrzegła sama, że uwaga nasza zwrócona była na jej kolana, które piętrzyły się już mieszaniną ciasta i sera, mięsa i masła. Zmieszała się; otłuszczone ręce pod stół spuściła i żałośnie spojrzała na nas, widocznie, już się jej na płacz zbierało; oczy stawały się mgławe. Głową wstrząsnęła kilka razy i cicho, nieśmiało przemówiła:
— Nie gniewajcie się, moje mileńkie, zlitujcie
Uwagi (0)