Ogniwa - Eliza Orzeszkowa (książki które można czytać w internecie txt) 📖
Utwór, w którym Eliza Orzeszkowa pokazuje, że tragiczne losy i smutek egzystencji dotykają nie tylko ludzi ubogich bez szans na awans społeczny.
Hrabia Strumieniecki po latach spotyka kolegę z dzieciństwa. Wydawałoby się, że dzieli ich wszystko — pochodzenie, stan posiadania, pozycja społeczna. A jednak okazuje się, że losy ludzkie w gruncie rzeczy są na swój sposób podobne, zaś radości i nieszczęścia bywają elementami życia każdego człowieka. Przy okazji opowieści o dziejach dwóch zegarów — własności hrabiego i Berka, dawni znajomi odnajdują analogię swoich historii, znaczonych łzami wydarzeń tragicznych i uśmiechami szczęścia.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ogniwa - Eliza Orzeszkowa (książki które można czytać w internecie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Za pozwoleniem jasnego pana — szepnął nieśmiało — może ja mam omyłkę, ale mnie zdaje się, że moje stare oczy jaśnie pana poznały...
— Poczekaj, poczekaj — z żywością przemówił stary pan — mnie także coś się przypomina. Czy ja cię znałem kiedy?
— Jasny pan graf Ksawery ze Strumienicy...
— No, a ty? bo nie mogę przypomnieć sobie...
— Ja Berek, syn Szymszela, co w Strumienicy pacht trzymał.
— Berek! czy być może? Ależ pamiętam wybornie. Siostra moja brała cię za model do jakiegoś obrazka.
Żyd głową skinął potakująco; lampę postawił na stole, bo ręce drżeć mu zaczęły. Wyciągnął z kąta stare krzesło z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną, zapraszając gościa, aby usiadł. Cmokał wargami, śmiał się; czerwone powieki mrugały pod siwemi brwiami bardzo prędko, jak od olśnienia. Usiadł nakoniec, wpatrywał się w gościa i wydawał dźwięki niewyraźne, w których przecież słychać było radość i zdziwienie. Ale i stary pan przypatrywał mu się z podziwem.
— Czy być może? Ty Berek!... ty... ten Berek z kręcącymi się włosami złotymi, z twarzą rumianą, jak u dziewczyny, z oczyma, jak turkusy? Siostra moja wzięła cię za model do jakiejś figury w obrazie, potem często przychodziłeś do pałacu... Więc to ty jesteś?
— Ja... ja sam, jasny panie! A jasny pan jest tym paniczem, co na schody strumienieckiego pałacu nigdy inaczej nie wchodził, jak po cztery przeskakując. Kiedy mnie jasna panna hrabianka malowała, a jasny graf Ksawery do tego pokoju, w którym my byli, wchodził, to jakby słońce wschodziło. Aj, czy ja nie pamiętam, jak jasny pan Ksawery konno jeździł i jak z panienkami tańczył!... Żeby nie wiem wielu paniczów na koniach jechało, to on wszystkich wyprzedził, i żeby nie wiem wiele panienek było, to wszystkie tylko z nim chciały tańczyć. Ja to wszystko widział, choć przy płocie, albo za oknem pałacu stojąc...
— Ależ właśnie, właśnie — podchwycił hrabia — ja cię też najlepiej pamiętam stojącego przy sztachetach, na dziedzińcu lub w ogrodzie, i przypatrującego się wszystkiemu oczyma, które posiadały dziwnie naiwny wyraz ciekawości i uciechy... Nieraz mówiliśmy z siostrą o tobie, że wyglądasz, jakbyś cieszył się całym światem i nigdy dosyć nacieszyć się nie mógł...
Żyd śmiał się zcicha:
— A jasny pan czy nie cieszył się wtedy całym światem?
Hrabia zamyślił się i westchnął.
— Naturalnie — odpowiedział — młodość!... Razem byliśmy młodzi, mój Berku!
Nie spuszczając oczu z jaśnie pana, żyd znowu zapytał zcicha:
— A teraz?
— Teraz! cóż? Jesteśmy razem starzy...
Żyd oparł dłonie na kolanach, wzrok wlepił w ziemię, zgarbił się, zmalał.
— Cy! cy! — cmokał — czemu my nie mieli zestarzeć się razem, kiedy my razem młodzi byli? Każdy człowiek na świecie, czy żyd, czy chrześcijanin, czy wielki, czy maleńki, ma młodość i ma starość... i dla każdego młodość to radość, a starość to taki smutek, co jego już aż do grobu nie można z siebie zdjąć... Każdy to ma...
Umilkł. Hrabia milczał także i tylko zegary na ścianach gwarzyły szmerem suchym, niespokojnym: „tak-tak”, „tak-to-tak”, „tak-to-tak”, „tak-to-tak”.
Jeden z nich głębokim basem zaczął uderzać godzinę: raz, dwa, trzy! Lecz zaledwie trzy razy uderzył, odezwał się drugi i bardzo cienko wydzwonił: raz, dwa! Przy szóstem uderzeniu dzwoniły już trzy głosy, a przy siódmem było ich ze sześć. Siedem, osiem, dziewięć, wydzwoniły chórem, który potem stopił się we trzy i we dwa głosy, kończąc oznajmiać godzinę dziewiątą. Hrabia z uśmiechem oglądał się dokoła.
— Koncert! szepnął, a potem z zamyśleniem dodał:
— Mój Berku, ile to już godzin czas wybił dla ciebie i dla mnie!
— Nu — odpowiedział żyd — dlaczego on nie miał ich wybijać? My byli daleko od siebie i nie widzieli się nigdy, i zapomnieli o sobie, a czas na zegarkach bił godziny i co którą wybił, to i dla jasnego pana, i dla mnie, bo on dla wszystkich godziny bije...
Chwilę milczał, potem, podnosząc wzrok na gościa, nieśmiało zaczął:
— Czy jasny graf wie, że ja rodziców jasnego pana pamiętam, jakbym ich wczoraj widział? Pan graf ojciec był małego wzrostu, ale taki sobie dumny na twarzy, a pani grafini miała takie ręce, co ja zawsze myślał, że to są białe kwiaty... te, co w ogrodzie rosły, i ogrodnik mówił, że to są lile... może ja źle pamiętam... lile... lile... takie białe, piękne kwiaty, co bardzo pachną... Pani grafini miała ręce podobne do tych lilów... Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam, czy jasny tato i jasna mama jeszcze żyją?
Tym razem w uśmiechu hrabiego była gorycz, gdy odpowiedział:
— Gdzież tam, mój Berku! Czyż podobna, abym ja miał jeszcze rodziców przy życiu? Te białe lilie, o których mówisz, oddawna już w ziemi.
Głos mu drgnął, ale hamując wzruszenie, życzliwie zapytał:
— A twoi rodzice? Ojca prawie nie pamiętam, ale matkę przypominam sobie bardzo dobrze. Szczupła, nieduża kobiecina, spracowana, z twarzą zwiędłą, ale z pięknemi jeszcze oczyma, czarnemi i ognistemi, jak płomienie...
Żyd milczał chwilę, poczem zwracając ku podłodze palec suchy i ciemny, rzekł zcicha:
— Te płomienie, co ich jasny pan pamięta, dawno już — w ziemi!
Zegary szemrały: „tak-tak”, „tak-to-tak”, „tak-to-tak”; dwaj ludzie milczeli z duszami zatopionemi w szmerze czasu.
Żyd pierwszy obudził się z zamyślenia i przemówił:
— A czemu ja winien tę wielką łaskę Pana Boga, że do mnie takiego starego znajomego przyprowadził?
Hrabia wyjął z kieszeni staroświecki zegarek i położył go na stole. Żyd z przyjemnością wziął go w palce i, oglądając z uśmiechem, zapytał:
— A jaka na niego skarga? Czem on zgrzeszył? On późni się? Jasny pan próbował jego naprawiać i nic nie pomogło! Cy, cy! ja już widzę, że z nim niedobrze, on jest bardzo chory. Jego trzeba rozebrać i leczyć...
Hrabiemu oczy błysnęły z za okularów. Zaniepokoił się i zarazem ucieszył.
Czy możesz to zrobić zaraz?
— Czemu nie? Ja będę bardzo kontent, jeżeli jasny pan trochę u mnie posiedzi i sam będzie widział, że ja temu choremu nic złego nie zrobię. Tylko ja sobie większą lampę zapalę, bo do takiej roboty, przy takiej małej lampie, moje oczy za słabe....
Hrabia, w coraz lepszym humorze, zawołał:
— Dobrze ci, że możesz sobie większą lampę zapalić, a ja nie mam z sobą tych okularów, których używam do naprawiania zegarków....
— Aj, aj! co to za bieda? U mnie jest kilka par różnych okularów; niech jasny pan dobierze sobie, która będzie najlepsza. Czy jasnego pana oczy tak samo proszą, żeby je od służby uwolnić?
— Oj tak, mój Berku, bardzo nawet proszą... i dyabelnie mi to dokucza. Bez okularów ani rusz, a i przez okulary czasem trudno...
Żyd wyjmuje z szuflady kilka par okularów i mówi:
To rychtyg jak mnie. Nasze oczy razem postarzały.
Po kilku minutach obydwaj siedzieli pochyleni nad stolikiem, zatopieni w pracy rozbierania zegarka i oglądania różnych jego części. Rogowa oprawa okularów przerzynała liniami ciemnemi ich pomarszczone czoła, policzki, skronie i ginęła nad uszami w siwych włosach. Za wielkiemi szkłami oczy nabierały coraz większego skupienia, a światło lampy zapalało w nich srebrne połyski. Pracując, rozmawiali, ale już tylko o przedmiocie zajęcia swojego, bo w tej chwili wszystko, co pracą nie było, uleciało bez śladu z ich pamięci. Czasem milkli i, przypatrując się, próbując, majstrując, od wielkiego natężenia uwagi zaczynali oddychać przeciągle i głośno. Czasem zamieniali między sobą urywane zdania:
— Widzisz, widzisz, ot gdzie licho!
— Jeżeli tu, to my licho ztąd wypędzim! ale mnie zdaje się, że ono gdzieindziej.
Ale czasem zaczynali się sprzeczać.
— Co ty robisz? to nie tak! — niespokojnie mówił hrabia.
Żyd odpowiadał uspokajająco.
— Niech jasny pan nie lęka się... Jasny pan zaraz zobaczy, co z tego będzie...
— Ależ nic z tego nie będzie!... tu pociśnij... ztamtąd wyjm...
Wtedy żyd głos podnosił i prawie krzyczał:
— Jasny pan ma omyłkę... tu jest takie delikatne sprężynki, że jasny pan ich nie widzi.
A hrabia podniesionym głosem wołał:
— A to mi się podoba! Ja miałbym czegokolwiek nie dostrzegać w tym zegarku...
Ale zobaczywszy, że żyd po swojemu, lecz dobrze robi, mruczał zcicha:
— A prawda, prawda! miałeś racyę!...
Tamten także uspokojony, pomrukiwał:
— Kiedy idzie o moją robotę, to ja zawsze mam racyę...
Znowu milkli, przyglądali się, majstrowali, przybliżali ku sobie czoła, poprzerzynane zmarszczkami i ciemnemi liniami okularów, splatali nad stołem ręce zwiędłe z delikatnymi ruchami palców suchych; oddechy ich głośne i przeciągłe łączyły się ze szmerem zegarów, płynących dokoła falą nieustanną.
Wtem z tej fali szmeru suchego i spiesznego wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: raz, dwa, trzy! Za czwartem uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: raz, dwa! A za trzeciem uderzeniem swojem dostał wtór głosów innych, którym wnet przybiegły z pomocą jeszcze inne, aż chór cały, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i dwóch głosów, kończących wygłaszać godzinę dziesiątą.
Dwaj ludzie podnieśli z nad stołu głowy i opuścili na kolana ręce. Żyd mówił z uśmiechem:
— Nu, jasny pan dobrze zna się na zegarkach... Już ja widzę, że jasny pan ma do zegarków takie upodobanie, jak dawniej miał do bystrych koni i pięknych panienek.
Hrabia wesoło też odpowiedział:
— To prawda, mój Berku, to prawda, że nabrałem tego zamiłowania niewiedzieć jak i dlaczego? Ot, różne dziwactwa czepiają się starości...
Żyd skrzywił się i z niezadowoleniem zaczął mruczeć:
— Dziwactwo! jakie to dziwactwo? Dlaczego to ma być dziwactwo? Zegarek to jest piękna maszyna i temu rozumowi ludzkiemu, co ją wymyślił, honor robi. Czy ona kogo zabija, jak, nieprzymierzając, fuzya albo armata? Czy ona kogo truje, tak, jak te maszyny, co w wielkich fabrykach różne paskudztwa ludziom w gęby sypią? Zegarek to dla człowieka przyjaciel; on jest z nim, kiedy wesoło i kiedy smutno; on jemu pokazuje, o której porze co robić; on gada, kiedy nikt do człowieka nie zagada; on jego uczy, że czas płynie i że on na tym czasie, jak na wielkiej rzece, też płynie do ogromnego morza...
Machnął ręką i dokończył:
— Wie jasny pan co? On dla człowieka czasem lepszy przyjaciel, niż drugi człowiek, bo on nigdy nie kąsa! Chi, chi, chi!
Zaśmiał się zcicha, ale hrabia z zamyśleniem słuchał mowy jego i, potakując mu, odrzekł:
— Rozumną rzecz powiedziałeś: ta gadająca maszyna jest z człowiekiem, kiedy wesoło i kiedy smutno... Czy wiesz, że ten mój zegarek był ze mną już wtedy, kiedy to, jak powiadasz, miałem zamiłowanie do bystrych koni i pięknych panienek...
— Aj, aj! — cmoknął żyd — taki młody panicz miał już taki drogi zegarek!
Hrabia uśmiechnął się.
— Nigdy nie brakowało mi drogich rzeczy, ale zabrakło nieraz osób drogich... Nigdy nie zapomnę przedśmiertnych godzin mojej matki... Doktór powiedział, że śmierć zbliżać się będzie wtedy, gdy puls słabnąć zacznie, i poszedł spocząć, bo był strasznie znużony i niewyspany. Sam jeden zostałem przy jej łóżku i często, z zegarkiem w jednej ręce, a z jej ręką w drugiej, badałem... czy już się zbliża?... Im więcej zbliżała się, tem rzadszem było uderzenie pulsu i zdawało mi się, że tem szybciej posuwała się wskazówka zegarka. Posuwała się, a w tej lilii, którą pamiętasz, puls ustawał, ustawał... aż ustał. To, co zbliżało się, przyszło. Na zegarku było pięć minut i trzy sekundy po północy...
Żyd z wilgotnemi oczyma głową trząsł potakująco i zegary na ścianach szemrały chórem: „tak-tak”, „tak-to-tak”, „tak-to-tak”, „tak-to-tak”.
Otrząsając się ze wzruszenia hrabia zażartował:
— A nie uwierzysz, mój Berku, jaka go żywość czasem napadała! Kiedy raz kochałem się w pewnej pani, a mogłem z nią bywać zawsze bardzo krótko, ile razy ukradkiem na niego spojrzałem, złość mię porywała taka, że gdyby tylko wypadało, byłbym go cisnął o ziemię. W myśli łajałem go: „Nie leć-że tak, głupcze! Postój sobie, wypocznij i niech razem z tobą czas się zatrzyma!” Ale on nie słuchał; leciał — i szczęście moje... odleciało!...
Żyd z cicha zapytał:
— A czy jasny pan zawsze spał dobrze w nocy?...
Hrabia uczynił ręką gest ironiczny.
— A kiedy jasny pan nie spał, to czy myśli jasnego pana były zawsze wesołe? Nu, ja sam wiem, że one musiały bywać niewesołe. A kiedy jasny pan leżał w ciemności, z niewesołemi myślami w głowie, to może on wtedy bardzo pomału szedł?
— Jednak szedł — odpowiedział hrabia — i noce czarne przeciągały...
— A kiedy
Uwagi (0)