Ave Maria - Antonina Domańska (biblioteka cyfrowa dla dzieci TXT) 📖
Opowiadanie nieco zapomnianej dziś autorki powieści historyczno-przygodowych dla dzieci i młodzieży. Jego fabuła poucza, że nawet w najbardziej zatwardziałych zbrodniarzach tli się iskierka dobra.
Akcja opowiadania dzieje się w średniowiecznej Moguncji. Heribert z Foitsbergu to rozbójnik słynący na całą okolicę ze swej bezwzględności i okrucieństwa. Pewnego dnia w porywie złości zabija Konrada z Assmannhausen ojca Hildegardy, dziewczyny którą planuje pojąć za żonę. Następnie wyrusza w drogę, aby porwać Hildegardę do swego zamku, ale niespodziewane spotkanie z niewinnym, bezbronnym dzieckiem odmienia jego serce i dalsze losy. Opowiadanie Antoniny Domańskiej z 1920 roku było skierowane zarówno do młodzieży, jak i dorosłych. Miało moralizować, przekonywać o wielkiej sile wiary i o tym, że nikogo nie powinno się ostatecznie spisywać na straty.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ave Maria - Antonina Domańska (biblioteka cyfrowa dla dzieci TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3192-6
Ave Maria Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaRen, który od Moguncji rozlewa swe wody szeroko i płynie aż do Bingen, w kierunku południowo-zachodnim, tutaj robi nagły zakręt ku północy; a dostawszy się między strome, wysokie skaliska, szumi gniewnie w ścieśnionem korycie. Przed wiekami spienione wiecznie fale kryły w swej głębi urwiska granitowe, zabójcze dla wszelkiej żeglugi. Bingerloch, czyli wir Bingeński, dla flisaka i rybaka postrachem śmiertelnym.
Dziś rzeka uregulowana; przemocne złomy kamienne usunął mocniejszy od nich dynamit... Dziś parowce przerzynają bezpiecznie fale Renu, gdzie w zamierzchłych czasach galary, tratwy, a nawet łodzie ledwie się przesuwały wąskim pasem, tuż przy lewym brzegu.
W roku Pańskim...
Mocna wielka bryka, wyładowana skórami, suknem, narzędziami rolniczemi i innym drobniejszym towarem, a zabezpieczona od słoty rogóżkami, wlokła się powoli traktem, wiodącym brzegiem Renu z Bingen do Heimbachu. Gościniec zwężał się i rozszerzał, w miarę, jak przybrzeżne olbrzymie skały pozostawiały mniej albo więcej równej przestrzeni nad rzeką. W niektórych miejscach niepodobna było dwom wozom wyminąć się; to też podróżny albo kupiec, ktokolwiek dojeżdżał do takich przesmyków, wysyłał przodem pachołka, by ostrzec jadących z przeciwnej strony i zatrzymać ich, póki sam nie wydostanie się na miejsce swobodniejsze.
Lipcowe słońce przypiekało.
Na przodzie bryki siedział właściciel towarów, zakupionych na jarmarku w Sprenlingen, sławetny Pieter z Heimbachu, wójt miasteczka i bogaty kupiec. Przy trzech koniach, zaprzężonych w pojedynkę dla wąskości drogi, szli jego słudzy, zachęcając to dobrem słowem, to batem zmęczone szkapy do pośpiechu. Zaś tuż przed końmi i tuż za wozem postępowało po sześciu najemnych zbrojnych pachołków. Oprócz kuszy i sajdaka ze strzałami każdy z nich miał jeszcze ostry toporek, zawieszony u pasa.
— Spory szmat drogi mamy już za plecami — odezwał się Hans, jeden ze służby. — Daj Bóg pogodę, przed zachodem słońca staniemy na miejscu.
— A gdybyśmy wyjechali z noclegu raniej — zauważył drugi.
— To co? Foitsbergu tak nie ominiemy — mruknął majster Pieter i westchnął ciężko.
— Nie trapcie się, panie, po próżnicy — rzekł Lebrecht, najstarszy z parobczaków. — Toć ów kumoter wasz, coście go w Bingen spotkali, musiał wiedzieć, co gada, kiedy nas tak zapewniał, że rycerz Heribert wyjechał wczoraj do lasów rüdesheimskich na trzydniowe łowy.
— Bógby dał, żeby to prawda była... ja ludzkiemu gadaniu nie wierzę.
— Chyba nie siedzi cięgiem w norze jak puhacz w dziupli — ze śmiechem rzucił Jakób, a Hans dodał:
— Juści, piesby tego nie wytrzymał, a nie dopiero człowiek.
— Wy mi tu gadacie nicpotem, a ów przeklętnik ze swymi druhami już tam na nas może czyha u zakrętu — furknął pan Pieter i obejrzał się.
— Cobyście się wasza miłość lękali... odkąd ino mury Foitsbergu1 zamajaczyły w dalekości, nie spuszczam oka z baszt, a zwłaszcza z onej Córuchny zatraconej; spokojno tam, nijakiego ruchu, widno wyjechali naprawdę.
— Powiadajcież jasno, na wyrozumienie — wtrącił się do rozmowy jeden z łuczników — słowa słyszę, a nijak się wyznać nie zdolę, co chcecie rzec.
— Jakoż to ma być? — drwiąco zawołał Hans — czupryna szpakowata, a ludzkiego gadania nie rozumiecie?
— Phi... toli słyszę, chodzi wam o jakiegoś rycerza, o jakiś zamek, o córuchnę...
— Tedy, co wam jeszcze więcej potrza? — Nie złapiliście nitki?
— My ta od Helweckich gór, nie tutejsi; cóż się dziwujecie, że waszych stron nie znamy? Wynajęliście nas do obrony przed zbójcami, to i poszliśmy. A więcej nie wiemy nic.
— Otóż właśnie o zbójach mowa; raczej o jednym, najmocniejszym, najniegodziwszym. Rycerz to, pan całą gębą; włości ma, winnice, lasy, a jeszcze mu się cudzej krwawicy zachciewa. Bodaj go ziemia żywcem pochłonęła! Bodaj z piekła nie wyjrzał przez wieki wieków!
— O psi syn jeden!... Wolejbym się spotkał w boru ze zgrają opryszków, niźli... A cóż ta córuchna? Dopomaga właścicielowi, czy jak?
— Juści, srodze mu dopomaga. Widzicie tę basztę smukłą, co na skalistym występku niemal prosto z rzeki wyrasta?
— Aha; rzekłbyś, że lada chwila przegibnie się i runie w wodę.
— Bodajby runęła! Ta ci jest właśnie Córuchna rycerza Heriberta z Foitsbergu. Sam ją tak przezwał z wdzięczności serca. Bowiem z tej wieży najłacniej i najdalej wokół wyzierać może. Płyną — ii Renem szkuty sowicie wyładowane, a z gorzkiego musu Bingerloch wymijający, popod same mury grodu się przesuwają, znagła zalewa głowy przewoźników kipiąca smoła i parzy śmiertelnie. Zbiry wypadają jakoby istne potępieńce, flisów nieszczęsnych wrzucają we wodę, gdzie największa głębia, a statek biorą jak swój i wynoszą łupy na górę, do czartowskiego gniazda. Ino marny rybak śmiele krąży po rzece w swej ubogiej łodzi; a i ten jeszcze rybami się musi opłacać drapieżnikowi.
— Gdy noc ciemna, deszcz leje, a wicher huczy, to się niekiedy przemknie jakowy galar wedle murów Foitsbergu — dorzucił, mimowoli głos zniżając, Lebrecht — zwłaszcza, gdy tamci na górze opiją się niczem bydlęta i chrapią, miasto pilnować swego bezecnego rzemiosła.
— Z dwojga złego wolą już ludziska gościńcem; przecie łacniej obronić dobytku i siebie; a przynajmniej drogo człek życie sprzeda, miasto zdychać jak baran.
— Jakoż to być może? — pytali łucznicy. — A sprawiedliwość?
— A sądy cesarskie?
— A topór katowski?
— Djabeł z Foitsbergu drwi ze sądów. Jużci go skazano zaocznie na gardło, mało dziesięć razy; a on gada: „To mię bierzcie!” Któż się ważyć będzie podstąpić pod gródek tak srodze obronny?
— Głodem go wziąć.
— I tego próbowano, ale napróżno. Maja ci podziemne korytarze na wsze strony świata i ze wszech stron żywność prowadzą. Ponoś zapasów na lata starczy.
— Złapać w szczerem polu, albo w lesie.
— Byli i tacy. Obławę nań czynili, jako nie przymierzając na odyńca. Zawżdy umknął niesamowitym sposobem, jakby w ziemię zapadł. Czeluści jakoweś ma, jemu samemu wiadome. Onego zasię, który nań zasadzki czynił, albo z żołnierstwem go poszukiwał, najdowano do trzech dni obwieszonym na wierzbie u rozstaja, albo we własnym domu z rozpłataną napoły głową.
— Tedy sędziowie Bogu pomstę ostawili, a rycerz Heri...
Wrzask nieludzki zagłuszył ostatnie słowa... Ze stromych schodów, wykutych w skale, a skrytych za wystającą basztą Córuchną, zbiegło dwudziestu pachołów rycerza z Foitsbergu, z dobytemi krótkiemi mieczami w rękach. Ustawili się w porządku, po czterech i czekali rozkazów.
Kilka kroków zaledwie dzieliło ich od łuczników majstra Pietra. O naciąganiu kusz mowy już być nie mogło, więc i najemni Szwajcarowie i parobcy porwali za topory.
Ostatni zeszedł ze schodów człek młody, średniego wzrostu, silnie zbudowany. Na płowych, krętych włosach miał kołpak sukienny z odwiniętemi szeroko kresami. Odziany był w kaftan z łosiowej skóry, nogawice skórzane i takież grube ciżmy, sznurowane rzemykiem. Zwrócił się do podróżnych, podniósł miecz w górę i krzyknął:
— Stać! Ani kroku! Topory o ziem!... Nie pilno mi kalać rąk waszą podłą posoką, daruję was zdrowiem. Idźcie do tysiąc djabłów, albo gdzie wam dogodno.
Hans uchylił czapki i podciął konie.
— Oho, ho... nie udawaj błazna, boś i tak nad potrzebę głupi! — zawołał rycerz Heribert, śmiejąc się rubasznie. — Konie i wóz ostawić, a sami precz... na złamanie karku!
Przywódca łuczników dał umówiony znak swoim ludziom, rzucili się piorunem na zbójeckie szeregi; dwunastu silnych, odważnych chłopów zwarło się ze zbirami z Foitsbergu...
Z jednej i z drugiej strony padło odrazu dwóch czy trzech ciężko ranionych... walczący podniecali się hukaniem i wrzaskiem, powietrze brzmiało jękami konających, a skaliste ściany przeciwległego brzegu powtarzały te straszne głosy kilkakrotnem echem. Pod ciosami toporów i mieczów bluzgała krew na szary proch gościńca.
Stary Pieter zarzucił na twarz kaptur od opończy i siedział na bryce skurczony, nieprzytomny ze strachu.
Walka trwała niedługo. Ktoś krzyknął gromko:
— Uprzątnąć drogę... trupy do wody! Hej, dziadu, zbieraj manatki; szczęście twoje, iżeś się nie przeciwił mej woli; tamci nie chcieli słuchać, zapłacili drogo... No, złaź z woza i kwap się co żywo, abyś za dnia w domu stanął. A to się trzęsie, stare próchno... Cha, cha, cha! Nie zasłaniaj oczu, bo się na którem cielsku przewrócisz. Po sprawiedliwości godziłoby się i tobie łeb roztrzaskać; moich ludzi padło dziewięciu. Alem jest dobry; znaj pana: wybierz sobie jednego konia, cobyś z wygodą wracał. Przyznaj sam, dziadu, jako niesłusznie oczerniają ludzie rycerza z Foitsbergu; nie ino cię zdrowo i żywo puszczam, jeszcze z podarunkiem. Bierz konia śmiele, który ci się zda najzacniejszy, a zachowaj mnie we wdzięcznej pamięci.
Nieszczęśliwy kupiec, odarty z mienia, przerażony widokiem krwi i trupów, jeszcze musiał kłaniać się nisko zbójcy, że go puścił wolno.
*
W komnatach Heriberta z Foitsbergu wrzała uciecha. Zjechali sąsiedzi i przyjaciele. Choć żaden z nich nie dorównywał gospodarzowi w chuci zbójeckiej i okrucieństwie, już to samo, że radzi z nim przebywali, dowodziło, co byli warci: hulaszcza zgraja rozpustników, niegodna szlachetnych imion, wsławionych przez pradziadów.
Po prawicy gospodarza siedział rówieśnik jego, Ulrich ze Spitzensteinu, chciwiec, wyciskający ostatni grosz ze swych poddanych; po lewej Kuno z Rothenfelsu, co wino pił ino garncem. Dalej Götz z Braubachu, zawołany kostera, Jörg ze Starkenburga, Albrecht z Giesenheimu, bracia Benno i Dietrich z Alt-Rüdesheimu i kilku innych. Naprzeciw gospodarza, na honorowem miejscu w pośrodku stołu, zasiadł wuj Heriberta, Konrad z Assmanshausen, którego poważne oblicze i długa siwa broda dziwnie odbijały od zaczerwienionych pijaństwem twarzy i szklistych oczu reszty gości.
Rycerz Konrad nie byłby przyjął zaproszenia; niecne czyny siostrzeńca, głośne w całym kraju, przepełniały jego serce wstrętem i oburzeniem. Ale Heribert podszedł go oszukańczo, udając wyrzuty sumienia i chęć zupełnej odmiany życia. Kilkakrotnie jeździł do Assmannshausen i układnie okłamywał starca fałszywą skruchą. Miał w tem postępowaniu cel upragniony gorąco, zdobycie ręki pięknej i posażnej córki rycerza Konrada, Hildegardy. Nie zdradzał się odrazu z temi zamysłami, chcąc pierwej przejednać wuja. Znając jego namiętność myśliwską, ściągnął go do swych borów na łowy; a potem, ze względu na zapadającą noc i zmęczenie prosił pokornie, by raczył spocząć do jutrzejszego rana pod jego dachem. Uczestnicy polowania podążyli również na zamek Foitsberg, a kilku bliższych sąsiadów nadjechało niespodzianie.
Gdyby się rycerz Heribert wystrzegał kielicha, może byłby zdołał utrwalić ufność w sercu Konrada z Assmannshausen i przekonać go o swej rzekomej poprawie. Tymczasem pił bez miary i pod koniec wieczerzy myśli mu się plątały, zapominał, o jak ważną sprawę chodziło.
Przez otwarte okna wykuszu zaglądało do komnaty niebieskawe światło księżyca i walczyło z brudno — czerwonemi płomykami olejnych kaganków, rozwieszonych u stropu i dokoła ściany.
Rycerz Konrad powstał od stołu i skinął ręką na gospodarza. Heribert wypróżnił kielich i podskoczył uprzejmie.
— Co rozkażecie, miłościwy wuju?
— Znużonym jest srodze. Radbym się już usunąć do izby, krórąś mi przeznaczył.
— Dwie kazałem przysposobić, bo nie wiem, która wam się lepiej uda. Tu na dole alkierz z oknem na wirydarzyk, albo komnatka w Córuchnie na górnem piętrze, skąd szeroki widok na rzekę.
— Prowadź mnie na górę; lubię zasypiać przy szumie wody.
Wyszli do przedsionka, potem na ciasne podwórze, otoczone grubemi murami, dalej długim sklepionym korytarzem, który łączył basztę na
Uwagi (0)