Frania - Gabriela Zapolska (gdzie można czytać książki online za darmo txt) 📖
Bohaterka opowiadania, Frania Marulkowa, pędzi stabilne, drobnomieszczańskieżycie kobiety w średnim wieku. Wolne od trosk o potrzeby materialne,ale dalekie od szczęścia.
Rozgoryczona długimi latami nieudanego pożyciamałżeńskiego, jałowością powszedniej egzystencji, frustrację wyładowujeterroryzując starego, potulnego męża. Oziębła i pełna nienawiści do świata,przyjemność czerpie już tylko z jedzenia i wspólnych narzekań z sąsiadką.Bez porywów, pragnień, pożądań, Frania zgorzkniała, do niczego nie dążyi na nic nie oczekuje. Niedzielny spacer do parku miejskiego możeniespodziewanie odmienić jej życie.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Frania - Gabriela Zapolska (gdzie można czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-4066-9
Frania Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjna— Pójdziemy na festyn?
— Jak chcesz!...
— Ta ta ta!... masło maślane... Obłudnik! Faryzejczyk!... Myślałby kto, że trzech zliczyć nie umie. Tyran!...
Marulka stulił uszy, poprawił się niespokojnie na krześle i drżącą ze starości ręką po obrusie zaczął nożem krzyżyki znaczyć.
Lecz pani Franciszka porwała go za rękaw i gwałtownie nim targać zaczęła.
— Połóż to!... niedorajdo!... Obrusy teraz będziesz krajać w kawałki!... Niszczyć bieliznę stołową, co moją krwawą pracą w kupie trzymam, bez florku1 piorę i nie daję się jej rozpaść w kawałki!
Umilkła na chwilę, lecz zaraz podjęła tym samym krzykliwym głosem:
— Ty byś chętnie serce moje wziął i tak na sztuki nożem pokrajał... Znam cię, ptaszku!...
Marulka podniósł na żonę swe wielkie zamglone źrenice, nad którymi sterczały krzaki brwi od siwizny białych.
— Co ty gadasz, Franiu... — wyszeptał, wzruszając ramionami.
Lecz Frania w spojrzeniu tym znalazła nowy powód do gniewu.
— O!... jak to patrzy! Jak to patrzy spode łba... jak zbój!...
Uderzyła drobną pięścią w stół.
— Nie patrz na mnie, bo mi schab przez gardło nie przejdzie...
Marulka opuścił pomarszczone i zaczerwienione powieki i siedział teraz nieruchomy jak posąg, strawiony rdzą czasu, pracy i niedostatku. Przed sobą miał szerokie i rozłożyste piersi żony, objęte wykrochmalonym i wyrurkowanym kaftanikiem. Poprzez oczka haftu przebijała masa białego, przesiąkłego tłuszczem ciała i świecił się łańcuszek, na którym zwieszało się kilka medalików. Frania jadła szybko, a okrągła jej twarz o drobnych rysach i ustach wiecznie ściągniętych, jakby w przesadzonej chęci dystynkcji2, drobnych oczkach złotaworudych, nad którymi świeciły się przyklepane i pomadą3 wysmarowane włosy, zmieniała się machinalnie pod wpływem dobitnego poruszania szczęką dolną, jak twarze marionetek w gabinecie figur woskowych.
Frania nie jadła, lecz żuła.
Żuła, przeżuwała, żuła znów, zanim zdecydowała się połknąć ów nieszczęsny kawałek strawy. Jedząc, układała kupki z jadła na brzegu talerzu, przyglądała się im, rozrzucała, mieszała, układała na nowo i wreszcie decydowała się nabrać na brzeg noża trochę strawy i wsunąć do ust zaledwie rozwartych.
Zdawać by się mogło, że ta czterdziestoletnia kobieta żyje jedynie dlatego, aby zasiąść przy brzegu stołu i żuć, żuć bez końca te rośliny, to ciało innych zwierząt, to maczać chleb w sosach długo, długo, i wreszcie, gdy tłuszcz już skrzepł na talerzu, podnieść rękę do ust i chleb ssać powoli zacząć.
Mała, tłusta, z biodrami szeroko rozwiniętymi, z głową małą, wtłoczoną pomiędzy rozlane ramiona, lubiła ciepło, jadło, obuwie ze spiczastymi nosami, kawę, spacery na Plantach, panią Tulipską, sąsiadkę z pierwszego piętra. Nienawidziła za to mężczyzn, księżyca, muzyki, pani Gundelskiej, sąsiadki z drugiego piętra, sług w ogólności, książek, miłości wraz ze wszelkimi akcesoriami, a szczególnie męża.
Dwadzieścia lat małżeństwa z człowiekiem o trzydzieści lat od niej starszym oprócz tortury małżeńskiego łoża nie przyniosło jej ani jednej chwili jaśniejszej, drgnięcia zmysłów, stracenia choćby na sekundę świadomości o brutalności i szpetocie aktu, na który przysięga ślubna skazywała ją bez litości. Marulka, Czech limfatyczny4 i chorowity, był dla niej w chwilach nagłej czułości uosobieniem kata, znęcającego się nad jej zupełnie zimnym i milczącym ciałem.
Po długich walkach nareszcie zmuszona mu ulegać, miała w swych oczach taką moc wstrętu, że każdy cofnąłby się przed tą wyraźnie zaznaczoną nienawiścią i pogardą kobiety.
Gdy mąż jej zadowolony zapalał fajeczkę i pogwizdywał polkę, Frania gryzła do krwi usta z bezsilnej wściekłości. Uległa!... ulec musiała! Lecz dlaczego? Czyż nie była właścicielką swego ciała? Skąd i kto nadał prawo temu człowiekowi znieważać ją brutalnym aktem, w którym po latach tylu ani na chwilę nic prócz szpetoty dopatrzyć i odczuć nie mogła? I powoli z tej Frani jasnowłosej i w krasę5 bogatej zrobiła się drobna, gruba kobietka, żująca potrawy, które sama przyrządzała w kuchni całymi godzinami. Prasowała sobie kaftaniki, rurkowała je i szarymi godzinami gawędziła z panią Tulipską, sąsiadką z pierwszego piętra, o drożyźnie mięsa, jaj, mleka i mieszkań.
Czasem potrąciły o sługi, a raz nawet zgadało się o miłości.
Pani Tulipska westchnęła i ramionami ruszyła.
— Moja paniusiu droga — wyrzekła, zakładając ręce na piersi — romanse to fidryganse6!... Miłość!... albo to istnieje na świecie? Ot, człowiek z człowiekiem się zejdzie, złączy ich wola boska i klepią biedę we dwoje. Z początku to kobiecie ciężko się przyzwyczaić do tych... wymagań mężowskich, później to się znosi... ot! jak dopust Boży!...
Frania pokiwała głową.
— Patrzcie państwo!... To i paniusia także... Ano, to cieszy mnie bardzo, że nie ja jedna. Mój pan małżonek mówi mi, że to ja tylko taki głaz!
Pani Tulipska parsknęła śmiechem.
— Co znów!... Wszystkie my tak!... Panom mężom to jeszcze czasem fidryganse-romanse w głowie!
Czuli się to, czuli, a ja najczęściej, gdy mnie Tulipski całuje — o jutrzejszym obiedzie myślę albo o tym, czy aby strych będzie wolny w przyszłym tygodniu i czy mogę zacząć pranie...
— To tak jak ja!... — przyświadczyła Frania.
Mrok zapadał błękitny i tajemniczy.
W klatce kanarki kurczyły się do snu, chowając głowę pod skrzydełka. Przytuliły się do siebie blisko, blisko i wisiały tak nieruchome w przestrzeni, jak dwie gwiazdeczki złote nagle ze sobą złączone.
Przed obydwoma kobietami na maluchnym stoliku, pokrytym czerwonym obrusem, stały filiżanki od kawy, cukierniczka, okruchy ciastek na talerzyku i w pudełku smażone owoce.
Pani Tulipska utkwiła wzrok w klatkę z ptakami.
— Będzie pani miała młode? — spytała wreszcie chrapliwym głosem.
— Będę! — odparła Frania. — Kupiłam niedawno samicę na miejsce tej, co zdechła. Zaraz się pokochali z kanarkiem i teraz panuje między nimi wielka miłość...
Pani Tulipska wydęła usta i sięgnęła po smażoną gruszkę.
— Och!... te zwierzęta!.. — wyszeptała, przewracając oczy.
Nienawiść, jaką miała Frania do objawów miłości męża, powoli przeszła i na samą postać Marulki. Ośmielając się, coraz więcej7 ścigała go tą nienawiścią ciągle, siekąc go rózgą pogardliwych wyrażeń, rzucając mu w twarz jego wiek, złamaną postać, trudność wysłowienia się. Cały rząd domu przeszedł w jej ręce, odebrała mu pieniądze i wydzielała mu centy na marki8 do listów lub na trochę tabaki. Marulka był urzędnikiem w niewielkim banku i pensyjka jego zaledwo wystarczała na skromne życie dla dwojga. Frania znajdowała w tym doskonałe źródło utyskiwań i tronując wśród swych dwóch pokoi w powodzi białego perkalu i tanich wstawek, czuła się tylko na chwilę uspokojona, gdy zasiadła do obiadu. I tu jednak ścigała jeszcze męża nienawistnym wzrokiem, nazywając go „tabaczarzem”, „tyranem” lub „przeklętym Czechem”.
Marulka milczał, kulił siwą głowę w ramiona, rozumiejąc dobrze, skąd pochodzi źródło wiecznej urazy tej kobiety ciągle chmurnej, złej i jakby skrzywdzonej.
Ustępował we wszystkim nie dlatego, aby ją kochał obecnie, bo Marulka także kochać nie umiał, lecz dlatego, że przyzwyczaił się do niej, do jej dąsów, wymysłów, nienawiści i jej zimnego i zbuntowanego temperamentu.
*
Po obiedzie był festyn w Strzeleckim Ogrodzie. Zieleń, kurz, stoliki z hrabiankami galicyjskimi, sprzedającymi losy na loterię, namioty z aktorkami w scenicznych sukniach, odświeżonych na tę uroczystość, panowie komitetowi, latający jak gromada szaleńców z jednego końca ogrodu na drugi dla niewiadomych przyczyn, trzy kapele wojskowe grające równocześnie lub na przemiany9 fantazje z Traviaty10 i Carmeny11, lampiony poszarpane zanim jeszcze zmrok nastał, tłok ludzi koło stolików restauracyjnych, słońce wspaniałe, olbrzymie, boskie ponad tą gromadą robaków, wijących się w śmiertelnych podrygach ambicji, próżności, próżniactwa i miłości.
Po zasłanych, jak śniegiem, biletami loteryjnymi alejach szła wyprostowana Frania, trzymając się ramienia Marulki, który uroczysty, w długim surducie i nowym kapeluszu, starał się swe ogromne stopy zastosować do drobnych kroków żony.
Frania miała na sobie szarą jedwabną suknię, narzutkę okrytą dżetem12, kapelusz koronkowy z żółtym kwiatem i koronkowymi „brydami”13. Ten żółty kwiat niepokoił ją. Zdawało się jej, że jest „krzyczący”, nieprzyzwoity...
Gdy włożyła kapelusz, odwróciła się do męża:
— Prawda, kokocko14 wyglądam? — spytała w obawie uczciwej mieszczanki przed skandalem, jaki mógł wypaść z powodu tak wyzywającego stroju.
Marulka, przyzwyczajony do ciągłego potakiwania żonie, przyświadczył i tym razem:
— Prawda...
Lecz Frania przyskoczyła do niego z zaiskrzonymi oczami.
— Co prawda?! — wrzasnęła. — Co prawda?
— Ano to, co mówisz!...
— A!... więc kokocko wyglądam?
Podparła się pod boki, dusząc się w zbyt ciasnym gorsecie i aksamitnym kołnierzyku sukni.
Żółty kwiat chwiał się na jej głowie, jak chorągiew niesławy.
— Ja... nie mówię — jąkał nieszczęśliwy Marulka.
— Otóż na złość pójdę tak, jak jestem! — wołała Frania. — A jeżeli mnie kto zaczepi albo paupry15 mnie sekować16 zaczną, to będzie twoja wina, mój czuły panie mężu!...
Uspokoiła się wszakże, przygładziła włosy i wskazała parasolką drzwi.
— Proszę iść naprzód!... — wyrzekła. — Nie mam ochoty, żebyś mi kiedy na kark spadł na wschodach17, a ty potrafisz mi to zrobić... O!... znam cię, chytra sztuko!...
Poszli więc na ów festyn i Frania szła teraz po alejach Ogrodu w takt marsza z Carmeny, nie odwracając głowy, patrząc prosto przed siebie i sznurując usta. Wiedziała bowiem, że może spotkać panią naczelnikową, pana naczelnika i kolegów męża, należało im pokazać, że pani Marulka jest kobietą „dobrze” i potrafi reprezentować instytucję, w której mąż pracuje. Gdy doszli do restauracji, Marulka zaproponował żonie „a seid’l” 18, za co został silnie uszczypany w łokieć, gdyż piwo pić można, ale o zejdlach i halbach19 mówią tylko prostacy.
Właśnie koło ogrodzenia niedaleko latarni opróżnił się stolik i kelner sprzątał kufle i ułamki precli, rozsypane na blacie; Frania usiadła na krzesełku i sznurując ciągle usta, zażądała dwa „kufelki” piwa. Kelner poszedł, machając serwetą, a orkiestra skończyła fantazję20 z Carmeny.
I nagle pośród stolików, w obrębie białej palisady, odgraniczającej piwiarnię od reszty ogrodu, wybuchł gwar, szum i hałas. Zagłuszone muzyką rozmowy zawirowały w powietrzu jak łopot skrzydeł potwornej gromady ptaków.
Stoliki, otoczone zbitą masą ludzi, tworzyły białe plamy, pocętkowane ciemną masą kufli. Tu i owdzie bielały, jaśniały suknie kobiece. W oddali krwawiła się nawet jakaś bluzka koralowej barwy, nieco dalej lazurowe, błękitne jak turkusy sukienki podlotków przybierały w świetle zachodzącego słońca fioletowe, dziwaczne tony. Pęki kwiatów kołysały się na żółtych tłach kapeluszy, tu i owdzie pióra drżały, poruszone niewidzialnym podmuchem wiatru.
Środkiem, pomiędzy stołami, szło maluchne dziecko w długiej, aksamitnej, fioletowej sukience, dziecko białe, różowe, tłuste i śmieszne, wlokąc za sobą laskę z dużą srebrną gałką. Co chwila jakaś ręka wyciągała się w stronę dziecka, jakby chcąc pochwycić to różowe zjawisko, lecz ono szło dalej, dumne i trochę zamyślone, z oczami utkwionymi przed siebie, w szeroką przestrzeń ogrodu, który się przez otwartą bramę rozkładał w zieleni drzew i klombach kwiatów,
Uwagi (0)