Narcyssa i Wanda - Narcyza Żmichowska (czytaj online książki txt) 📖
Narcyza Żmichowska właściwie należy do grona romantyków – była o siedem lat młodsza od Krasińskiego, dziesięć od Słowackiego, a od Norwida młodsza o trzy. W dodatku paliła cygara jak George Sand.
Jednak w prywatnej korespondencji ukazuje się jako osoba niekonwencjonalna i niezwykle nowoczesna (czyta i komentuje Renana, Darwina, Buckle’a), światopoglądowo skłaniająca się ku nurtom pozytywistycznym, ale przede wszystkim umysłowo niezależna. Jej stanowisko ideowe i życiowe było heroiczne – bo wypracowane osobiście, przemyślane na własną rękę, niepodległe.
- Autor: Narcyza Żmichowska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Narcyssa i Wanda - Narcyza Żmichowska (czytaj online książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Narcyza Żmichowska
25. — Jeszcze przed ostatecznym listu zamknięciem, żegnam cię serdecznym uściskiem — chciałabym dodać i słówkiem nadziei, ale mnie się życie składa na zapomnienie tego słowa. Jakie karykatury spotykam, ile razy na coś nowego spojrzę! nie warto pisać o tym — lepiej złożyć na twoją odpowiedzialność wszystkie uściski i pozdrowienia. Za kilka dni jadę z Dębowej do Warszawy, może lepiej się porozumiemy. Ja bym tak pragnęła sama co dać.
[Olszowa] 22 lutego 1864, poniedziałek
Już widać, moja Wando, nie sądziło nam się zamierzone w tym czasie spotkanie, bo i ty byłaś chora w drodze, i mnie, chociażby nawet o dniu przejazdu najdokładniej doniesiono, tak jeszcze resztki fluksji i szkaradnego kataru dokuczały, że nie byłabym mogła żadnej wycieczki przedsięwziąć. Dodaj do tego trzy rewizje, które nam ostatnie dni karnawału uprzyjemniły — jedna ranna, druga północna w sam poniedziałek zapustny96. Szczęściem, że najstarszej siostry w domu nie było; ona jest na podobne wypadki tak drażliwa jeszcze, jak gdyby się w Arkadii za mitologicznych czasów urodziła. My tutaj wszyscy lepiej z tym oswojeni; szczególniej Witka przy otwieraniu biurek, komód i kufrów, ze swoim koszyczkiem kluczów pełnym w ręku, zupełnie taką miała minę jak przy wydawaniu na obiad ze spiżarni. Teraz dopiero odzywa się trochę przebyte umęczenie, ciągle jej się zbiera na wątrobiane kurcze, ale panie Matki zapobiegają kąpielami, kataplazmami i, dzięki Bogu, jest nadzieja, że do ostateczności nie przyjdzie. Smutne bo też to dla niej chwile — na wiadomość od męża długo, całe miesiące czekać będzie musiała. Dziś jego urodzin rocznica — och! i dla mnie rocznica pamiętna — chciałabym do Henryka małą karteczkę wyprawić przynajmniej — siostry jego pewnie pisują, to i dla mnie na pierwszy raz aby pod ich kopertą miejsce się znajdzie. Byliśmy wtedy razem, kiedy nas owa wiadomość doszła.
Coraz więcej się przekonywam, moja Wando, że ludzi trwale i nierozdzielnie kodeksowe tylko stosunki łączą. Niech będzie jaka chce sympatia, upodobanie, potrzeba sercowa lub umysłowa wzajemna, jeśli nie ma tytułu tak bliskiego, jak być może tytuł do sukcesji lub współki handlowej czy dzierżawnej — wszystko na nic się nie zda. Przyjdzie chwila, w której okoliczności rozsuną, świat przegrodzi, bieg najzwyczajniejszych wypadków oceanem rozgraniczy. Dawniej wierzyć temu nie chciałam, czas przekonał. Pomijam ubiegłe lata i stosunki, biorę nas dwie jedynie. Mogłoby nam być dobrze jednej z drugą, dajmy na to. W bogactwie młodego serca znalazłabyś cierpliwość i wyrozumienie na moje przywary — boć trudno w bawełnę obwijać — mnóstwo mam „przywar” nieznośnych w codziennym życiu — i gdyby przywar tylko — gdyby tych zewnętrznych naleciałości, które po wierzchu osiadają, są skutkiem obcych wpływów i przywyknień — są rdzą i śniedzią — to jeszcze pół biedy — ciągiem innych atmosferycznych warunków ratować by się można. Lecz są we mnie szkaradne, wewnętrzne, z najrodzeńszej mojej osobistości wynikające niedostatki. Nie rozpatrzyłaś się w nich zapewne; musiałyby cię jednak w dłuższym i poufniejszym zbliżeniu uderzyć. A przecież mniejsza nawet o nie — doskonałości wcielonych jeszcze się tłumami po trotuarach ulicznych nie spotyka — każdy na jakąś ujemność choruje — od tego miłość-skłonność dana jest właśnie, żeby chociaż niektórzy niektórych cierpieć mogli. A więc ty byś mię w obecnym usposobieniu swoim niezawodnie „cierpieć” mogła z łatwością. Mnie nawzajem byłabyś tak użyteczną, tak zbawienną, jak ani sama się nie domyślasz, ani ja spodziewać mam prawo; powiedzieć ci tylko mogę, że działasz na mnie przymusowo żywotnie. Czasem, gdyby nie twoje listy, po całych tygodniach dotrwałabym w mojej duchowej katalepsji atakach. Przypadają na mnie coraz dłuższe i częstsze stany dziwnej bezmyślności; głównie mię do nich przywiodło to poczucie głębokie, niczym nieodparte, że myśl moja nie zda się do niczego i nikomu. Uważaj, Wando, mówię: poczucie, a lękam się, byś tego z mej strony za uznane postanowienie nie wzięła. Ani pół sofizmem nie utwierdziłam się w takich synkopach; wygodnie mi z nimi, przyznaję — grzeszne są i niebezpieczne — wiem — tobie zaś daną jest władza do pewnego stopnia rozbudzająca nade mną. Trudno to bez zmysłowych porównań wypowiedzieć, co się dzieje niekiedy pod naciskiem twojego słowa, tym bardziej, że porównanie tak łatwo się nastręcza. Ze snu mię wstrząsasz — ze snu na mrozie, po jakiejś Berezynie fatalnej; w pierwszej chwili czasem okropnie mi się wstać nie chce — niemal zawołałabym na ciebie: „daj mi pokój — nie wstanę”; ale że co już było, to było — ja oczy muszę rozemknąć, później ruszam się, idę — aż do drugiej recydywy. O ile zdarzy mi się nowe spostrzeżenie pochwycić lub dawniejsze sprostować, o ile nowym wnioskiem dopełnię sobie znienacka jakiś rozstęp w moich pojęciach, zawsze z tym do ciebie teraz się zwracam. Musiałaś sama na sobie zauważać, że wszelkie roztrząsanie przekonań, zdań i założeń mimowolnie w umyśle naszym formę dialogu przyjmuje; otóż ja „do ciebie” myślę — kiedy myślę — i mam tę pewność moją ostatnią, że ty jedynie mogłabyś z myśli mojej korzystać — umiałabyś ją na rzecz, na słowo użyteczne przerobić. Czytając twoje listy o prelekcjach pani Eleonory97 i o marzeniach, jakie stąd na mój temat wysnułaś, najpierwej sumą niepodobieństw uderzona byłam, potem w kilku samotnych gawędach inaczej ten plan poprowadziłam. Zdaje mi się, że gdybyśmy były razem, dałoby się coś lepszego złożyć. Ty byś kurs jaki z młodymi dziewczętami przepracować musiała, a że ci braknie ufności we własnych siłach, spójni między niektórymi punktami na drodze, więc ja bym stała ku pomocy — choć to złe wyrażenie, fałszywe — „ku pomocy”? stałabym razem z tobą. Dwie próby mię przekonały o tej możliwości. Z zimną rozwagą jak na dłoni widzę, co ty swojego, sama z siebie, oryginalnie do współki byś przyniosła, a co wzięła ode mnie. Widzę, że jedna drugiej nie przeszkadzałaby żadnym ograniczeniem, żadną nieufnością; przypuszczam nawet, iż w twoim dla mnie uczuciu jest pewien pierwiastek przeczuwający tę możliwość — i cóż z tego? możliwość się nie zrzeczywistni, jak się nie zrzeczywistniło nasze spotkanie na stacji kolei. Powód — pajęczyna; ale co jedną zmieciesz, wnet drugą okoliczności rozpostrą. Brak nam tytułu kodeksowego. Gdybyś była moją siostrzenicą, kuzynką, pełno zdarzeń zbliżałoby nas codziennie; w obecnym położeniu zbliżyć może tylko krok umyślnie zrobiony lub przypadek. Otóż umyślnie robione kroki wyczerpnęły mi siłę do życia, udowodniły mi swoją bezskuteczność. Nie przyjmowałam ja ludzi, zawsze szukałam ich po świecie; sama wiesz najlepiej, że znalazłam najlepszych — i znalazłszy, musiałam tracić przy lada wichrze, co dmuchnął. Toteż nie wierzę w umyślność; mogłabym więcej przypadkowi zaufać. Kiedy nas już w przeszłości raz sprowadził, czemu by kiedyś znowu w przyszłości połączyć nie miał? Nie jest niby grzechem przeciw logice taka hipoteza, lecz jest najwyższą względem mego znów doświadczenia nielogicznością. Tak zwany „przypadek”, czyli bez dodatku umyślności z naszej strony następujące zdarzenie, czyli prosty bieg rzeczy, czyli naturalna konsekwencja wypadków, czyli jaką chcesz definicją określ sobie ten wyraz, nigdy on mi żadnej praktycznej dzisiaj nie przynosi pomocy. Mam pewne posądzenie, że to jest odwet za moją dawniejszą samorzutność. Wszystko chciałam sobie być winną, więc chociaż niczego nie uzbierałam, i on niczego dać mi nie chce. A przecież, dziwna historia! Mogłabyś sądzić, moja Wando, że na siłę los kiedyś wyzywałam do boju. Nie — to była zupełnie inna kombinacja; zamiast siły, odwagi, katechizmowa obowiązkowość względem przyjętych zasad — trochę dążności i tęschnoty ku ideałowi — trochę poczciwego głupstwa — ale zresztą nic więcej. W jednym z twoich listów ostatnich, czy pamiętasz, Wando, jak rzuciłaś te słowa: „niech mi pani co powie, co woli”? Juścić traktatu filozoficznego nie potrzebujesz, bo tylko zapytaj kogo z fachowych ludzi, to ci pełno dzieł o tym wskażą — ale potrzebujesz żywego objaśnienia, cząstki mojego wyrobu z tej prawdy. Na to by trzeba całą chyba powieść mojej osobistości od dzieciństwa rozwinąć. Przez parę wieczorów, jak mi Kasia na szarą godzinę w piecu zapaliła, opowiadałam ci ją w najważniejszych ustępach — lecz tak, piśmiennie, to ci jedynie streścić mogę — że, według mojej miary, działanie woli, tych poważnych rozumowych przedsięwzięć — jest bardzo ograniczone. Juścić po śliskiej gliniastej ziemi wypada nam się i wolą podpierać, żeby w błocie nie ugrząźć; sama po sobie jednak sądząc, przypuszczam, że wola ma głównie moralne powstrzymujące działanie. Człowiek może się od złego siłą woli wstrzymać; ale czy siłą woli może co dobrego zrobić — czy ukochać? czy poemat napisać? czy symfonię Beethovenowską zaimprowizować? czy stworzyć, począć, powziąć pierwszy pomysł zbawczego prawa, dobroczynnej instytucji? Dla mnie to jeszcze najgłębszą tajemnicą jest otoczone. Wiem, że gdy szło o czynność nie ujemną, lecz dodatnią, nigdy mi wszelkie wysiłki woli rozumnej na nic się nie zdały — musiałam się też ograniczyć na tym, co mogłam z chęcią i przez skłonność zrobić. Skłonność, chęć i możność to były tak nieodzowne warunki każdej pracy i każdego postępku mojego, że się nigdy, pomimo najheroiczniejszych wysileń moralnych, do niczego przymusić nie umiałam. Wiem jednak z historii, że innym się to udawało — dlatego nie przesądzam; ale zawsze zdaje mi się, że najpewniej wtedy coś zrobimy, kiedy do tego szczerą i naturalną chętkę, ochotę będziemy mieli. Och, gdyby mieć ją!... — ochota zaś jest wyrazem zstępnym jedynie skłonności — skłonność w umyśle nazywa się talentem — o talencie ludzie mówią, że jest wrodzonym darem — jest z natury przyniesiony — od urodzenia objawiający się... stąd wynika, że i ochota jest wrodzoną, z natury, od urodzenia przyniesioną. Gdyby takie przekonanie głęboko w ludzi wsiąknęło, to mi się zdaje, że zamiast gimnastykować się na oślep w różnych właściwych i właściwych sobie cnotach, przymiotach, talentach, większą może baczność na to by zwrócili, pod jakich okoliczności koniunkturą więcej dobrych i utalentowanych ludzi się rodzi. Może by wpadli na odkrycie jakiego prawa statystycznego w tym względzie; chociaż wątpię — ma się rozumieć, pod datą dnia dzisiejszego — z jutrem może mi wiele innych wniosków przypłynąć — jednakże na dzisiejszą datę jestem bardzo zachwiana w moich nadziejach ogólnych, hurtownych ulepszeń. Ogólność może tylko zewnętrznie, jak atmosfera na człowieka działać. Juścić wiele bardzo zależy na zdrowej atmosferze — na kodeksach, instytucjach — urządzeniach — lecz ostatecznie osobisty organizm stanowi wszystko. I chociaż p. Buckle inaczej utrzymuje, wszystko nawzajem dąży ostatecznie do wyrobienia coraz lepszych osobistych organizmów, tylko to jest geologiczna praca wieków. Pomyśl no Wando, ile typów jest w ludzkości, tyle ich musi kiedyś najwyższą, właściwą sobie doskonałość osiągnąć — jak osiągnęły góry, doliny, kamienie, minerały, rośliny, zwierzęta. Nie żebym już pieczętowała i tych działów natury przyszłość — wiem, że się skorupa ziemska ciągle jeszcze dokształca — ulepsza — ale wiem, że przynajmniej już się kształciła po miarę potrzebnej sobie trwałości — tej siły bytu. Ludzkość, na jej podobieństwo, skutkiem praw tegoż samego porządku, idzie ku temu szczeblowi Jakubowej drabiny, na którym przynajmniej z pokusy wywiedziona i zbawiona od złego będzie; co jej się za nowe horyzonta98 w dobrem99 natenczas roztworzą, to już nie mój kłopot. Dobro ma przed sobą nieskończoność. Onego czasu, w kozie, kiedy dla Stefanii torbę szydełkiem robiłam, przyszła mi na myśl ta prawda w pierwszym swoim zawiązku; dialog poprowadziłam z sobą cierpiącą, niecierpliwą i z owym głosem więziennym, którego teraz nigdzie już dosłyszeć nie mogę. „Och! powiedz mi, Panie — kiedyż się znowu ciałem twoje słowo stanie?”... Z dalszych zapomnianych przypominam sobie, że Głos Pański mówił mi wtedy: „Zaczekaj — niech mi tylko nad morską topielą — korale nowej wyspie podstawy uścielą. — Zaczekaj, niechaj tylko na Libanu grzbiecie — drobne ziarnko cedrowe wysiane w tym lecie — spokojnie sobie rośnie i czerstwo dojrzewa. Aż wzrost i wiek mieć będzie matecznego drzewa”... Więc jeszcze wieki czekać?!... Pan rzekł: „Tylko wieki. — Czyż to zbyt długo... Czyż ja mniej rzetelny — w prawach i obietnicach moich dla człowieka. — Gdy on na ich spełnienie tylko wieki czeka. — On, grzeszny a nieśmiertelny...”. Dzisiaj, zawiązek ten rozwinął się w mnogie przystosowania — uporządkował w rozliczne kategorie — zatwierdził bardzo silnymi dowodami — jednakże, moja Wando, co to jest za różnica, co za przepaść między poczuciem a pojęciem. Kiedy wierszami szkicowałam kontury mojej myśli, tak ją czułam w sobie obecną, jak gdybym od razu i bijącą na zegarze, i tą odległą, głęboką wieczności Bożej godziną żyła. Dzisiaj przeciwnie: każdy fakt rozumnie mi pasuje do przyjętego założenia, każda prawda w tej prawdzie się spromienia, a jednak sama dla siebie żyję pod najwybitniejszym wrażeniem skończoności. Wszystko i ja tak jest dla mnie jak to, co było, i to, co nie będzie. Gdybym ci na szczegóły rozłożyła ten brzydki fenomen, pewnie zgorszyłabyś się okropnie — tj. raczej zdobyłabyś się na szlachetne oburzenie; ale jeśli nie przez hipokryzję, to przez samo zmęczenie na inny czas to odkładam. Dużo dzisiaj pisałam, jeszcze mię krótka
Uwagi (0)